Książka Flannery’ego wywołała wiele sprzeciwów. Niektórzy uważali, że jej wymowa uderza w Aborygenów, których przecież stawia się za przykład życia w harmonii z przyrodą. Ale podstawowy kłopot z tezą Flannery’ego polega na tym, że nie ma ani jednego bezpośredniego dowodu na to, że ludzie zabijali którekolwiek z tych dużych zwierząt. Mógłby to być szkielet przedstawiciela rodzaju  Diprotodon  z  krzemiennym grotem utkwionym między żebrami albo stos kości lwa workowatego w sąsiedztwie węgla drzewnego z ogniska. Z obu Ameryk takie znaleziska są znane. Z Australii zaś nie. Jak podkreśla jeden z krytyków koncepcji Flannery’ego, Stephen Wroe z  Uniwersytetu Nowej Południowej Walii: – Gdyby to miała być sprawa o morderstwo, materiał nie nadaje się na akt oskarżenia. Sąd by to wyśmiał.

Zaproponowany przez Flannery’ego model zagłady australijskiej fauny dużych zwierząt ma jeszcze jeden mankament: jak ludzie   uzbrojeni tylko w dzidy i ogień byli w stanie wytępić tak wiele gatunków, i to gruntownie? Było ich przecież stosunkowo niewielu, parę tysięcy, a musieliby wybić do nogi populacje zwierząt zamieszkujących najróżniejsze siedliska i zakątki kontynentu. Zagłada to zagłada: nie ma tych, co przeżyją.

Dyskusje o wielkiej plejstoceńskiej faunie obracają się w dużej części wokół metod datowania szczątków kopalnych i osadów, w których owe szczątki tkwią. Zasadnicza sprawa to określenie czasu. Gdyby naukowcy zdołali wykazać, że wielkie kręgowce wymarły szybko, w ciągu kilkuset czy jednego–dwóch tysięcy lat po przybyciu na kontynent ludzi, byłaby to mocna poszlaka, że istnieje między tymi dwoma wydarzeniami związek przyczynowo-skutkowy. Flannery twierdzi, że dodatkowych wskazówek dostarczają wyspy. Niektóre gatunki dużych kręgowców przeżyły na Tasmanii dłużej, aż do chwili, gdy obniżenie się poziomu oceanów umożliwiło ludziom dotarcie na wyspę, ok. 40 tys. lat temu. Analogicznie było z mamutami na Syberii i wielkimi leniwcami naziemnymi w Nowym Świecie, które też znalazły sobie ostoje na wyspach. Argumentacja opiera się tu na braku dowodów archeologiczno-paleontologicznych na długotrwałą koegzystencję ludzi i dużych kręgowców. Gdyby jednak udało nam się dowieść, że ludzie i duże kręgowce żyli obok siebie przez tysiące czy dziesiątki tysięcy lat, wtedy postulat, iż to człowiek był przyczyną wymierania, stałby się co najmniej wątpliwy. A już na pewno nie do utrzymania byłyby poglądy w stylu Martina i Flannery’ego, o zmasowanym, błyskawicznym wybiciu wielkich kręgowców.

Niewykluczone jednak, że pewne stanowisko wykopalisk w australijskim interiorze dostarczy nowych dowodów. Tyle że nie wiemy jeszcze, na poparcie jakiej hipotezy.

CUDDIE SPRINGS to jezioro okresowe leżące w Nowej Południowej Walii. W roku 1878 pewien rolnik drążąc studnię, natknął się tam na kości wielkiego zwierzęcia. Dzisiaj najwięcej do powiedzenia o miejscowych znaleziskach ma dr Judith Field. W 1991 r. prowadząc tu wykopaliska po raz pierwszy, znalazła kości wielkich kręgowców obok kamiennych narzędzi człowieka. Było to odkrycie na czołówki gazet. Badaczka twierdzi, że na takie współwystępowanie natrafiła w dwóch warstwach osadów – jednej sprzed 30 tys., drugiej sprzed 35 tys. lat. Jeśli datowania są ścisłe, oznacza to, że ludzie i wielkie zwierzęta   w Australii żyły obok siebie przez 20 tys. lat.

– Znaleziska z Cuddie Springs wykazują, że mamy do czynienia z długotrwałą koegzystencją ludzi i dużych kręgowców – twierdzi Field.

Tymczasem jej naukowi oponenci utrzymują, że to nieprawda. Ich zdaniem skamieniałe szczątki przemieściły się – pod wpływem różnych czynników – z  warstw, gdzie pierwotnie się znajdowały do osadów młodszych. Bert Roberts, który w 2001 r. ogłosił wspólnie z Flannerym artykuł sugerujący, że to ludzie byli przyczyną wymarcia wielkich kręgowców, badał ziarna piasku z Cuddie i  twierdzi, że znalazł bardzo młode ziarna wymieszane z  prawdopodobnie znacznie starszymi skamieniałościami. Wyciąga z  tego wniosek, że datowanie stratygraficzne nie jest tu dokładne.

Inny australijski naukowiec Rainer Griin, który zajmował się datowaniem skamieniałości z tego stanowiska, popiera Robertsa: – Na tym stanowisku widać wyraźne oznaki zaburzenia warstw. Jest możliwe, że ludzie i wielkie kręgowce występowały razem. Nie przeczę. Ale dowieść tego nie sposób – podkreśla.

Field zażarcie broni swojej interpretacji i twierdzi, że jej krytycy nadmiernie się przywiązali do hipotezy, że przyczyną wyginięcia wielkich kręgowców są ludzie.

Niestety, w czasie gdy przebywałem w Australii, Cuddie Springs stało pod wodą i miejsce wykopalisk było niedostępne. Dlatego też zdecydowałem się pojechać z dr Field na inne słynne stanowisko na tym samym mniej więcej obszarze – do jaskiń Wellington Caves. Z Sydney jechaliśmy samochodem pięć godzin przez Góry Błękitne, krainę przypominającą łagodne wzgórza środkowej Kalifornii. Zatrzymaliśmy się na parkingu przed jaskiniami,   u  stóp gigantycznego stwora z włókna szklanego, podobizny wombatopodobnego torbacza z rodzaju Diprotodon.

Był to największy torbacz, jakiego ziemia nosiła. Niezgrabny, ociężały olbrzym o grubych łapach.

Udaliśmy się na spotkanie z Mike’em Augee, miejscowym naukowcem, który zaprowadził nas na miejsce, gdzie znaleziono pierwsze szczątki giganta. Była to szeroka dziura w ziemi, pionowy szyb w wapiennym zboczu, dziś przykryty metalową kratą.

– To święte miejsce australijskich paleontologów – powiedział Augee. Oto dlaczego: W  1830 r. miejscowy urzędnik George Rankin opuścił się do jaskini na linie uwiązanej do   występu w  ścianie szybu. Występ w  ścianie okazał się skamieniałą kością.

Po kilku miesiącach przybył tu mierniczy Thomas Mitchel, zbadał jaskinie i przesłał znalezione skamieniałości Richardowi Owenowi, angielskiemu paleontologowi, który później zdobył rozgłos odkryciem dinozaurów. Owen rozpoznał, że kości z Wellington należały do wymarłych ssaków workowatych. Zapytałem Augee o jego opinię o przyczynach wyginięcia wielkich kręgowców plejstoceńskich.

– Wierzę w model Flannery’ego – rzekł. Field zrobiła powątpiewającą minę.

– Ale to jaskinia – dodał. – Tu osadów nie da się datować na podstawie węgla drzewnego.

To prawda. W  jaskiniach woda wymywa materiał, przenosi go z miejsca na miejsce, zaburza osady. Materiał młodszy, ale ciężki wnika w starsze warstwy. Sprawy się komplikują.