Przede wszystkim opowiem wam o Borneo waszych marzeń.

Dzień zaczyna się sporo przed wschodem słońca dzikimi wrzaskami gibonów, tych budzików lasów deszczowych. Z koron drzew dobiegają miłosne nawoływania kochanków i ostrzegawcze krzyki rywali w natarczywym języku małp, którego znaczeń mogę się tylko domyślać.

Ścieżka z mego obozowiska do lasu wiedzie wzdłuż ogromnych drzew – do najniższych konarów jest jakieś 30 m. Przez zielony gąszcz koron przenika nikłe słoneczne światło. Makak jawajski spaceruje wzdłuż strumienia w nadziei na śniadanie z ryb lub żab. Gdy małpa znika w dole strumienia, do brzegu w podskokach zbliżają się dwie mangusty.

Na polanie para dzioborożców żałobnych z szumem skrzydeł nadlatuje żerować na owocującym drzewie. Ptaki wielkością przypominają indyki, są prawie całe czarne, lecz  nad dziobami mają ogromne czerwono-żółte, lśniące w słońcu hełmy. Podziwiam ich niezwykłość, gdy nagle na wysokości mego pasa pojawia się jakiś kształt wielkości dłoni. Jest aksamitnie czarny, ale z dodatkiem szkarłatu i neonowej zieleni: to Trogonoptera brookiana. Przy rozpostartych skrzydłach osiąga niemal 18 cm.

Spływam małą łodzią w dół szerokiej rzeki Kinabatangan, a potem płynę w górę wąskiego bocznego dopływu. Nade mną grupa nosaczy wspina się po gałęziach. Brzuchaty samiec, z karykaturalnie wielkim nosem zwisającym niczym dojrzały owoc, jest tak brzydki, że aż rozczulający. Większość spiczastonosych samic z jego haremu nosi przy piersi młode. Z góry popatrują na nas lutungi, z brzegu jakaś świnia brodata. Dwumetrowy waran ześlizguje się do wody. Borneański karłowaty słoń płynie przed łodzią, wydychając powietrze jak wieloryb. Widzę, dokąd zmierza: stado złożone z kilkudziesięciu osobników żuje pnącza porastające brzegi głównego nurtu rzeki.



To właśnie baśniowe Borneo, jakie świat sobie wyobraża. Aby jednak zobaczyć, jak naprawdę wygląda dziś ta wyspa, trzeba być  np. wężojadem, który usadowił się na drzewie na przeciwnym brzegu rzeki. Wtedy, wzniósłszy  się wysoko, można się przekonać, jak prędko dziki las ustępuje miejsca równym rzędom olejowców gwinejskich. Plantacja olejowców jest soczysta i zielona, a wygięte pierzaste liście drzew nadają jej egzotyczny urok, jednakże dla niezrównanej różnorodności biologicznej Borneo oznacza ona śmierć.

Wyspa Borneo, położona między Morzami Południowochińskim i Jawajskim, podzielona równikiem, była plądrowana przez wieki. Chińscy handlarze przybywali tu po rogi nosorożców, aromatyczne drewno agar i ptasie gniazda na zupę. Później dołączyli do nich muzułmańscy i portugalscy handlarze pieprzem i złotem. Brytyjczycy i Holendrzy kontrolowali wyspę w XIX i na początku XX w., kiedy drwale zaczynali trzebić tropikalny las, pozyskując twarde drewno. Obecny podział polityczny Borneo – 75 proc. należy do Indonezji, reszta do Malezji i maleńkiego Brunei – odzwierciedla brytyjsko-holenderskie sojusze z czasów kolonialnych.

W ostatnich kilku dekadach spółki z Europy, USA i Australii prowadziły odwierty w poszukiwaniu złóż ropy, gazu i węgla. Od Amsterdamu po Melbourne, od Singapuru po Houston, wszędzie znaleźć można rezydencje zbudowane dzięki bogactwu pochodzącemu z Borneo. Rezydencje takie stoją też w Dżakarcie i Kuala Lumpur, bo największymi łupieżcami są Indonezja i Malezja, a przynajmniej ich elity.

Odmienny rodzaj bogactwa kusił wielkiego przyrodnika Alfreda Russela Wallace’a, który spędził tu pewien czas w latach 50. XIX w., rozwijając teorie ważne dla współczesnego rozumienia ewolucji i biogeografii. Wallace zebrał tu ponad tysiąc nowych gatunków, w tym motyla Trogonoptera brookiana. Takie odkrycia naukowe zdarzają się po dziś dzień, co świadczy o tym, że Borneo należy do najbardziej zróżnicowanych biologicznie miejsc na ziemi.

Na wyspie występuje ponad 15 tys. znanych nauce gatunków roślin, w tym ponad 2,5 tys. storczyków. Nizinne puszcze Azji Południowo-Wschodniej należą do najwyższych wilgotnych lasów tropikalnych świata; może tu występować nawet 240 gatunków drzew na półtora-hektarowym stanowisku. Borneo jest ojczyzną największego kwiatu, największego storczyka, największej rośliny mięsożernej i największej ćmy. W wielopoziomowej strukturze tutejszego lasu deszczowego żyje prawdziwa kolekcja zwierząt szybujących: poza kilkoma gatunkami latających wiewiórek występują tam lotokoty, latające jaszczurki, żaby i węże.



Ale choć można tu spotkać także niedźwiedzia malajskiego, panterę borneańską, karłowatego słonia czy nosorożca (poniżej 50 sztuk, na granicy wyginięcia), symbolem Borneo stał się orangutan. Jego pełne wyrazu oczy spoglądają na nas z gazet i biuletynów obrońców przyrody na całym świecie. Być może, biorąc pod uwagę bioróżnorodność wyspy oraz tempo, w jakim znikają jej lasy – przyszłość Borneo będzie jednym z najtrudniejszych zagadnień ochrony przyrody na ziemi.

Z perspektywy satelity zagrożenie deforestacją może się wydać przesadzone. Borneo wciąż jeszcze w połowie pokryte jest drzewami, a wyżyny wewnątrz wyspy są porośnięte setkami kilometrów kwadratowych dziewiczych lasów. Dotarcie do niektórych obszarów wymaga kilkudniowej podróży łodzią lub wyczerpującej pieszej wędrówki. Ale lasy nizinne, główne siedlisko dla większej części borneańskiego bogactwa biologicznego, to co innego. Szacuje się, że w ciągu minionych 20 lat wycinano 8 tys. km2 rocznie. Opublikowany w 2001 r. w Science artykuł pod złowieszczym tytułem Koniec indonezyjskich lasów nizinnych, odwołując się do wiarygodnych danych, przewidywał, że lasy nizinne w indonezyjskiej części wyspy mogą zostać zniszczone do 2010 r. Kryzysy rządowe spowolniły wycinkę i eksport, dlatego termin zagłady się przesunął.

Mogą go jednak przyspieszyć inne czynniki. W czasie minionych 20 lat na Borneo powstały liczne monokulturowe plantacje olejowców, bo warunki naturalne na wyspie są dla uprawy tego zielonego złota idealne. Olej palmowy stosowany jest w kuchni, do produkcji kosmetyków, mydeł, deserów, biopaliw. Indonezja stała się światowym liderem w jego produkcji, oddając pod uprawę olejowców 60 tys. km2, powierzchni, która do 2020 r. może ulec podwojeniu.

Borneo ma jeszcze inny surowiec, który jest środowiskowym zagrożeniem: węgiel. Kopalnie odkrywkowe – złota i węgla – znaczą południowe i wschodnie Borneo niczym wysypka, zastępując lasy i zanieczyszczając rzeki.


Do tego w świecie wyczulonym na zagrożenia wynikające ze zmian klimatu Borneo przyciągnęło uwagę z jeszcze jednego powodu: około 11 proc. powierzchni wyspy zajmuje ekosystem zwany lasem torfowiskowym. Drzewa rosną tu na glebie wytworzonej przez wieki akumulacji nasyconej wodą materii organicznej. Gleba torfowa, osiągająca miąższość do 20 m, to potężny zbiornik węgla. Tropikalne torfowiska, odarte z drzew i osuszone, niszczeją i uwalniają swój  węgiel do atmosfery, a wysychając, stają się podatne na pożary. Węgiel uwolniony w wyniku rozkładu torfu, pożarów i wylesiania ulokował Indonezję na trzecim miejscu wśród producentów gazów cieplarnianych, tuż za silnie uprzemysłowionymi Chinami i USA.

Dla wilgotnych lasów Borneo czas biegnie szybko. Konwencjonalne metody ochrony nie dają wielkich nadziei. Wydzielanie dużych obszarów w postaci parków lub rezerwatów okazało się mało skuteczne, przynajmniej w indonezyjskiej części Borneo. Jednak wielu obrońców przyrody mówi, że wycinka drzew, często uważana za przekleństwo dla dzikich zwierząt, w rzeczywistości może – pod warunkiem że będzie prowadzona odpowiedzialnie – pomóc zachować znaczną część bioróżnorodności wyspy.

– Dziewiczy wilgotny las tropikalny to na Borneo koncepcja skazana na niepowodzenie  – twierdzi Glen Reynolds, szef pionu naukowego Danum Valley Field Center w Sabah. – Wszystkie duże obszary pierwotnych lasów nizinnych, które można było chronić, już są chronione. Teraz najważniejsze jest przekonanie ludzi, że las, który uważamy za zdegradowany, jest w stanie zachować różnorodność biologiczną.

Po przeciwnej stronie Borneo wąska utwardzana droga wychodzi z Pontianak, miasta w indonezyjskiej prowincji Kalimantan Barat. Zatłoczona ciężarówkami i motorowerami biegnie przez wioski poprzedzielane polami ryżowymi. Zbiory dopiero się zaczęły i to tu, to tam widać ludzi uderzających snopkami o drewniane kratownice lub rzucających nasiona w powietrze, by wiatr porwał plewy. Śladów lasów, które kiedyś tu rosły, nie ma zbyt wiele.


Podróżuję z Dessy Ratnasari, miejscowym naukowcem. Nasz szofer, Harun – który podobnie jak wielu innych Indonezyjczyków używa tylko jednego imienia – zaczyna mówić, gdy mijamy duży budynek otoczony chwastami.

– To tartak, w którym pracował – wyjaśnia Ratnasari. – Upadł, bo nie było już drzew do cięcia. Zatrudniał 1300 pracowników. W odległości kilku kilometrów mijamy kolejne dwa tartaki – okna rozbite, plac parkingowy pusty.

W jaki sposób do 2005 r. znikła niemal jedna trzecia wilgotnego lasu tropikalnego, który porastał Borneo 20 lat wcześniej? Odpowiedź można wyczytać z akronimu, którym Indonezyjczycy tłumaczą wiele problemów swojego kraju: KKN, czyli korupsi, kolusi, nepotisme (korupcja, zmowa, nepotyzm). W czasie 32 lat prezydentury  Suharto, do chwili gdy w 1998 r. został zmuszony do ustąpienia, lasy indonezyjskie były traktowane jak prywatna własność jego klanu. Od tamtych czasów władza polityczna uległa decentralizacji, a decyzje w kwestiach zasobów naturalnych przeszły w ręce władz lokalnych, ale przyniosło to tylko decentralizację korupcji.

Wielu gubernatorów prowincji, bupati (namiestników) okręgów i  policja z  zapałem brało łapówki za pozwolenia na wycinkę w lasach teoretycznie chronionych czy zgodę na zakładanie plantacji. Problem pogłębiał  chaos prawny i nieuporządkowanie spraw  dotyczących własności.


Stan Sarawak, po drugiej stronie granicy, w malajskiej części Borneo, od 30 lat zarządzany jest przez skorumpowanego autokratę Abdula Taiba Mahmuda. Niekontrolowana wycinka tak bardzo uszczupliła leśne zasoby Sarawaku, że większość działaczy ochrony przyrody poddała się i skierowała uwagę na inne obszary wyspy.

Przyroda nieco lepiej ma się w Sabah, malajskim stanie w północno-wschodniej części Borneo. Tu też rozrosły się plantacje olejowców, jednak ponad połowę stanu wciąż pokrywają lasy. Sabah utrzymuje najlepiej zachowane fragmenty lasu deszczowego: w rezerwatach w dolinie Danum i niecce Maliau.

Zarządzanie jest najważniejsze – mówi Frances Seymour z Center for International Forestry Research (CIFOR), międzynarodowej organizacji zajmującej się ochroną lasów i poprawą standardu życia mieszkańców tropików. W Indonezji zaobserwowano pocieszające objawy postępu  – zwłaszcza od 2004 r., kiedy to prezydentem został Susilo Bambang Yudhoyono. Jeszcze lepsze wieści nadeszły w 2005 r., gdy głównym szefem policji został generał Sutanto.

Od tego czasu setki osób aresztowano za nielegalny wyrąb lasów, i to nie samych robotników leśnych pracujących za dwa dolary dziennie, ale też liczących się handlarzy drewnem i urzędników. Park Narodowy Gunung Palung w Kalimantan Barat, kiedyś miejsce masowych nielegalnych wyrębów i kłusownictwa, przeszedł gruntowną zmianę dzięki oddanemu sprawie ochrony przyrody dyrektorowi i jego strażnikom patrolującym park w leciutkich samolotach i motorówkach.

– A jednak w tej wsi policjant nie zrobi nic, nie zażądawszy łapówki – mówi mi człowiek związany z małą grupą działaczy ochrony przyrody. Jak zwykle w przypadku takich osób, zostałem po-proszony o nieujawnianie nazwiska rozmówcy.  – To jak stąpanie po kruchym lodzie. Bupati mają w Dżakarcie przyjaciół, którzy mogą nas zamknąć – mówi inny działacz organizacji pozarządowej.

W kilku głównych miastach okręgów, które odwiedziłem, najbardziej rzucającym się w oczy przejawem zwiększonej lokalnej autonomii były reprezentacyjne, nowe rządowe biurowce,  a zaraz po nich pretensjonalne domy miejscowych  bupati. – Problemem jest znalezienie sposobu na to, jak pomagać naszym społecznościom i miejscowym władzom w podejmowaniu lepszych decyzji. Teraz widzimy chęć błyskawicznego zarobienia pieniędzy, ale za 10 lat nie będzie ani miejsc pracy, ani źródeł przychodu – mówi Frances Seymour. – I indonezyjska prowincja pozostanie tak samo biedna jak zawsze.

Szosa wije się między poszarpanymi wapiennymi wzgórzami Kalimantan Timur. Kilka lat temu zwożono nią drewno. Dziś z obu stron widać tu jedynie busz. Po przekroczeniu mostu nad rzeką Telen zatrzymujemy się przy przydrożnym domu, o ile można go tak nazwać. To drewniana  platforma uniesiona nad ziemię na palach na wysokość człowieka. Dach stanowi kawał niebieskiego plastiku. Na platformie siedzi kobieta z dwójką dzieci, inne bawią się pod spodem.

Na polu za domem leżą pnie drzew; grunt jest czarny od wypalania, a tu i tam nad ziemią unosi się dym. Kilkoro mężczyzn i kobiet pracuje w polu, posługując się maczetami i długimi drągami z drzewa żelaznego Eusideroxylon zwageri. Oto jestem naocznym świadkiem niszczenia lasu.

Dwaj mężczyźni podchodzą do nas, by porozmawiać – Udan Usat i Ismael, wuj i siostrzeniec. Noszą jawajskie stożkowe kapelusze ze słomy chroniące przed silnym słońcem. Ich twarze i ręce są pokryte sadzą, pot spływa po skórze.

Należą do plemienia Kenyah i przenieśli się tu niedawno. Wcześniej mieszkali w  wiosce Long Noran nad rzeką Wahau, w borneańskim  interiorze. Tamtejsze lasy już dawno zostały wycięte przez wielkie spółki drzewne. Ponieważ został tylko busz, cały obszar dokoła wioski spłonął w potężnych pożarach w latach 1997–1998. Ogień wznieciły spółki przygotowujące ziemię pod plantacje, a w czasie pory suchej gwałtownie rozprzestrzenił się on na sąsiednie tereny.


– Mieliśmy ogrody, drzewa owocowe, kauczukowce i pola warzywne, wszystko przepadło – mówi Udan Usat. – Był konflikt ze spółką drzewną. Oskarżyli nas o podpalenia, ale nie  my to zrobiliśmy. Pożary przyszły z daleka.

Potem zaczęło się dziać bardzo źle. – Z miejsca, gdzie mieszkaliśmy, do najbliższego osiedla z bazarem mieliśmy godzinę łodzią i 15 km po lądzie – mówi. – Korzystanie z łodzi było kosztowne.

Rząd obiecał, że każda rodzina, która się przeniesie, dostanie 5 ha wzdłuż tej drogi. Dlatego kilku mieszkańców wioski przybyło tu obejrzeć ziemię, a potem 169 rodzin zdecydowało się zaczynać w nowym miejscu od zera.

– Tu jesteśmy między dwoma miastami, więc będzie łatwiej sprzedawać zbiory, gdy pola zaczną dawać plony – mówi Ismael. Sąsiedzi pomagają sobie nawzajem, każdego dnia pracując na innym polu. Będą uprawiać ryż, banany i czerwony owoc zwany rambutanem. Pożary, które niedawno wzniecili, poprawią żyzność gleby. Mają też nadzieję zebrać pierwsze plony w przyszłym roku. Na razie rodziny mieszkają w tymczasowych szałasach. Ismael był dyrektorem szkoły w Long Noran i jeśli tu, nad rzeką Telen, będzie kiedyś dość dzieci, może wybudują szkołę.

Pomimo wspaniałych nowych wieżowców wyrastających w Dżakarcie, pomimo nowych samochodów zapełniających jej ulice, największy wpływ na ochronę przyrody na Borneo ma skrajne ubóstwo większości Indonezyjczyków. Jakiekolwiek strategie działacze ochrony przyrody zastosują w celu zachowania bioróżnorodności Borneo, muszą wpierw znaleźć sposób na poprawę życia mieszkańców wyspy.

– Nie ma nic ważniejszego od głodu – mówi Albertus z grupy Green Borneo z siedzibą w Pontianak. – Organizacje finansujące muszą zmienić sposób myślenia. Zapewnijmy ludziom lepsze zdrowie, wykształcenie, warunki ekonomiczne – a to pomoże chronić lasy.

„BąDź ostrożny” – Hati-Hati – to JeDno z niewielu indonezyjskich wyrażeń, których się nauczyłem. Widać je na znakach wzdłuż wyboistej drogi: Hati-hati logging (Uwaga, zrywka drewna). Jest gorący poranek w Kalimantan Timur (indonezyjskie Borneo Wschodnie). Jadę ciężarówką z Erykiem Meijaardem, Duńczykiem współpracującym z Nature Conservancy, oraz jego kolegą Nardiyono. Przejechaliśmy już wiele kilometrów buszu, a wydaje się, że krajobraz w najbliższym czasie się nie zmieni. Teren ten, ongiś porośnięty nizinnym lasem tropikalnym, został wycięty i nigdy nie obsadzono go na nowo. Dziś są tu tylko krzewy, małe drzewa i paprocie poprzerastane pnączami.


– Smutne, prawda? – mówi Meijaard, czytając w moich myślach. – A jednak w takich lasach Nardi i ja znajdujemy największe skupiska orangutanów – dodaje. Orangutany to najbardziej samotnicze z dużych małp, trudne do wypatrzenia. Meijaard powiedział mi, że w ciągu ostatnich dwóch i pół roku regularnej pracy w terenie widział tylko dwa dzikie orangutany.

Ciężarówka mija małe wzniesienie i – powinienem przysiąc, że tego nie wymyśliłem – na drodze przed nami widać jakiś ciemny, czerwonawo-brązowy kształt. Gibon?

– Orangutan! – Eryk i Nardi wykrzykują jednocześnie. Samochód hamuje z poślizgiem, wyskakujemy z niego, podczas gdy orangutan chowa się w zaroślach. Podążam za nim z lornetką, ale zwierzę umyka, co jakiś czas oglądając się za siebie. W końcu znika nam z oczu.

Zwykle małomówny Nardi niemal wychodzi z siebie. – Ale z ciebie szczęściarz! Orangutan, na samej drodze! – powtarza po raz trzeci. To, czego przed chwilą byłem świadkiem, symbolizuje wątłą nitkę nadziei, że uda się uratować bioróżnorodność wyspy. – Powycinane lasy to przyszłość dzikich zwierząt na Borneo – mówi Siew Te Wong pracujący nad zachowaniem zagrożonego niedźwiedzia malajskiego.

– Na Borneo gatunki nie wymierają z powodu jednej czy dwóch rund wyrębu – tłumaczy Junaidi Payne z przedstawicielstwa WWF w Sabah. – Równowaga gatunkowa zmienia się wtedy ogromnie, ale jeśli przyjrzysz się małym dolinom i obszarom podmokłym, to nadal są tam nawet wyspecjalizowane gatunki ptaków, storczyków czy epifitów. Tak więc możesz ciąć drzewa i zachować bioróżnorodność. Jednak nie wolno przekształcać tych obszarów w monokulturowe plantacje – mówi – bo to są biologiczne pustynie.

Raymond Alfred, geograf z WWF, pokazuje mi leżący w stanie Sabah rezerwat Ulu Segama, gdzie drzewa zostały całkowicie – i legalnie  – wycięte, z wyjątkiem zarośli, które w porównaniu z niebotycznym lasem w pobliskiej dolinie Danum wyglądają rachitycznie. A jednak właśnie tu badacze odkryli największe skupisko orangutanów. Ten gatunek trwa w podobnych enklawach rozrzuconych po całej wyspie.


W  ostatnich latach w  Kalimantan Timur Meijaard pomagał spółkom drzewnym prowadzić wyrąb w sposób możliwie zachowawczy, a mieszkańcom lokalnych wiosek szukać sposobów na czerpanie korzyści z lasu. Dla purystów głównym celem ochrony przyrody na Borneo może być wydzielenie rozległych obszarów nietkniętych lasów, ale biolodzy mający do czynienia z tutejszym życiem codziennym wiedzą, że jedyną realną alternatywą jest kompromis.

Gdy Meijaard rozmawia w wioskach o sprawach lasu, nigdy nie wspomina orangutanów. – Ludzie są tym znudzeni już po pięciu minutach. Dla nich to kolejna małpa na drzewie, na którą chcą sobie popatrzeć ludzie z Zachodu. Jeśli jednak mówię do nich o rybach w rzece czy dzikich świniach, słuchają, bo są to zasoby, z których las pozwala im czerpać.

Meijaard nie jest sentymentalny w sprawach dotyczących wyrębu drzew i świętości dziewiczej puszczy. – To są tropiki. Rośliny odrosną. Te lasy muszą jakoś na siebie zarabiać – mówi. W przeciwnym wypadku z pewnością zostaną zamienione w plantacje olejowców lub drzew na ścier.

– Próbujesz przekonać ludzi, przed którymi właśnie teraz otwierają się korzyści ekonomiczne, by zapomnieli o nich na rzecz korzyści, które pojawią się w przyszłości. A bupati, piastujący swą funkcję przez pięć lat, mówi: „Mam zamiar dorobić się teraz” – wyjaśnia Paul Hartman, działacz na rzecz ochrony orangutanów.

Takie zarządzanie lasem, które umożliwia jego trwanie – wyrąb przynoszący korzyści finansowe, a nieniszczący ostatecznie ekosystemu – nie jest łatwe. W Sangatta, w Kalimantan Timur, rozmawiam z Daddy Ruhiyatem, doradcą miejscowych władz ds. ochrony przyrody. – Poprosiliśmy spółki drzewne, by wskazały lasy, które mogą przynosić podobne korzyści finansowe co plantacje olejowców. Ale na razie żadne nowe pomysły na bardziej produktywne wykorzystanie ziemi z sektora leśnego nie nadchodzą – mówi.

Ruhiyat widzi szansę dla leśnictwa w swoim okręgu, ale przede wszystkim w plantacjach szybko rosnących drzew tekowych, które można ścinać co 15 lat. – Musimy uprawiać lasy w postaci plantacji. To jedyny sposób – przekonuje.


Zdaniem Glena Reynoldsa z Danum Valley Field Center jedynym sposobem na odwrót od totalnej wycinki i plantacji palm jest „opłata za usługi środowiskowe”. – Postawmy rzecz jasno: dlaczego ludzie wycinają drzewa? Dla pieniędzy. Trzeba dać ludziom szansę ich zarobienia za pozostawienie drzew na miejscu  – mówi Frances Seymour z CIFOR.

A oto kolejne marzenie. Przy piaszczystej drodze na południu Borneo stoi domek z kilkoma drzewami bananowymi na podwórku i ogrodem warzywnym z tyłu. Przed domem mężczyzna myje motorower Yamaha. Ten człowiek nazywa się, dajmy na to, Pak Wang. Na swojej nowej maszynie może dotrzeć do najbliższej wioski w kilka minut, zamiast wędrować drogą prawie godzinę. W wiosce może się spotkać z przyjaciółmi, coś kupić, pójść do małego baru karaoke i oglądać telewizję w restauracji swojego wujka.

Pak Wang chce mieć telefon komórkowy. Za jego pomocą łatwiej byłoby mu umawiać się z Unitą, która sprzedaje w mieście owoce na straganie. Jeśli chcemy chronić lasy Borneo, zachować znaczną część jego wspaniałej różnorodności biologicznej, to musimy znaleźć sposób, by Pak Wang mógł sobie kupić komórkę. A kiedy ożeni się z piękną sprzedawczynią owoców – żeby mogli chować zdrowe dzieci i posyłać je do szkoły. Sposób, który przyniesie im lepszą przyszłość bez konieczności przekształcania lasów w plantacje olejowców lub gigantyczne jałowe dziury po odkrywkach. I musimy to zrobić, dopóki jest jeszcze coś do ochrony.