Do  klasztoru  można  dojść  jedynie  przez  wysoką,  pokrytą  śniegiem  grań, co wymaga od czwórki ocalałych związania się liną, sama Shangri-La okazuje się zaś swego rodzaju rajem, którego nie ma na żadnej mapie. Jej sercem jest tajemniczy klasztor, jednocześnie starodawny i współczesny,  gdzie  czas  nie  działa  na  zwykłych  zasadach.  Równie  niezwykłe  jest  jego otoczenie – dolina przypominająca Eden, bujna i zielona, chroniona przez  praktycznie  nieosiągalne  przełęcze,  na  której  straży  stoi  majestatyczna, otulona śniegiem góra w kształcie piramidy, mająca wysokość podobno ponad 8500 metrów. Przed ostatnim rozdziałem Conway opuszcza już Shangri-La, ale jego rozpaczliwym pragnieniem jest wrócić do tej nieziemskiej  krainy.  Akcja  powieści  dobiega  końca  w  1932  roku,  kiedy  narrator udaje się do Szanghaju, tuż przed atakiem Japończyków na miasto, aby sprawdzić, czy Shangri-La naprawdę istnieje.

Hilton skończył pisać powieść w kwietniu 1933. Pięć miesięcy później Zaginiony  horyzont  został  wydany.  Wstępne  recenzje  były  zachęcające,  jednak sprzedaż nie szła najlepiej aż do Bożego Narodzenia, kiedy to Hilton  opublikował  w  londyńskim  czasopiśmie  „przydługie”  opowiadanie  o  podstarzałym  nauczycielu.  Zatytułowane  Żegnaj  Chips,  zostało  później  wydane w formie książki, która stała się bestsellerem, a na jej podstawie nakręcono  świetnie  odebrany  film.  James  Hilton  wreszcie  doczekał  się  iskry, która na dobre rozpaliła płomień jego literackiej kariery. Wówczas pełną parą ruszyła także sprzedaż Zaginionego horyzontu. Co więcej, latem 1934  roku  powieść  Jamesa  Hiltona  o  Shangri-La  zdobyła  Hawthornden  Prize, brytyjską nagrodę literacką za literaturę „z polotem”.  To jeszcze nie wszystko. Zaginiony horyzont nabrał dziwnej proroczej mocy. Choć trudno w to uwierzyć, życie zaczęło naśladować sztukę.

Eric Shipton miał dosyć.

Miał dosyć komitetów.

Przejadły mu się gramofony i paczki z kojącym nerwy tonikiem, miał dość fotografów i dziennikarzy z „The Timesa”, „Daily Telegraph” i „Daily Mail” tłoczących się w przejściach stacji Victoria, przekrzykujących dworcowy zgiełk swoimi pytaniami i proszących, by uśmiechnął się do zdjęcia. Shipton był najmłodszym członkiem wyprawy na Mount Everest w 1933 roku, miał wówczas dwadzieścia sześć lat. Od tamtego czasu zmienił zda-nie i podejście co do tego, jak powinny wyglądać ekspedycje górskie. Frustrację  budziły  w  nim  wyprawy  wymagające  karawan  złożonych  z  setek  jucznych  zwierząt  i  dziesiątek  ludzi.  Nie  chciał  już  słyszeć  o  „miasteczkach namiotów wykwitających co wieczór, hałasie i zgiełku każdego zbierania się w dalszą drogę, nie chciał patrzeć na wielkie armie najeżdżające ciche doliny”. Nadszedł czas, by to wszystko pożegnać. Musiał istnieć lepszy sposób poprowadzenia himalajskiej ekspedycji.

„Nabrałem  przekonania,  że  niewielki  zespół,  wyposażony  w  lekki  sprzęt i uwolniony od zbędnych uczestników oraz nadmiernego bagażu, będzie  nie  tylko  równie  skuteczny,  ale  wręcz  odniesie  korzyści  –  pisał Shipton. – Zyska między innymi większą mobilność, spójność i determinację”. Siedząc w mieszkaniu swojej matki w Londynie, planował własną wyprawę w Himalaje, działającą na zupełnie nowych i zdecydowanie innych niż dotąd zasadach. Zamiast wielkiej ekspedycji Shipton planował małą – co było całkowicie sprzeczne z ówczesnymi przekonaniami, przy-najmniej w kręgach Alpine Club.

Nie zamierzał też czekać z wypróbowaniem swoich idei. „Zawsze raczej  ubolewałem  nad  pomysłem,  żeby  człowiek  poświęcał  czynne  lata  swojego życia godnościom wieku starszego” – dodał. Cały dowcip polegał na tym, by rozpocząć organizowanie własnej wyprawy, której cel będzie na  tyle  atrakcyjny,  że  przyciągnie  ludzi  gotowych  udzielić  finansowe- go  wsparcia.  Shipton  uznał,  że  najlepsze  możliwości  oferują  Himalaje  Garhwalu,  rozciągnięte  na  granicy  indyjsko-tybetańskiej  na  zachód  od  Nepalu, a szczególnie niezbadane tereny w pobliżu lewego ramienia góry Kamet.

Ale Tom Longstaff miał inne pomysły.

Ten  okryty  legendą  brytyjski  wspinacz,  pięćdziesięcioośmioletni  lekarz o rozbrajającym uśmiechu i szpakowatej bródce à la Van Dyke, był pierwszym  człowiekiem,  który  stanął  na  szczycie  siedmiotysięcznika.  Działał także w Alpach, na Kaukazie, w Górach Skalistych i na Grenlan-dii; pełnił też funkcję lekarza podczas wyprawy na Mount Everest w 1922 roku. Co ważniejsze, Longstaff wspinał się w Himalajach, jeszcze zanim pojawiły się w nich wielkie ekspedycje, i gdy tylko dowiedział się o planowanej  przez  Shiptona  niewielkiej  wyprawie  w  Himalaje  Garhwalu,  był  chętny o niej rozmawiać. Kiedy się spotkali, Longstaff nakierował Shiptona nie na jakiś tam szczyt, tylko na taki, który prześladował brytyjskich wspinaczy od ponad pół wieku.

Nanda Devi wznosząca się na wysokość ponad 7600 metrów była jedną z  najświętszych  gór  hinduizmu.  Błogosławioną  Boginię  lub  Boginię  Szczęścia,  bo  to  w  przybliżeniu  znaczy  jej  nazwa,  według  wierzeń  zamieszkiwało  niegdyś  Siedmiu  Ryszich,  mędrców,  którzy,  zanim  sami zmienili się w gwiazdy, odpowiadali za wschody słońca. Co roku tysiące pobożnych  pielgrzymów  przybywało  z  północnych  Indii,  by  oddać  hołd  Nanda  Devi.  Spływająca  z  jej  zboczy  woda  z  topniejących  śniegów  była  jednym ze źródeł świętej rzeki Ganges. Także buddyści czcili tę wspaniałą górę.

Nanda Devi stanowiła też cud geologiczny. Przypominająca z wyglądu  złamany ząb, była zaskakująco  stroma,  zważywszy,  że  brakowało  jej  raptem 184 metrów do bycia ośmiotysięcznikiem. Jeszcze ciekawsze było to,  że  samą  Nanda  Devi  otaczał  zamknięty  pierścień  gór  wysokości  co  najmniej  pięciu  tysięcy  metrów,  które  również  budziły  szacunek.  Jeśli  wyobrazić sobie wąski stożek umieszczony w misce o wysokich ścianach, to  łatwo  zwizualizować  topografię  Nanda  Devi.  Jedyną  przerwą  w  murze  okalającym  Nanda  Devi  był  głęboki  wąwóz  zwany  Rishi  Nala,  którego strome skalne ściany wznosiły się na wysokość paru tysięcy metrów i który stanowił przełom burzliwego górnego biegu rzeki Rishi Ganga.

To jeszcze nie wszystko.