Ilość wilgoci na ziemi pozostaje niezmienna od lat. Woda, która miliony lat temu piły dinozaury, dalej krąży w środowisku. Czy wystarczy jej dla coraz bardziej zaludnionego świata? Mały bezimienny strumień wijący się w dolinie zauroczył nas od pierwszej chwili. Zanim przeprowadziliśmy się w Appalachy, przez wiele lat mieszkaliśmy w stanie Arizona, gdzie stały potok tego rozmiaru zasługiwałby na miano pomnika przyrody. W rejonie Wielkiego Kanionu woda się ukrywa, czasem w szczelinach głębokich na półtora kilometra. Oddalone od siebie miasta czerpią każdy litr z dalekich rzek. Człowiek uważa, że dostęp do wody po prostu mu się należy, stąd place wielu miast Arizony zdobią fontanny, mimo że kilkadziesiąt kilometrów dalej rolnicy nie mogą nawodnić pól.




Emeryci pochodzący z bardziej deszczowych stanów pielęgnują trawniki przed domami, by przypominały im o zieleni pól i łąk pozostawionych w rodzinnych stronach. Niestety, brutalna prawda zawsze w końcu upomina się o uwagę i przez podobne fantazje mieszkańcy pustyni czekają na deszcz po kilka miesięcy, obserwując zaciskające pas kaktusy i kukawki walczące o drogocenne krople spadające z ogrodowych kranów. Nawet jeśli człowiek nie docenia w pełni Matki Wody, przeczuwa jej znaczenie. Woda to widzialne oblicze klimatu, jego gwałtownych ostatnio zmian. Nawalne deszcze powodują powodzie w jednych regionach, podczas gdy inne cierpią suszę, pobierając niechcianą, lecz ważną lekcję fizyki – gorące powietrze zatrzymuje więcej cząsteczek wody niż zimne. Efekty widać choćby na pokiereszowanych wybrzeżach od Luizjany po Filipiny, bo nadmiernie nagrzane powietrze rodzi burze o niespotykanej wcześniej mocy. W suchych rejonach globu te same prawa fizyki wywołują zwiększone parowanie gleby i susze, co widać gołym okiem np. w dolinie rzeki Murray-Darling w Australii. Słowo „kataklizm” przestaje robić na nas wrażenie. „Normalna” pogoda staje się już dziś anomalią.


Pustynia Bajo Piura leży jakieś pół globu od mojego zroszonego deszczem podwórka. Rozciąga się na przestrzeni 36 km2 na północnym zachodzie Peru i jest naturalnym środowiskiem wielu ciernistych form życia. Ten ekoregion znajduje się w strefie klimatycznej suchej i wybitnie suchej. – Od stycznia do marca opady mogą wynieść nawet 2,5 cm, zależnie od humoru El Nino – powiedział mój kierowca, gdy przemierzaliśmy wyboistą dolinę. – Ale w innych latach deszcz nie pojawia się wcale – dodał po chwili. Godzinami jechaliśmy wśród pobielonych przez solną skorupę pól – efektu nadmiernej irygacji. W tutejszych dolinach nie przeżywa chyba nic poza Prosopis pallida, której kępy mijaliśmy co jakiś czas. To ponoć najlepiej przystosowana do suchej gleby roślina na świecie. Co ciekawe, po drodze spotkaliśmy także skupiska gatunku zwanego Homo sapiens.


Uchodźcy często szukają ziemi, za którą nie trzeba płacić. W Bajo Piura jest jej pod dostatkiem, choć mieszkanie na pustyni niesie ze sobą koszty innego rodzaju. Słono płacą za to nie ludzie, lecz gleba, bo wycinanie wszystkiego, co nadaje się na opał, prowadzi do dalszego pustynnienia i tak bardzo już suchych terenów. Przywiódł mnie w to miejsce pewien innowacyjny projekt. Otóż peruwiańscy ekolodzy we współpracy z organizacją pozarządową Heifer International zachęcali ludzi do hodowli kóz, które zjadają bogate w białko rdzenne rośliny strączkowe, a potem rozsiewają ich nasiona po pustyni. W cieniu szałasu z patyków młoda matka zawiesiła garnek nad paleniskiem zasilanym wysuszonym łajnem i formowała ser z koziego mleka.
Nieopodal ludzie kopali studnię. Na prowizorycznym dźwigu jeden z budowniczych zjeżdżał na dół, a wiadra z piaskiem wysyłano na powierzchnię. Mężczyźni przepuścili mnie, bym mogła ocenić postępy pracy, której efektem były głównie tumany pyłu. Spojrzałam w głąb szybu, a potem odeszłam kilka kroków, by ukryć łzy. Nie mogłam pojąć, skąd ci nękani suszą i głodem ludzie czerpią tyle zapału, by szukać wody na pustyni. Kiedy powiedzą dość? Pięć lat później nadal nie dokopali się do wody, ale wciąż żyli w swoim mikroświecie, na granicy wytrzymałości. Zresztą, nie mieli dokąd uciec.
Od dzieciństwa wierzyłam, że gdy wejdzie się do studni i popatrzy w niebo, można oglądać gwiazdy nawet za dnia. Pisali o tym i Arystoteles, i Karol Dickens. Kojąca myśl o okrągłym fragmencie nieba usianym gwiazdami wielokrotnie towarzyszyła mi w trudnych chwilach. Ale jest pewien problem – to nieprawda. Astronomowie promowali taką wizję przez wieki, ale niewielu próbowało rzecz zbadać, dlatego musieli pogodzić się z rozczarowaniem, gdy okazało się, że jednak gwiazd ze studni nie widać.
Cywilizacja ociągała się też z przyjęciem do wiadomości faktu, że zasoby ziemi nie są niewyczerpane. Napełnialiśmy zbiorniki i zmienialiśmy bieg rzek, wierząc w szczęśliwą gwiazdę ludzkości i prawo do nieograniczonej ekspansji. A dzisiaj zwierciadła wody w wielu państwach osiągają zatrważająco niski poziom. Ewidentnie żyliśmy dotąd ponad stan.
W 1968 r. ekolog Garrett Hardin napisał esej Tragedia wspólnego pastwiska. Praca dotyczy problemów, które można rozwiązać wyłącznie dzięki zmianie wartości ludzkich i moralności; sytuacji, kiedy racjonalna chęć zaspokojenia własnych potrzeb może prowadzić do wyniszczenia wspólnych dóbr. Na przykład hodowcy bydła korzystający ze wspólnego pastwiska będą stopniowo powiększać swoje stada po jednym zwierzęciu, aż łąka zostanie zniszczona. Rozwiązaniem problemu jest trzymanie się narzuconych sobie limitów, w pierwszej chwili niewyobrażalne, ale skuteczne. Mimo że uznaje się, iż moralność jest wartością niezmienną, Hardin twierdził, że moralność stojąca za danym działaniem zależy od kondycji systemu w czasie jego wykonywania. Dawniej grzechem raczej nie było odstrzelenie czasem kilku gołębi wędrownych na kolację. Dzisiaj gatunek ten już nie istnieje.
Woda to najważniejsze dobro wspólne. Jej nieograniczone zasoby kiedyś wydawały się tak oczywiste, jak stała obecność gołębi na niebie, a pomysł oszczędzania równie absurdalny jak jej butelkowanie. Ale świat się zmienia. Ekwador jako pierwsze państwo na świecie wpisał ochronę praw natury do konstytucji. Na mocy tych regulacji obywatel może złożyć do sądu pozew w imieniu np. poszkodowanego dorzecza, argumentując, że dobra kondycja wód ma kolosalne znaczenie dla wspólnego dobra. W przeszłości ustawodawcy musieli modyfikować prawo, by uwzględnić prawa obywatelskie kobiet czy niewolników, a obecnie uniwersytety w USA wprowadzają zajęcia z zakresu ochrony praw natury.
Popołudniowe słońce odbija się w szklance wody stojącej na moim biurku. Do kogo należy ta woda? Czy mogę uznać, że także do mnie, skoro jej przeznaczeniem jest płynąć rzekami i przenikać żywe istoty? Woda to zachwycająca starożytna pamiątka, zamknięta na kwarantannie w mojej szklance i oczekująca na powrót do środowiska, w pełnej gotowości na przenoszenie gór. W przeciwieństwie do ropy nigdy się nie wyczerpie. Każda kropla deszczu wpadnie w końcu do oceanu, a ocean w końcu odda ją we władanie powietrzu. Dla wody człowiek nie ma żadnego znaczenia. Jest dokładnie odwrotnie. Naszym zadaniem jest opracować rozsądne zasady funkcjonowania na jej zasadach. Aby ułożyć na nowo swoje relacje z wodą, człowiek musi chcieć chronić wspólne dobro.