Tylko jedno słowo: "Wojna" zapisał w kalendarzyku 1 września 1939 r. Dużymi literami. Przysiągł sobie, że do jej końca nie weźmie do ręki aparatu fotograficznego. Cały sprzęt zakopał w Puszczy Sandomierskiej koło leśniczówki, w której pracował. Wrócił dopiero w 1945 r. Aparat przetrwał, choć nieco naruszyła go korozja.

Wspomnienia pełne wróbli

Jeden kalendarzyk na każdy rok. Malutkie książeczki pełne lakonicznych notatek.
21 marca 1937. Położyłem się na grypę.
23 stycznia 1938. I z powrotem mrozy do –30.
24 stycznia 1941. Pierwsze skowronki. Mróz bez śniegu (–4 stopnie)

– To zapiski jak współczesne SMS-y, króciutkie, informacyjne. Włodek był niesamowicie poukładanym facetem. Kiedy wybierał się na wyprawę, zaglądał do starych kalendarzyków i sprawdzał, co działo się w przyrodzie podczas poprzedniego wyjazdu. Dzięki temu mógł się dobrze przygotować – opowiada Wojciech Plewiński, znany polski fotograf. Tylko na czas wojny lakoniczne notatki zmieniły charakter. Ptaki współodczuwają smutek świata, ich klekot nie jest taki wyraźny – napisał wtedy Włodzimierz Puchalski.

Z wykształcenia inżynier agronom, robił w życiu tak wiele, że zajęć tych wystarczyłoby dla kilku osób. W 1946 r. organizował krakowski Instytut Filmowy. W Łodzi pracował jako operator i reżyser. Utworzył dział dokumentacji fotofilmowej zwierząt na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zostawił po sobie prawie 60 filmów przyrodniczych, mnóstwo książek, ponad 100 tys. negatywów i kilka tysięcy fotogramów. Na jego zdjęciach wychowały się pokolenia przyrodników.

Włodzimierz Puchalski, jeden z najsławniejszych polskich przyrodników, urodził się 6 marca 1909 r. w Mostach Wielkich koło Lwowa. Jednym z moich pierwszych wrażeń, jakie potrafię sobie odtworzyć z taśmy mojej pamięci, z okresu, kiedy jeszcze niezbyt pewnie poruszałem się na nogach, są sceny z życia gołębi i wróbli, które imponowały mi swą ruchliwością i zgrabnością tak kontrastowo doskonałą, zwłaszcza na tle moich słabych umiejętności chodzenia – wspominał. Życie za pan brat z przyrodą musiał mieć zapisane w gwiazdach.
– Swą wielką wrażliwość szczególnie rezerwował dla ptaków. Nazywał je rozśpiewanymi klejnotami przyrody – mówi Marzena Wilczyńska z Muzeum Niepołomickiego, gdzie trafiły pamiątki po Włodzimierzu Puchalskim.

Na swe pierwsze polowanie wybrał się w wieku 13 lat. Jako 14-latek dostał od dziadka miechowy aparat. Od tej pory życie dzielił między myślistwo i fotografowanie.

– Ojciec polował do końca życia i wiele osób miało o to pretensje – opowiada Anna Puchalska, córka przyrodnika. – Bardzo lubił te polowania, traktował je raczej jako ruch i obcowanie z przyrodą. Nigdy potem nie jadłam takiej kiełbasy z dzika, bażantów czy zająca. W tamtych ciężkich, komunistycznych czasach być może czuł się jak wojownik, który wraca do rodziny z łupem. Jeszcze przed wojną, w 1936 r., ojciec zrobił pierwszą w Polsce wystawę o tematyce przyrodniczej i myśliwskiej. Rok później otrzymał złoty medal na Wielkiej Olimpiadzie Łowiectwa w Berlinie za zimowe zdjęcie dzika. Dwukrotnie wyjeżdżał do największej europejskiej stacji ornitologicznej w Rosji. Stawał się bardzo znany i w końcu został zaproszony przez prezydenta Mościckiego do dokumentowania urządzanych przez niego polowań. W 1938 r. robił zdjęcia podczas łowów z Hermannem Göringiem.

Uważam myśliwych za sojuszników sprawy ochrony przyrody. Dzięki ich fachowej wiedzy i wysiłkom ocalało na świecie wiele gatunków zwierząt. Jestem przekonany, że dopóki są fachowi i etyczni myśliwi, żaden więcej gatunek na świecie nie zginie – mówił sam Puchalski, który i tak kolejnym pokoleniom zapadł w pamięć jako ten, który pierwszy nazwał fotografowanie „bezkrwawymi łowami”.

 

 

Anioły z gęsich piór

Wstawał o piątej rano i wychodził na łowy. Choć nie był szczególnie muzykalny, potrafił świetnie naśladować dźwięki. Lisy wabił „na myszkę”, a gdy brakowało mu naturalnych dźwięków, sam robił podkład do swoich filmów. Bez problemu udawał pszczołę czy muchę. Zabierał ze sobą termos, jajka na twardo i sznycelki. Ale kiedy trzeba było, potrafił przez kilka dni bez jedzenia czatować w kryjówce na niewielkiego remiza. Albo w kompletnym bezruchu czekać godzinami na wylęg młodych. Nikt nie mógł do niego wtedy nawet podejść. Nie chciał straszyć ptaków. Pod tym względem był zacięty.

 

 

– Rzadko pojawiał w domu, razem spędzaliśmy wakacje, poza tym przyjeżdżał na święta. Z Puszczy Niepołomickiej przywoził wtedy choinkę. To dzięki niemu tak długo wierzyłam w aniołka. Już na trzy dni przed Bożym Narodzeniem jeden z pokoi był zamykany, tato robił specjalną konstrukcję ze sznurków i pociągał za nie, kiedy siedzieliśmy za stołem. Wtedy, w zamkniętym pokoju „dzwonił” aniołek. W tym czasie asystent taty wysypywał worek piór, z kury albo z gęsi, i kiedy wpadałam do tego tajemniczego pokoju po prezenty, paliły się świece, okno było otwarte, latały pióra. Dla mnie było oczywiste, że aniołek właśnie wyleciał. Tato był najwspanialszym mężczyzną, jakiego dane mi było spotkać. Przez 50 lat życia nie poznałam takiego drugiego.

Tam gdzie nie było dzikiej przyrody, Puchalski starał się ją wprowadzać. Do domu przynosił mnóstwo zwierząt. Z jego rodziną mieszkały w różnych odstępach czasu: koziołek, dzik, a nawet odrzucony przez matkę mały lew, którego fotograf przytargał z zoo. Prawdziwą sensacją były jednak tchórze stepowe, sześć sztuk, znalezione podczas wyprawy na susły.

Kiedy „bezkrwawy łowca” nie opiekował się zwierzętami, uprawiał grządki. Sadził kwiaty, pielił warzywa. W chatce w Morusach na Podlasiu zawsze przygotowywał na przyjazd żony i córki barwny ogródek. Chatę w Morusach Włodzimierz Puchalski kupił jako 200-letnią staruszkę i podźwignął z ruin. Pisarz i dziennikarz Zbigniew Święch w 1978 r. tak o tym opowiadał: Pojechaliśmy do ukochanych miejsc Puchalskiego, w których zwykle odbywał swoje czaty. Naszym punktem wypadowym do serca polskiej przyrody była stylowa, piękna chałupa w Morusach pod Tykocinem. Tam miał swoją letnią rezydencję – pracownię, a w ogrodzie jako chłop hreczkosiej z lubością gospodarował. Wieś zamieszkana przez dawną szlachtę zagrodową darzyła go przyjaźnią. Całe lata ledwo wyszedł z chałupy poza stodołę – już był na rozlewiskach nadnarwiańskich, w naturalnym rezerwacie ptactwa wodnego i błotnego. Stąd też prowadził coroczny szlak Puchalskiego nad Biebrzę, do żeremi bobrowych w szuwarach jeziora Wigry, do przyjaciela fotografa w Maćkowej Rudzie, nadleśniczego Włodzimierza Łapińskiego, do Puszczy Białowieskiej.

 

Egzotyka za progiem

Większość swego powojennego życia Włodzimierz Puchalski spędził na wyjazdach, które można by nazwać „egzotyką za progiem”. Najbardziej kochał rozlewiska Biebrzy i Narwi. Oto jak je opisywał: Widziałem w swoim życiu wiele jezior, rzek, rozlewisk, ale nieodparty urok tych bezkresnych wód, właśnie tam, w Morusach, obejmujących ogromną przestrzeń krajobrazu, należy w moich wspomnieniach do najpiękniejszych. Wokoło roiło się od ptactwa.

– Na zdjęcia filmowe jeździł wojskową ciężarówką z piecykiem w środku. Była pomalowana na szaro, jak okręt wojenny – śmieje się Wojciech Plewiński. – Towarzyszył mu kierownik produkcji, kierowca, asystent i czasami ja. Przydawałem się, gdy potrzebny był jakiś „aktor”. Nie interesowała mnie fotografia przyrodnicza, robiłem wtedy „kociaki” na okładki Przekroju, ale przyjaźń z Włodkiem wiele mnie nauczyła. Był dla mnie mentorem, człowiekiem natury. Czuł las, rozpoznawał każdego ptaka. A jednocześnie potrafił dogadać się ze wszystkimi i wszystko załatwić. Podziwiałem tę jego zapobiegliwość. Po wsiach zaopatrywał się w kiełbasy, jajka, ciągnął wszystko do domu. Dzięki niezwykłemu czarowi miał wszędzie chody. Wiedział, jak się odwdzięczyć.

Choć kochał polskie krajobrazy, pragnął także Wielkiej Przygody. W 1957 i 1958 r. wziął udział w dwóch wyprawach do Arktyki.
– Myślę, że ojca ciągnęło w zimne rejony dlatego, że były tak surowe, pierwotne – mówi Anna Puchalska. – Z drugiej strony tato był daltonistą. Myślę, że to jeden z powodów, dla których chciał się znaleźć w tym pozornie czarno- -białym świecie. Przecież niemal całe życie robił czarno-białe zdjęcia. Twierdził zresztą, że tylko one oddają piękno, które próbował pokazać.

Sam przyrodnik przyznawał: Trudno powiedzieć, czy dążenie do obcowania z przyrodą wynika z chwilowej potrzeby przeżycia swego rodzaju przygody mającej uzupełnić jakieś luki w naszej psychice, czy też jest objawem głębszego pragnienia kontaktu z otaczającym nas światem w jego formie pierwotnej, kontaktu, by mógł na przykład wyostrzyć nasz instynkt samozachowawczy, ową naturalną samoobronę przed degeneracją. A może jest to po prostu łaknienie piękna, jakiś wrodzony imperatyw estetyczny, nakazujący nam obcowanie z owymi arcydziełami, których surową i zarazem nieskazitelną formę tworzy wielka artystka-przyroda.

Mój przyjaciel świerszcz

Włodzimierz Puchalski miał dwa wielkie marzenia: pojechać do Lwowa i na biegun południowy. Lwów odwiedził z rodziną w 1968 r. Dziesięć lat później, w wieku 69 lat, dołączył do wyprawy Polskiej Akademii Nauk na Antarktykę.

– Był już po dwóch zawałach – opowiadają Aneta Słowikowska i Marzena Wilczyńska z Muzeum Niepołomickiego. – Lekarze nie chcieli się zgodzić na tę wyprawę, musiał podpisać „cyrograf”, że jedzie na własną odpowiedzialność. Ale jechał do raju, który go oczarował.

Lwy morskie, foki, morsy – żeby zrobić im zdjęcia, podpełzał do nich. Wiedział, że człowiek stojący na dwóch nogach to dla takiego zwierzęcia forma atakująca. Chciał być jak najbliżej bohaterów swoich fotografii.

W tamtych czasach taka wyprawa to była wielka sprawa. Płynął na m/s Gruszewski. Podczas podróży prowadził dziennik. Pisał też listy do rodziny i przyjaciół. Dziś adresaci mówią: były niesamowite, jak wielki zbiór baśni.

Na statku, w jednej ze skrzyń za sprzętem, znalazł świerszcza. Nazwał go swoim powiernikiem i trzymał w słoiku. Opowiadał o nim córce. Gdy zadzwonił do niej na jej 19. urodziny, świerszcz właśnie umarł z zimna.

Ojciec powiedział wtedy, że jego też niedługo czeka koniec – mówi Anna Puchalska.
– Odszedł na Wyspie Króla Jerzego następnego dnia, 19 stycznia. Na zawał serca. Mam wrażenie, że był przygotowany na to, że nie wróci. Wszystko zostawił uporządkowane, dokumenty poskładane, zdjęcia perfekcyjnie poopisywane. Rzeczy Włodzimierza Puchalskiego wróciły do Polski dopiero w czerwcu.

– Może dlatego do dziś nie mam wrażenia, że nie żyje – mówi córka przyrodnika. – Nie było pogrzebu, nie było rozpoznania zwłok, nie było gdzie zapalić świeczki. Po prostu wyjechał i gdzieś tam jest…