Dawno temu pewien zamożny starzec wynajął łódź małżeństwu. A ponieważ byli biedni i nie mieli czym zapłacić za rejs, zażądał w zamian ręki ich córki, pięknej Nang He. Dziewczyna jednak nie zamierzała dzielić ze starcem ani serca, ani łoża, mimo że ten próbował biciem i okrutnym traktowaniem zmusić ją do uległości. Kiedy zawiodły te środki, uwięził nieposłuszną żonę w jaskini.

Ale Nang He wolała zagłodzić się na śmierć, niż żyć z człowiekiem, którego nie kochała. Zwłoki kobiety znaleźli rybacy. W miejscu, gdzie ją pochowali, z wody wynurzyła się skała, która kształtem przypomina urodziwą dziewczynę. Zaś grotę, w której mieszkała, na jej cześć nazwano panieńską.

Wietnamczycy uwielbiają takie historie. O okrucieństwie, cierpieniu dla honoru, miłości bez happy endu, ale też i takie ze szczęśliwym zakończeniem. Może właśnie dlatego większości skał, które tworzą arcydzieło, jakim niewątpliwie jest zatoka Ha Long, dorobili jakąś baśniową genezę. Od wieków jest ona bowiem muzą wszelkiej maści artystów: pisarzy, poetów, malarzy i filmowców, którzy szukają tu natchnienia.

Spektakularnej urodzie i fotogeniczności Ha Long nie sposób się oprzeć. Nic więc dziwnego, że co roku wygrywa w rankingach na najbardziej romantyczne miejsca świata. Ta łowczyni tytułów ma już na koncie koronę jednego z siedmiu naturalnych cudów świata. Znalazła się też na liście światowego dziedzictwa UNESCO i miejsc, gdzie można zjeść najlepsze owoce morza.

Ów klejnot w koronie Wietnamu leży w jego północnej części, w miejscu, gdzie rzeka Bach Dang uchodzi do Morza Południowochińskiego. Tam właśnie ze szmaragdowej toni wyrasta około dwóch tysięcy wapiennych iglic, które tworzą magiczny labirynt o powierzchni trzy razy większej od Warszawy. Najlepszym sposobem zwiedzania zatoki jest wykupienie rejsu jedną z drewnianych łodzi z wielkimi czerwonymi lub pomarańczowymi żaglami.

Ha Long od Hanoi dzielą cztery godziny jazdy autobusem (z przystankiem na obiad). Wszystko, co zdaniem niektórych moich znajomych miało pójść źle – idzie dobrze. Bus przyjeżdża punktualnie, nikt mnie nie próbuje okraść, statek nie okazuje się łajbą widmem, a all inclusive miseczką kleistego ryżu na obiad, kolację i śniadanie. Nawet prognoza pogody, a straszono mnie mgłą od rana do wieczora, okazuje się nietrafiona. Mój statek o dumnej i wiele obiecującej nazwie Legenda Indochin jest komfortowy. Kajuta duża, łóżko jeszcze większe, mikroskopijna łazienka, ale z wygodami. I te płatki róż rozsypane na śnieżnobiałej pościeli. Choć nie przyjechałam tu na miesiąc miodowy, robi się bardzo romantycznie.

Najwięcej czasu spędzam na górnym pokładzie, gdzie do dyspozycji gości oprócz leżaków zawsze jest termos z kawą, herbatą i ciasteczka. Wschody i zachody słońca na Ha Long nigdy się nie nudzą. Cudownie jest zagubić się wśród tych wszystkich wysp, które po pewnym czasie wydają się niemal identyczne, stracić poczucie czasu, zerwać kontakt z cywilizacją. Czytać, leniuchować, uczyć się tai-chi albo robienia sajgonek. Można też rozmyślać i od czasu do czasu schodzić na ląd, bo w programie rejsu są też dodatkowe atrakcje.

Jednym z największych zaskoczeń jest dla mnie zwiedzanie jaskini na wyspie Bo Hon. Aby dotrzeć do jej wnętrza, trzeba pokonać aż 700 stopni. Ale gwarantuję, że z każdym krokiem będziecie coraz bardziej zachwyceni. Przepych szaty naciekowej podziemnych apartamentów jest oszałamiający. Wapienne wyspy Ha Long skrywają setki takich jaskiń, które przez miliony lat cierpliwie rzeźbiła kropla po kropli. Wiele z nich wciąż czeka na odkrycie, a w niektórych podobno piraci ukryli skarby. Jeżeli zaś o skarbach mowa, to z pewnością są nimi kroły. Dlatego warto odwiedzić jedną z tutejszych farm i zapoznać się z tajnikami ich produkcji. A może nawet zainwestować w biżuterię? Ja jednak wolę kolekcjonować wrażenia. I ze statku przesiadam się na kajak.

Szmaragdowa woda zatoki jest tak spokojna, że nawet ktoś tak niedoświadczony jak ja bez problemu radzi sobie z wiosłowaniem. To inny rodzaj doświadczenia. Pozwala delektować się ciszą, wsłuchiwać w odgłosy zwierząt, które ukrywają się w zielonym gąszczu porastającym głowy wysp niczym bujne czupryny. A kiedy się zmęczycie, wystarczy przycumować przy jednej z dziewiczych plaż, które codziennie odsłania odpływ, i poleżeć na piasku. Większość wysp jest niezamieszkana, ponieważ ich ściany są niemal pionowe. Nawet dla wytrawnych wspinaczy stanowią nie lada wyzwanie. Nie sposób też doprowadzić tu elektryczność i brakuje źródeł słodkiej wody. Na Ha Long żyje się w domach pływających na tratwach. Ich mieszkańcy utrzymują się głównie z rybołówstwa i turystyki – gotują posiłki, służą za przewodników, wypożyczają kajaki, hodują morskie stworzenia w klatkach umieszczonych pod pokładami.

Owoce morza, którymi mnie częstują, rzeczywiście są przepyszne. Wietnamczykom, żeby przyrządzić posiłek, wystarczy kuchenka gazowa, wok, sos rybny, trochę warzyw, ziół – głównie mięty, kolendry i trawy cytrynowej – i mięso. No i oczywiście ryż, który jest tu podstawą wszystkich dań. Z niego robi się pierożki, naleśniki, sajgonki, makaron, pieczywo, zupy, słodycze. Ale tutejszym hitem są krewetki, dodawane chyba do wszystkiego oprócz deseru, którym najczęściej są świeże owoce.

Polecam też zupę z dyni i delikatną żabnicę, rybę o niezwykle wykwintnym mięsie, królową pięciogwiazdkowych restauracji. Wietnamczycy wierzą, że tak doskonałe dzieło, jakim jest Ha Long, mogła stworzyć tylko nadprzyrodzona istota. A dla nich jest nią smok. Uważają się nawet za jego potomków. Zgodnie z legendą prehistoryczny stwór chciał tu wylądować, jednak zrobił to tak niefortunnie, że uderzył ogonem w okoliczne skały. Te rozprysły się w drobny mak i tak powstała Zatoka Lądującego Smoka.

No cóż, również ze mnie Ha Long wydobywa uśpione pokłady romantyzmu. Przylatujemy i odlatujemy, przemijamy, a ten krajobraz jest wieczny i zasługuje na kolejny poemat.

Tekst: Agnieszka Franus