Wenecja jest doskonałym bohaterem dramatycznym, z tą tylko różnicą, że od lat balansuje na skraju… zalania, a nie załamania. Podczas zimowych acqua alta woda spektakularnie wlewa się na plac św. Marka. To jedyny czas w roku, gdy kalosze sprzedają się lepiej niż karnawałowe maski.

W gumowcach do połowy uda turyści brodzą po placu, wpatrując się w Bazylikę św. Marka i Pałac Dożów, chcąc mimo niesprzyjającej aury zobaczyć miejsce, które Napoleon nazwał najelegantszym salonem Europy. W tym samym czasie wenecjanie z desek budują pomosty, by drogę do sklepu czy pracy móc pokonać, nie mocząc butów. To chwile, gdy jest tu pusto i melancholijnie. Klimat niczym ze Śmierci w Wenecji Tomasza Manna.

400 mostów

Woda. Wenecki urok i przekleństwo. By miasto mogło powstać, wbito w dno miliony pali. Ci, którzy Wenecję zakładali, nie mieli innego wyjścia. Spłoszeni najazdami Hunów uciekinierzy skryli się w miejscu trudno dostępnym, na bagnistych wyspach laguny Adriatyku. Utwardzili podłoże, wysepki połączyli siecią 400 mostów, powstało miasto – najdłużej istniejąca republika świata.

Podbił ją dopiero Napoleon. Potęgę zbudowali na handlu, zwłaszcza jedwabiem i przyprawami. Dzięki Marcu Polu, który jako pierwszy dotarł do Indii, przez lata kontrolowali morskie szlaki do Azji i wyspy na Morzu Śródziemnym.

Pałace dawnych bogaczy mieszczą się wzdłuż Canal Grande. To najsłynniejszy wenecki pas „wody oswojonej”, najdłuższy ze 150 kanałów; wije się łukami przez niemal 4 km. Najlepiej przemierzyć go na pokładzie vaporetto, czyli tramwaju wodnego. W sezonie na najpopularniejszych przystankach tłum jest na tyle duży, że władze miasta zarządziły osobne wejścia dla wenecjan, tak by w ogóle mieli szanse gdziekolwiek zdążyć.

Gdy już znajdziemy się na pokładzie, czeka nas podróż pełna zachwytów. Na początek Palazzo Venier dei Leoni, w którego nazwie lwy wzięły się od tych prawdziwych, trzymanych na dziecińcu przez rodzinę Venierów. Dziś pałac należy do ekscentrycznej Peggy Guggenheim i jej kolekcji sztuki z Picassem, Pollockiem, Dalim i Magrittem na czele. Za nim Gallerie della Accademia kryjąca największą kolekcję malarstwa weneckiego. Dalej gotyckie kolumny, łuczki, krużganki, koronkowe fasady, barokowe zdobienia… i tak aż do wygiętego w łuk nad kanałem, najpiękniejszego w Wenecji mostu Rialto.

Zjeść coś w tej okolicy nie jest łatwo. Ceny horrendalne, knajpy głównie dla turystów, ale za to z jakim widokiem. – Parmezan do spaghetti di mare! Kto to słyszał! – kelner przewraca oczami, prosząc niebiosa, by usunęły z jego drogi ignoranta nieobytego z tajnikami La Cucina Italiana. Zaraz potem, wykonując teatralne gesty, odbija sobie na kolejnej parze, która rozsiadając się przy stoliku nad samym kanałem, jeszcze nie wie, że aby móc tu usiąść, trzeba zamówić za minimum 60 euro.

Na Canal Grande dzieje się najwięcej. I nie chodzi tylko o codzienny ruch gondol czy motorówek. 24 maja, podczas święta La Vogalonga, panuje tu taki tłok, że po burtach łodzi dałoby się przejść na drugi brzeg. Małe kajaki, długie trójki czy czwórki ze sternikiem czy stylizowane łodzie na ośmiu wioślarzy ścigają się w 32-km regatach do wysp Burano i San Francesco.

Sceneria zbrodni

Kto czytał kryminały o weneckim komisarzu Brunettim, ten od razu skojarzy takie tłoczne święto z książkową scenerią przestępstwa. Bo w książkach Donny Leon Wenecja jest równie niebezpieczna co Sandomierz naszego Ojca Mateusza.

Co chwilę zdarza się tu jakieś tajemnicze morderstwo. A Brunetti w przerwach pomiędzy błyskotliwym rozwiazywaniem zagadek spaceruje nad wodą, bo „widok fal marszczonych przez wiatr poprawia mu humor”.

Tęskni też za czasami, gdy w vaporetto można było rozłożyć wielką płachtę gazety, nie przejmując się tłumem wokół. Zaskakuje tylko jedna rzecz: że Donna Leon zabroniła tłumaczenia swoich książek na język włoski. Boi się kompromitacji? A może martwi się tym, że kogoś jej kryminały mogłyby zainspirować do zbrodni? Ot, choćby w czasie acqua alta, zimowej powodzi, co rok nieubłaganie zatapiającej miasto.

Tekst: Anna Janowska