KILI W PEŁNEJ KRASIE

– Maciek, nie śpisz? Wyjrzyj. Nie pożałujesz – nawołuje Michał Gawron, kierownik wyprawy.

Poranek jest rześki i chyba jest naprawdę wcześnie, bo ruch w obozie nie jest jeszcze intensywny. Michał zawsze wstaje pierwszy. Nie wiem, czy nie wcześniej niż kucharze i tragarze. Krąży z aparatem wśród namiotów. Moment wyjścia z ciepłego śpiwora przeciągam jak najdłużej, więc nasłuchuję tylko i domyślam się, co też takiego dzieje się na zewnątrz. Maciek wychyla głowę z namiotu… Za chwilę wychodzi z kamerą i statywem.

Maciek Jabłoński, to nasz kamerzysta. Po cichu i niezauważalnie podgląda nas w różnych sytuacjach. Podgląda również tanzańskich tragarzy, kucharzy, przewodników, chmury na niebie, skały, zmierzchy i świty, rejestruje zwykłe obozowe życie i zmieniający się krajobraz. A dziś po raz pierwszy od początku trekkingu Kilimandżaro odsłoniło się w całej swojej krasie. Wywołało to duże poruszenie i zachwyt wśród obozowiczów. Dopiero teraz widać bryłę tego wolnostojącego krateru. Robi wrażenie. A nasze małe namioty u podnóża podkreślają jego wielkość. Patrzę skupiona i coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Że za trzy dni, tam na szczycie, będzie start Kilithonu.

Przez chwilę słońce rozpieszcza nas swoim światłem i ciepłem. Wstąpiła w nas nowa energia. Piotrek Hercog i Mikołaj Kowalski-Barysznikow poszli nawet na małe rozbieganie połączone z sesją zdjęciową.

Piotrek Hercog to czarny koń biegowej grupy. Jest doświadczonym sportowcem. Brał udział w wielu wysokogórskich biegach zajmując czołowe miejsca. Od razu widać, że trekking nie sprawia mu żadnej trudności. Podobnie jak wysokość. Wydaje się, że mógłby wbiec i zbiec z Kilimandżaro choćby już teraz. To kandydat na zwycięzcę. Mówi się o tym już nie tylko szeptem.

– Jesteś typowany na lidera tego biegu. Jak się z tym czujesz? – pytam Piotra wprost.

– Dopóki bieg się nie odbędzie trudno mówić o zwycięstwie. Każdy wyścig jest inny. Podczas biegu może wydarzyć się wszystko. Kontuzja, sensacje żołądkowe… Mnie trochę boli ucho, ale mam nadzieję, że to nic poważnego. Ten maraton zapowiada się naprawdę ciekawie.

POLE, POLE!

Wyruszając w kolejny etap trekkingu niebo zaciąga się szarymi chmurami i zaczyna mżyć. Przed nami pionowa ściana i wspinaczka po dużych blokach skalnych. Żegnamy egzotyczną roślinność i wkraczamy w świat wulkanicznych kamieni. Przestrzeń zaczyna nas otaczać z każdej strony miażdżąc swoim ogromem.

Stworzyły się dwie grupy. Szybka i wolna. Ta szybka, to głównie biegacze. Będą wychodzić wcześniej i dużo szybciej docierać do kolejnych obozów. Ta wolna, składająca się z „normalnych” ludzi, krok za krokiem będzie osiągać cel w normlanym tempie. Są też dwa swobodne elektrony, Piotrek – fotograf i Maciek – filmowiec, którzy sami sobie wyznaczają tempo i decydują, gdzie się zatrzymać lub przyśpieszyć.

Szybka grupa w składzie: Kathrine, Parvaneh, Maciek, Rafał, Mikołaj i Piotr jest już gdzieś ponad nami.

– Pole, pole! – nawołuje nasz przewodnik, raz po raz oglądając się za siebie. W języku suahili oznacza to: wolno, wolno. W dobrym tonie jest, nie wyprzedzać przewodnika. Nie na tej wysokości, więc grzecznie gęsiego człapiemy w jego tempie. Jesteśmy już ponad 4000 m n.p.m. Tutaj panuje zasada: im wolniej, tym lepiej. Bardzo mi odpowiadająca, bo zaczynam odczuwać pierwsze symptomy wysokości. Połykam tabletkę przeciwbólową, żeby zagłuszyć przeszkadzającą głowę. Do tego czuję, że złapałam przeziębienie. Wiem, że „glut” będzie się zwiększał i zostanie ze mną aż do szczytu. Przy takiej pogodzie i zwiększającej się wysokości organizm nie ma szans i sił na regenerację i pozbycie się zwykłego kataru. Kaszel i pociąganie nosem staną się moimi kompanami. To wszystko na pewno przez brak słońca, znajduję wytłumaczenie, chyba tylko po to, żeby sobie ulżyć.

Wieczorem, po całym dniu trekkingu, spotykamy się w mesie na kolację. Można się tu ogrzać i lubię moment, kiedy łyk gorącej zupy przyjemnie rozchodzi się po organizmie. Później danie główne, jak do tej pory menu jeszcze się nie powtórzyło, i długie rozmowy przy herbacie ekspresowej „Kilimanjaro” i rozpuszczalnej kawie. Siedzimy przeważnie już przy świetle naszych czołówek, a atmosferę rozgrzewają żarty Rafała Kruzela. Jednego z biegaczy, którego aktywność towarzyska wzrasta wprost proporcjonalnie do wysokości. Znamy się już coraz lepiej i coraz lepiej rozumiemy. Lubię te wspólne wieczory, kiedy wyznajemy sobie ile razy sikaliśmy i jak się czujemy.

CZARNY SZERSZEŃ I DMUCHANA BRAMA

Wśród wysokogórskiej ciszy nagle rozlega się dźwięk roju szerszeni. Dziwne zjawisko, ale w zupełności wytłumaczalne. To Piotr Kędziora z Maćkiem Jabłońskim uruchomili drona. Prawdopodobnie to pierwsze użycie tego urządzenia w Narodowym Parku Kilimandżaro. Droga do uzyskania pozwolenia była długa i mozolna. Ale w końcu się udało. Widać, że chłopaki czują podniecenie. Nic dziwnego, zdjęcia z powietrza będą świetnym uzupełnieniem do filmu o całej wyprawie.

Piotr Kędziora, stworzył całą identyfikację wizualną Kilithonu. Przy projektowaniu, jestem pewna, że wczuł się w postać jakiegoś afrykańskiego artysty, który podświadomie prowadził jego myśl twórczą. Połączył europejski minimalizm z afrykańską kolorystyką i motywem stref klimatycznych rejonu, w którym odbywa się Kilithon. Zaprojektował logo, medale, koszulki, czapki, flagi, buffy i dmuchaną bramę, która towarzyszy nam od początku trekkingu. Niemało z nią kłopotu. Żeby wypełnić ją powietrzem, trzeba włączyć agregat. Żeby agregat zadziałał musi mieć paliwo. Dodajmy, że nadmuchanie bramy na starcie będzie miało kluczowe znaczenie. Nie wiadomo jak na agregat zadziała tanzańskie paliwo? A jeśli już zadziała, to pytanie, czy pompa nadmucha bramę? W końcu będziemy na 5895 m n.p.m., gdzie tlenu jest zdecydowanie mniej. Jak twierdzi sam Piotr, konsultował to z własnym sumieniem, rozumem, odrobiną wina i finalnie z kilkoma fizykami. Wyprzedzę fakty i dodam, że tanzańskie paliwo i agregat zadziałały.

 

NIESPODZIEWANY OPAD

Jesteśmy w Karanga Camp (4700 m.n.p.m.). Jest dość wcześnie, więc postanawiamy zrobić spacer w górę. Nie chce mi się i bardzo boli mnie głowa. Wiem jednak, że to element procesu aklimatyzacji. Wejść wyżej, zejść niżej i niżej spędzić noc. Niewiele udaje się nam pokonać. Zaledwie 200 m przewyższenia. Ale i to dobre. W końcu jutro atak szczytowy. Dobrze byłoby choć trochę się wyspać.

Kiepsko sypiam od samego początku. Faszeruję się lekami przeciw przeziębieniu i przeciwbólowymi. Noce są zimne, a będą jeszcze bardziej. Z pomocą przychodzi Catherine ze swoim małym termoforkiem. Chyba nigdy widok termofora nie ucieszył mnie tak bardzo jak wtedy.

Catherine Yanfeng Sun pochodzi z Hong Kongu, a obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Bije od niej spokój i opanowanie. Na kolacji jako jedyna dostaje wegańskie posiłki i częstuje nas pastą własnej roboty. Podobno ostra jak przystało na dobrą chińską kuchnię. Ja się nie skusiłam, ale wierzę, że była smaczna. Catherine zastanawia się, czy nie pobiec maratonu w fivefingersach -  palczastych butach z bardzo małą amortyzacją. To dość kontrowersyjny pomysł, ale pewnie każdy ma swój sposób na te górę.

Ostatni nocleg przed atakiem szczytowym zaskakuje nas wszystkich. W środku nocy poczułam, że ortalionowa ściana namiotu leży centralnie na mojej głowie. W odruchu paniki uderzyłam w nią pięścią. Ściana odskoczyła i zrobiło się jasno. Okazało się, że w nocy spadło około 10 cm śniegu skutecznie przysypując nasze sypialnie. Ciężko było wygramolić się z ciepłego śpiwora w wilgotną i zimną rzeczywistość. Do pokonania droga o ponad tysiąc metrowym przewyższeniu, która zaprowadzi nas prosto na dach Afryki. Tragarze są już gotowi i jak nakazuje lokalna tradycja odśpiewują pieśń przed atakiem szczytowym. Rozbudza ona we mnie wolę walki i chęć sięgnięcia chmur.

Ciąg dalszy nastąpi…

Materiały wideo powstały przy użyciu GoPro Hero6 Black.