Pomimo wielu różnic Solomon Igbawua i Dahiru Bala byli bliskimi przyjaciółmi. To się zaczęło w czasach szkolnych, gdy w nigeryjskim stanie Benue biegali tam i z powrotem między wioską Igbawui i osadą Bali odległymi o kilka kilometrów. Mieli nadzieję, że ta przyjaźń będzie trwać do końca ich życia. Krępy, barczysty Igbawua, który ma teraz 40 lat, jest chrześcijaninem, członkiem grupy Tiv, która od wieków uprawia lekko pofałdowane równiny Benue. Wysoki i chudy Bala, lat 42, to muzułmanin Hausa. Jego lud – mocno związani Hausańczycy i Fulanie – żyje z hodowli długorogiego bydła na znacznej części zachodniej Afryki.

Na wielu obszarach takie różnice – tożsamości etnicznej, religii, języka, kultury, polityki – są zabójcze. Kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie spotkałem tych mężczyzn, organizacja Boko Haram występuje przeciwko każdemu, kto nie przestrzega jej wersji islamu. W innych miejscach zachodniej Afryki i poza nią pasterze oraz rolnicy toczą boje o dostęp do zasobów. A inne grupy (rasy, plemiona, narody, religie) tkwią w innych konfliktach na całym świecie.

Jednak do niedawna nie dotyczyło to Zongo, wioski Igbawui, ani Daudu, gdzie mieszka Bala. Przez większość ich życia dobrej ziemi było dość. Gdy bydło zdeptało pole rolnika lub pasterz zobaczył, że drogę do strumienia przegradza mu płot, istniały sposoby rozstrzygania takich sporów. – Tu panowały spokój i harmonia – mówi Elizabeth Anyom z ludu Tiv.

Lecz w miarę jak dwaj przyjaciele dorastali i płodzili własne dzieci, w Benue przybywało ludności. Na skutek ocieplania się klimatu ziemie na północy wysychały, co spychało pasterzy na południe. Dobrej ziemi było mniej. Coraz częściej rolnicy stwierdzali, że bydło zniszczyło ich plony, a pasterze napotykali na szlakach swych stad nowe płoty lub świeżo obsadzone pola. Skończyły się swobodne relacje między rolnikami i pasterzami. Mimo to nikt nie sądził, że konflikt może przydarzyć się tutaj, mówi Katrin, żona Igbawui. A potem się przydarzył.

 

My i Oni

W 2014 r. obie społeczności ogarnął „kryzys”. Linie podziału między plemionami, religiami i kulturami zamieniły się w mury. Najpierw szerzyły się pogłoski, potem nastąpiły ataki i akty odwetu. Niszczono uprawy, zarzynano zwierzęta. Wioska Tivów została spalona. Zabito ludzi. Igbawua i Bala powiedzieli mi, że nie atakowali nikogo, ale gdy dwie grupy są nastawione przeciwko sobie, to nie ma wielkiego znaczenia. Kryzys zmienił normy zachowania. Szukanie porozumienia nie było już cenione, zemsta – tak.

– Uważałem, że nie powinni brać prawa we własne ręce – mówi Bala. – Ale nie miałem dość odwagi, by powiedzieć o tym współplemieńcom.

On i Igbawua stali się uchodźcami. Odwiedzali swoje własne domy na krótko, wyłącznie w dzień, w obawie przed zasadzkami. To pospolite nieszczęście na całym świecie: ludzie dogadują się ze sobą przez dekady, a nawet wieki, mimo różnic rasowych, religijnych czy kulturowych. A potem, nagle, sąsiedzi nie są już ludźmi, których szanujesz, zapraszasz na obiad, darzysz względami lub poślubiasz. Te znajome niegdyś twarze stają się Nimi, Innymi, Wrogiem. I w tym zderzeniu grup znika indywidualność, wyparowuje empatia, ginie zaufanie. To się może zdarzyć między pasterzami i rolnikami w Nigerii albo między rodowitymi mieszkańcami oraz imigrantami we Francji lub w USA. Te sytuacje są bardzo różne i te różnice są ważne.