Pewnej zimowej nocy w czerwcu ubiegłego roku José Antonio Tuki, 30-letni artysta, zrobił jedną z rzeczy, które kocha najbardziej – wyszedł ze swojego jednoizbowego domu na południowo-zachodnim wybrzeżu i powędrował przez wyspę na północ, ku plaży Anakena.

Legenda mówi, że jakieś tysiąc lat temu polinezyjscy osadnicy wywlekli swoje czółna na brzeg właśnie tam, po przepłynięciu ponad 2000 km otwartego Pacyfiku. Pod tymi samymi gwiazdami Tuki usiadł na piasku i patrzył przed siebie, na olbrzymie ludzkie posągi – moai. Wyrzeźbione z wulkanicznego tufu, mają ponoć ucieleśniać duchy przodków.

Słychać było pianie kogutów i szczekanie bezpańskich psów. Od Antarktyki wiał lodowaty wiatr. Tuki jest rdzennym, polinezyjskim mieszkańcem Rapa Nui, jak miejscowi nazywają Wyspę Wielkanocną. Jego przodkowie zapewne pomagali rzeźbić niektóre z setek posągów rozsianych po trawiastych wzgórzach i postrzępionych wybrzeżach wyspy. Przy plaży Anakena siedem brzuchatych moai stoi na baczność na platformie długości 16 m. Są odwrócone plecami do Pacyfiku, ręce trzymają przy bokach, a na głowach mają pukao z czerwonej skały wulkanicznej – skorii. Patrząc na ich twarze, Tuki czuje, że jest z nimi związany.

– To coś dziwnego i żywego – mówi. – To coś, co wytworzyła moja kultura. Jak oni to zrobili? – kręci głową.

Wyspa Wielkanocna ma zaledwie 164 km2. Leży 3500 km na zachód od Ameryki Południowej i 2000 km na wschód od wyspy Pitcairn, swojej najbliższej zamieszkanej sąsiadki. Cała energia i zasoby niezbędne do stworzenia moai – które mierzą od jednego do 10 m i ważą nawet ponad 80 ton – pochodziły tylko z tej wyspy. A jednak gdy holenderscy odkrywcy wylądowali tu w Niedzielę Wielkanocną 1722 r., napotkali kulturę z epoki kamienia. Moai zostały wykute przy użyciu kamiennych narzędzi, na ogół w jednym kamieniołomie, a potem przetransportowane bez pomocy zwierząt pociągowych i kół na kamienne platformy, czyli ahu, oddalone nawet o 18 km. Jak to zrobili? Pytanie Tukiego dręczyło całe rzesze przybyszów.

Po przybyciu na Rapa Nui polinezyjscy osadnicy mieli za sobą tygodnie spędzone na morzu w otwartych czółnach. To było zapewne kilkadziesiąt osób. Dziś każdego tygodnia dociera tu 12 samolotów z Chile, Peru i Tahiti. W 2011 r. na wyspę przyleciało 50 tys. turystów, 10 razy więcej, niż wynosi liczba jej mieszkańców. Zaledwie 30 lat temu samochody czy telefony należały tu do rzadkości, obecnie w Hanga Roa, jedynym miasteczku, jest mnóstwo kafejek internetowych, barów i klubów tanecznych, a w sobotnie wieczory ulice się korkują. Bogaci turyści wydają co noc tysiące dolarów w najelegantszych hotelach. – To już nie jest samotna wyspa – mówi Kara Pate, rapanuańska rzeźbiarka, która wyszła za Niemca.

Chile anektowało Wyspę Wielkanocną w 1888 r., ale aż do 1953 r. pozwalało pewnej szkockiej firmie prowadzić tu ogromną hodowlę owiec. Owce krążyły sobie swobodnie, a Rapanuańczycy siedzieli zamknięci w Hanga Roa. W 1964 r. zbuntowali się, a potem uzyskali chilijskie obywatelstwo i prawo wybierania własnego burmistrza.

Uczucia wobec el conti (kontynentu) są mieszane. Chile zapewnia mieszkańcom wyspy dostawy paliwa i żywności. Miejscowi mówią po hiszpańsku i jeżdżą na ląd stały na studia. Tymczasem chilijscy imigranci, zwabieni ulgami podatkowymi obowiązującymi na wyspie, chętnie przyjmują posady, którymi Rapanuańczycy gardzą.

– Rapanuańczyk nie myśli zmywać garów – mówi Beno Atán, przewodnik wycieczek, który sam stąd pochodzi. Wielu mieszkańców wyspy poślubiło osoby z kontynentu i niektórzy martwią się, że ich kultura słabnie. Obecnie liczba ludności wynosi około 5 tys., prawie dwukrotnie więcej niż 20 lat temu, ale Rapanuańczycy stanowią niespełna połowę mieszkańców.

Prawie każde miejsce pracy na Wyspie Wielkanocnej jest uzależnione od turystyki. – Bez niej wszyscy by tu głodowali – mówi Mahina Lucero Teao, przewodnicząca izby turystycznej.

A pani burmistrz Luz Zasso Paoa stwierdza: – Nasze dziedzictwo jest podstawą gospodarki. Jesteście tutaj nie dla nas, tylko dla tego dziedzictwa. To znaczy dla moai.

Thor Heyerdahl, norweski antropolog i poszukiwacz przygód, którego wyprawy po Pacyfiku przyczyniły się do zainteresowania świata Wyspą Wielkanocną, uważał, że posągi stworzyła preinkaska cywilizacja z Peru, a nie Polinezyjczycy. Erich von Däniken, szwajcarski autor bestsellera Wspomnienia z przyszłości, był przekonany, że moai zostały wzniesione przez istoty z kosmosu. Współczesna nauka, w oparciu o dowody językoznawcze, archeologiczne i genetyczne, wykazała, że twórcami posągów byli jednak Polinezyjczycy, ale nie wyjaśniła, jak przemieszczali swe dzieła. Badacze zakładali na ogół, że w jakiś sposób, przy użyciu lin i drewna, rzeźby były wleczone.

– Eksperci mogą sobie mówić, co chcą – twierdzi Suri Tuki, 25-letni przyrodni brat José Tukiego – ale my znamy prawdę. Te posągi chodziły.

Według ustnej tradycji moai ożywiała mana – duchowa siła przekazywana przez przodków.

Nie ma żadnych doniesień o budowie moai po przybyciu Europejczyków w XVIII w. W tym czasie na Wyspie Wielkanocnej rosło już tylko kilka mizernych drzew. Jednak w latach 70. i 80. XX w. biogeograf John Flenley z nowozelandzkiego Massey University znalazł pyłek zachowany w jeziornych osadach – dowód, że przez tysiące lat ten skrawek lądu porastały bujne lasy złożone m.in. z milionów ogromnych palm. Dopiero po przybyciu Polinezyjczyków, około 800 r. n.e., lasy ustąpiły miejsca terenom trawiastym.

Z prac Flenleya intensywnie korzystał Jared Diamond, pisząc swą książkę Upadek, w której twierdził, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej mimowolnie doprowadzili do ekologicznej zagłady. Diamond utrzymuje, że mieli pecha, bo osiedlili się na wyjątkowo delikatnej wyspie – suchej, chłodnej i odległej, czyli marnie nawożonej przez niesiony wiatrem pył i popiół wulkaniczny (własne wulkany Rapa Nui śpią). Wyspiarze karczowali lasy, aby pozyskać opał, a drzewa marnie odrastały. Kiedy zaczęło brakować drewna, nie mogli dłużej budować czółen do oceanicznych połowów. Erozja gleby zmniejszyła ich plony. Przed przybyciem Europejczyków, na wyspie wybuchła wojna domowa i zapanował kanibalizm. Upadek ich odizolowanej cywilizacji, jak pisze Diamond, stanowi najklarowniejszy przykład społeczeństwa, które przez nadmierną eksploatację wyniszczyło własne bogactwa, a także najgorszy scenariusz tego, co nas samych może spotkać w przyszłości.

Jego zdaniem moai przyspieszyły to samozniszczenie. Diamond uważa je za pokazy siły rywalizujących wodzów, którzy, utknąwszy na odległej, niewielkiej wyspie, nie mieli innych sposobów pokazywania, do czego są zdolni. Konkurowali zatem, budując coraz większe posągi. Według Diamonda układali je na drewnianych saniach i wlekli po torach z kłód. Technika ta została z powodzeniem przetestowana przez Jo Anne Van Tilburg, archeolożkę z UCLA, ale wymaga ona zarówno mnóstwa drewna, jak i wielu ludzi. Aby ich wyżywić, trzeba było karczować kolejne połacie lasu. Kiedy drewno się skończyło i wybuchła wojna domowa, wyspiarze zaczęli przewracać moai. Do XIX w. nie stał już żaden posąg. Krajobraz Wyspy Wielkanocnej nabrał posępnej atmosfery, którą według Diamonda i innych zachowuje do dzisiaj.

Bardziej optymistyczny obraz przeszłości Rapa Nui można uzyskać, przestawiając i reinterpretując rozproszone strzępy faktów. Właśnie taki pogląd prezentują Terry Hunt z Uniwersytetu Hawajów i Carl Lipo z Uniwersytetu Stanu Kalifornia w Long Beach, archeolodzy badający wyspę przez 10 ostatnich lat. Tę wizję zaludniają pokojowo nastawieni, pomysłowi budowniczowie moai. Hunt i Lipo nie przeczą, że Wyspa Wielkanocna utraciła bujne lasy i że była to ekologiczna katastrofa – ale twierdzą, że nie należy obwiniać o to wyspiarzy. A już z pewnością nie moai.

Ich wykopaliska na plaży Anakena pokazały, że Polinezyjczycy dotarli tutaj nie wcześniej niż w roku 1200, czyli mniej więcej cztery wieki później, niż powszechnie uważano. A zatem mieliby zaledwie pięć stuleci na ogołocenie wyspy. Hunt i Lipo są przekonani, że przy stosowaniu wyrębów i wypalania nie zdążyliby tego dokonać. Poza tym w grę wchodził jeszcze inny zabójca drzew. Kiedy archeolodzy odkopali orzechy wymarłej palmy z Wyspy Wielkanocnej, znaleźli na wielu z nich rowki wyżłobione przez ostre zęby polinezyjskich szczurów.

Szczury przybyły tymi samymi czółnami co pierwsi osadnicy. Liczne kości odnalezione w wykopaliskach na Anakenie sugerują, że wyspiarze posilali się nimi, ale poza tym na gryzonie nie czyhały żadne drapieżniki. W ciągu kilku lat, jak obliczają Hunt i Lipo, szczury opanowały wyspę. Objadając się orzechami palmowymi, nie dopuszczały do odradzania się wolno rosnących drzew, a tym samym skazały na zagładę lasy Rapa Nui nawet bez wyrębów i wypaleń prowadzonych przez ludzi.

Oczywiście to osadnicy ponoszą odpowiedzialność za sprowadzenie szczurów. Hunt i Lipo podejrzewają, że dokonali tego celowo (przywieźli także kury.) Jednak nie widzą dowodów na to, że rapanuańska cywilizacja upadła wraz z zanikiem lasu. Na podstawie własnego archeologicznego przeglądu wyspy uważają, że po zasiedleniu jej ludność wzrosła gwałtownie do około 3 tys., po czym pozostawała mniej więcej stabilna aż do przybycia Europejczyków.

Pola uprawne były dla Rapanuańczyków cenniejsze od palmowych gajów. Lecz były to pola smagane wiatrem, nieurodzajne i nieregularnie nawadniane przez deszcze. Wyspa Wielkanocna wymagała od rolników heroicznych wysiłków. Wyspiarze zbudowali tysiące okrągłych kamiennych wiatrochronów zwanych manavai i prowadzili uprawy w ich wnętrzach. Całe połacie ziemi okrywali łupanymi skałami wulkanicznymi, aby zatrzymać w glebie wilgoć i substancje użyźniające. Krótko mówiąc, Hunt, Lipo i inni twierdzą, że prehistoryczni Rapanuańczycy byli pionierami zrównoważonego rolnictwa, a nie mimowolnymi sprawcami zagłady ekologicznej. Rapa Nui nie jest przypadkiem żałosnej porażki, tylko niezwykłego sukcesu – dowodzą w swojej najnowszej książce.

Nosi ona tytuł Posągi, które chodziły i przedstawia Rapanuańczyków w korzystniejszym świetle niż Upadek. Hunt i Lipo nie ufają ustnym relacjom o gwałtownym konflikcie między mieszkańcami. Ostre płytki obsydianu, w których inni archeolodzy dopatrują się broni, dla nich są narzędziami rolniczymi. Twierdzą, że do transportowania moai potrzeba było niewielu ludzi i żadnego drewna, gdyż posągi przemieszczano w pozycji pionowej. Ich zdaniem w tej kwestii dowody potwierdzają ludową tradycję.

Sergio Rapu, rapanuański archeolog i były gubernator Wyspy Wielkanocnej, który pisał pracę dyplomową z Huntem, zabrał swoich amerykańskich kolegów do dawnego kamieniołomu na Rano Raraku – wulkanie stanowiącym południowo-wschodnią część wyspy. Patrząc na wiele moai porzuconych tam w różnych stadiach wykończenia, wyjaśnił, jak doprowadzano do tego, że chodziły: wydatne brzuchy przechylały rzeźby do przodu, a podstawa w kształcie litery D pozwalała robotnikom obracać je i przechylać z boku na bok. W ubiegłym roku, w ramach eksperymentów sfinansowanych przez Radę Ekspedycji National Geographic, Hunt i Lipo wykazali, że zaledwie 18 ludzi wyposażonych w mocne liny potrafiło, przy odrobinie wprawy, manewrować trzymetrową repliką moai o wadze 5 ton, przemieszczając ją o kilkaset metrów. W rzeczywistości prowadzenie znacznie większych moai przez wiele kilometrów musiało być trudnym zadaniem. Przy drogach wiodących z kamieniołomu leżą dziesiątki przewróconych posągów. Lecz znacznie większa ich liczba dotarła w nienaruszonym stanie na swoje platformy.

Nikt nie wie na pewno, kiedy został wyrzeźbiony ostatni posąg. Moai nie mogą być datowane bezpośrednio. Wiele z nich nadal stało, kiedy Holendrzy dotarli tu w 1722 r., a cywilizacja rapanuańska, jak utrzymują Hunt i Lipo, była wtedy kwitnąca i pokojowa. Jednak odkrywcy przywlekli śmiertelne choroby, na które wyspiarze nie mieli odporności, a także przywieźli przedmioty, które zastąpiły moai jako symbole statusu. Kradzież europejskiego kapelusza – badacze cytują wiele doniesień o takich zdarzeniach – miała w sobie więcej uroku niż wciąganie wielotonowego, czerwonego pukao na głowę posągu. W XIX w. handlarze niewolników zdziesiątkowali ludność, która w 1877 r. skurczyła się do 111 osób.

Jak to ujmują Hunt i Lipo, historia Wyspy Wielkanocnej jest przypowieścią o ludobójstwie i niszczeniu kultury, a nie o zagładzie ekologicznej. Ich przyjaciela Sergia Rapu przekonuje to częściowo. – Nie mówcie mi, że obsydianowe narzędzia służyły tylko do celów rolniczych – uśmiecha się. – Bardzo chciałbym wierzyć, że moi przodkowie nigdy się nawzajem nie zjadali. Ale obawiam się, że to robili.

Dziś wyspiarze stają przed nowym wyzwaniem: jak wykorzystać swoją spuściznę kulturalną, nie niszcząc jej. Rosnąca liczba mieszkańców i tysiące turystów nadwerężają zasoby wody. Na wyspie brakuje kanalizacji i miejsca do składowania śmieci. Ostatnio władze zaczęły prosić turystów, by zabierali swoje śmieci w walizkach.

Turystom nie wolno wprawdzie dotykać moai, ale bydło i konie (a po wyspie nadal krąży swobodnie ponad 6 tys. sztuk tych zwierząt) z radością ocierają się o porowaty tuf, zdzierając jego zewnętrzną warstwę. Jednak większym zagrożeniem dla dziedzictwa – liczącego w sumie ponad 20 tys. obiektów archeologicznych obejmujących zarówno otoczone murami ogrody i kamienne kurniki, jak i moai czy ahu – może być głód ziemi. Ponad 40 proc. wyspy stanowi park narodowy, co mocno ogranicza ilość dostępnego terenu.

– Ludzie muszą pojąć, że archeologia nie jest ich wrogiem – mówi Rapu.

Kilkadziesiąt lat temu on sam pomagał stawiać do pozycji pionowej moai na plaży Anakena. Kiedy to robił, wraz z kolegami odkrył, w jaki sposób twórcy ogromnych posągów usiłowali tchnąć w nie ducha po długiej wędrówce z kamieniołomu: nadając rzeźbom ostatni szlif, umieszczali w pustych gniazdach oczy z białego koralu i źrenice z obsydianu albo czerwonej skorii. Dziś nad plażą Anakena szumi zagajnik kokosowych palm sprowadzonych z Tahiti. Krzepi on plażowiczów i chilijskich nowożeńców, dając im odczuć, że naprawdę są w Polinezji, nawet jeżeli wyje wiatr, a pofałdowane wzgórza za ich plecami przypominają szkockie wyżyny.