Takie sieroty często pozostają po zabiciu matki w starciu z myśliwym i psami, w którym czasem ginie też pies. Dorosły mrówkojad wielki jest wspaniałym stworzeniem z moręgowatą sierścią na grzbiecie, białymi łapami przednimi, zawadiackim pasem czerni i wielkim puszystym ogonem, który może mu służyć za koc podczas snu. Ma też wdzięcznie zakrzywiony ryjek, który działa jak ssawka odkurzacza, język o długości połowy ciała, no i te pazury. W większych kojcach, niedaleko Quisco, mieszkało osiem dorosłych mrówkojadów. Gdy Fernández przyniosła im obiad – kocią karmę rozcieńczoną wodą, bo tylko takie mrówki są w stanie dostarczyć im opiekunowie – dwa szybko podeszły, by ją chłeptać. Po wypuszczeniu na wolność instynktownie powrócą do diety złożonej z mrówek i termitów.

Walka o przywrócenie dzikiego stanu nieruchomości Tompkinsów w regionie Iberá, o połączenie ich z rządowymi ziemiami (stanowiącymi zarówno własność państwa, jak i prowincji) w wielki publiczny park i o rozwój gospodarki opartej na turystyce w miejscowościach na obrzeżach bagien była długa i zacięta. Sofía Heinonen, która jest obecnie dyrektorem wykonawczym Tompkins Conservation w Argentynie, a projektem Iberá zaczęła kierować w 2005 r., powiedziała mi, że początkowo ludzie mówili o Dougu Tompkinsie „gringo, który chce ukraść wodę”. Opozycja ukuła slogan Los gringos vienen por el agua. Gringos przychodzą po wodę. Argentyńczykom – podobnie jak Chilijczykom w czasach Huinay – trudno było uwierzyć, że dwoje bogatych Amerykanów chce kupować ziemię, po to by ją oddać. Część urzędników z prowincji Corrientes podchodziła też podejrzliwie do wizji wielkiego parku, podobnie jak tamtejsi wielcy obszarnicy, przywiązani do wcześniejszego modelu opartego na bydle, leśnictwie i ryżu.

Wsparcie władz Corrientes miało kluczowe znaczenie, bo poza terenami Tompkinsów i państwa duża część Ibery należy do prowincji.

– Pukaliśmy do kolejnych drzwi – mówiła mi Heinonen. Ale oficjele z Corrientes nie chcieli ich otworzyć. Natomiast burmistrzowie miasteczek wokół mokradeł byli bardziej zainteresowani potencjalnymi dochodami z turystyki związanej z dużym parkiem. A rząd w Buenos Aires, zwłaszcza ministerstwo turystyki, też uważał Iberę za obiecujący cel wypraw. Do roku 2013 co najmniej jeden polityk z Corrientes, senator Sergio Flinta, uznał, że prowincja stanęła po niewłaściwej stronie w tej batalii, i zaczął optować w lokalnym senacie za uchwaleniem ustaw tworzących park. Mimo to impas trwał. A potem przełamało go jedno zdarzenie – Doug Tompkins umarł.

Kris Tompkins mimo żałoby natychmiast podjęła działania. Kazała Heinonen zadzwonić do Flinty i zawrzeć umowę na kompromisowych warunkach – połączenie 168 tys. ha ziemi Tompkinsów z terenami należącymi do prowincji Corrientes i do rządu Argentyny w jeden wielki park (ale bez suwerenności). W ciągu dwóch tygodni Tompkins, Heinonen i Flinta w biurze nowego prezydenta Argentyny Mauricia Macriego podpisali umowę. Tompkins, jako wdowa, mogła się ubrać na czarno, by wzbudzić współczucie, ale na to spotkanie z prezydentem założyła biały sweter i zdobyła się na uśmiech, dając do zrozumienia: Dość politycznych przepychanek, życie jest krótkie. Załatwmy to.

Po pięciu latach krytycy zaczęli dostrzegać zarówno wartość spuścizny wynikającej z przywracania dzikości, jak i korzyści z turystyki.

– Niektórzy nie lubili Douga, bo był Jankesem – powiedział mi Flinta. – A teraz mu dziękują.

Powróciwszy do chilijskiego Parku Narodowego Patagonia, jadę pewnego dnia z przewodnikiem doliną Chacabuco, żeby oglądać flamingi chilijskie, perkozy, chruściele i inne ptactwo wodne z punktu widokowego nad Lago Cisnes, Jeziorem Łabędzim, okolonym trzcinami poszerzeniem rzeki Chacabuco. Stworzenia, którym ten akwen zawdzięcza nazwę, także tu są – elegancko ubarwione łabędzie czarnoszyje i niewielkie koskoroby z czarnymi czubkami skrzydeł. Na zachodnim końcu jeziora topole ocieniają stół z tabliczką: Área de picnic Picaflor y Águila. Lolo i Ptaszek, czyli Doug i Kris, obozowali w tym miejscu po raz pierwszy w 1993 r., wybierając się na zwiedzanie Argentyny, i powracali tu co roku aż do jego śmierci. Dziś w tym punkcie piknikowym spożywa lunch chilijska rodzina z pobliskiego miasteczka ze swoim gościem z Santiago. Rozmawiam z żoną, Andreą Gómez. Tak, mówi, byliśmy już tutaj, podoba się nam przyroda, a gwanako są takie zabawne. Muzeum w centrali parku jest spektakularne. Raz, w zeszłym roku, widzieliśmy nawet pumę. Renata, moja córka, też ją zobaczyła. Doznanie warte zapamiętania.

Tego wieczoru, gdy jemy makaron ugotowany przez Tompkins, moja gospodyni mówi, że jutro wczesnym rankiem poleci huskym z pilotem, by zobaczyć ciekawe miejsce na chilijskich zboczach Cerro San Lorenzo, na południe od andyjskiej granicy, które może być warte kupienia.

– Kiedy z tym skończysz, Kris? – pytam.

– Nie skończę – odpowiada – dopóki nie kopnę w kalendarz.