Aby wykarmić rosnącą ludzką populację, musimy podwoić produkcję żywności. Tymczasem wydajność z hektara nie rośnie tak szybko, jakbyśmy chcieli, a do  tego garstkę najważniejszych dla naszego wyżywienia odmian zaczynają nękać zmiany klimatu i nowe choroby. Cóż zatem robić? Wrócić do przeszłości.

Dziewięć i pół kilometra od granic miasta Decorah w stanie Iowa na 360 hektarach lasów i pól pod wdzięczną nazwą Heritage Farm wszystko dzieje się dokładnie na odwrót niż na otaczających ją wielkich łanach soi i kukurydzy – filarach nowoczesnego rolnictwa. Heritage Farm to serce Seed Savers Exchange, jednego z największych pozarządowych banków nasion w USA. W 1975 r. Diane Ott Whealy  dostała w spadku nasiona dwóch roślin, które jej pradziadek przywiózł do Ameryki z Bawarii w 1870 r.: wilca purpurowego (Ipomoea purpurea) odmiany Grandpa Ott i pomidora German Pink. Chcąc je zachować dla potomności, razem z mężem Kentem postanowiła stworzyć miejsce, w którym ludzie mogliby przechowywać i wymieniać podobne skarby.

Dziś bank liczy ponad 13 tys. członków,  a w jego ogromnych lodówkach, zamrażarkach oraz piwnicach na bulwy i kłącza przechowuje się wiele tysięcy odmian, które stanowią dziedzictwo narodowe. Na farmie wokół starej czerwonej stodoły oplecionej morzem ciemnofioletowych kwiatów wilca Grandpa Ott uprawia się mnóstwo odmian warzyw, ziół i kwiatów.

– Każdy z naszych członków zapisuje swoje nasiona tutaj – Diane Ott Whealy pokazuje egzemplarz Seed Savers Exchange rocznik 2010. Jest gruby niczym wielkomiejska książka telefoniczna, a na każdej stronie – lista egzotycznych odmian fasoli, czosnku, ziemniaków, papryki, jabłek, gruszek i śliwek. Każda z własną nazwą, historią  i indywidualnym zestawem cech. Jabłko o nazwie Beautiful Arcade to „żółty owoc z czerwonym rumieńcem”. Odmiana Prairie Spy jest opisana jako „przedwcześnie dojrzała”. Historia innej, ochrzczonej mianem Sops of Wine, sięga średniowiecza. W roczniku znajdziemy estoński pomidor Yellow Cherry pozyskany od „starej Rosjanki” w Tallinnie, ziarno fasoli odkopane przez paleontologów szukających w Nowym Meksyku skamieniałości, czosnek Persian Star „z bazaru w Samarkandzie”.

W ostatnim dziesięcioleciu historyczne odmiany roślin stały się popularne tak w Europie, jak i w USA za sprawą ruchów społecznych, które stawiają na jedzenie produktów lokalnych i podkreślają konieczność zachowania wyjątkowego smaku starych natywnych roślin. Można je znaleźć głównie na tradycyjnych targowiskach. Z supermarketów zostały wyparte przez odmiany wielkoprzemysłowe stworzone tak, by dobrze znosiły transport i wyglądały zawsze tak samo. Smak został w ich przypadku zepchnięty na drugi plan. Ruch na rzecz zachowania lokalnych, dawnych odmian daleko wykracza jednak poza przelotny romans Amerykanów ze smaczną, lokalnie wytwarzaną żywnością. To kampania, której celem jest zachowanie żywnościowej różnorodności, by zaspokoić prognozowane potrzeby świata.

Większość z nas, mieszkańców bogatych krajów, niewiele myśli o tym, skąd pochodzi i w jakich warunkach powstaje żywność, którą jemy. Żeglując z wypełnionym wózkiem po alejkach hipermarketu, nie zdajemy sobie sprawy, że pozorna obfitość to tylko lśniąca fasada kryjąca coraz bardziej chwiejną konstrukcję.

Odmiany roślin jadalnych giną w zastraszającym tempie. W USA znikło już ok. 90 proc. istniejących kiedyś odmian warzyw i owoców. Z 7 tys. odmian jabłek uprawianych w XIX w.  pozostało mniej niż sto. Na Filipinach znano tysiące odmian ryżu; obecnie uprawia się niecałe sto. W Chinach znikło 90 proc. odmian pszenicy sianych jeszcze sto lat temu. Zdaniem ekspertów w XX w. utraciliśmy ponad połowę istniejących wcześniej odmian roślin uprawnych. Jeśli chodzi o hodowlę, to z 8 tys. znanych ras zwierząt aż 1,6 tys. jest zagrożonych wyginięciem bądź już znikło z powierzchni ziemi. W czym problem? – można by zapytać. Ano w tym, że jeśli jakaś nowa choroba albo nieprzewidziana zmiana klimatu zdziesiątkuje choćby jeden z garstki gatunków, od których zależy dziś wyżywienie ludności świata, ratunkiem może okazać się jedna z odmian, które lekkomyślnie wytępiliśmy. Szczególnym powodem do niepokoju jest gwałtowny spadek liczby odmian pszenicy. Na świecie rozprzestrzenia się jeden z jej najstarszych wrogów, rdza zbożowa (Puccinia graminis). Nowym obliczem zarazy jest szybko mutujący szczep Ug99 zidentyfikowany  w 1999 r. w Ugandzie. Od tamtej pory poszerzył swoje terytorium o Kenię, Etiopię, Sudan  i Jemen. Do 2007 r. przeskoczył Zatokę Perską  i zadomowił się w Iranie. Naukowcy przewidują, że wkrótce pojawi się w Indiach i Pakistanie, potem rozniesie się po Rosji, Chinach i w końcu – a potrzeba niewiele: kilka zarodników na bucie pasażera samolotu – dotrze na zachodnią półkulę.

Jakieś 90 proc. światowych zasobów pszenicy jest wobec tej choroby bezbronne. Tylko w Azji i Afryce bezpośrednie zagrożenie części plonów pozbawiłoby miliard ludzi podstawowego źródła żywności. – Katastrofa humanitarna to kwestia czasu – twierdzi Rick Ward z Cornell University.

Niektórzy specjaliści uważają, że aby zaspokoić rosnące potrzeby mieszkańców wschodzących gospodarek, zwłaszcza pod względem mięsa i nabiału, będziemy musieli podwoić produkcję żywności. Jeśli zaś dodać do tego wyzwania związane ze zmianami klimatu i mutującymi patogenami takimi jak Ug99, tym pilniejsze staje się znalezienie sposobów na zwiększenie plonów bez dalszego zubażania genetycznej różnorodności roślin uprawnych. Świat staje się coraz bardziej zależny od zaawansowanych technologicznie i zuniformizowanych rozwiązań. Tymczasem najlepszą drogą do zapewnienia żywnościowego bezpieczeństwa może się okazać nasza umiejętność zachowania od zapomnienia lokalnych, od dawna hodowanych i uprawianych ras i odmian.

Stworzenie ogromnej różnorodności źródeł pożywienia zajęło naszym przodkom ponad  10 tys. lat. Dziś ta różnorodność zanika niemal na naszych oczach. Dobór dziko rosnących roślin i udomawianych zwierząt w celu uwydatnienia i utrwalenia w kolejnych pokoleniach pewnych pożądanych cech zaczął się jako kapryśny proces selekcji metodą prób i błędów, napędzany odwiecznym imperatywem: głodem. Weźmy choćby dziką pszenicę. Jej dojrzałe ziarna rozsypują się po ziemi, by gatunek mógł się odnowić. Prehistoryczni rolnicy wybierali do dalszej uprawy ziarna z kłosów, które wskutek losowej mutacji nie rozsypywały się po dojrzeniu, bo ułatwiało to zbiór. Rolnicy i hodowcy przez wieki udoskonalali rasy zwierząt i odmiany roślin najlepiej dostosowane do lokalnych warunków. Każda stworzona rasa czy odmiana była odpowiedzią na wyzwania konkretnego środowiska, takie jak susze czy choroby. I tak rdzenna rasa północnoamerykańskich owiec Gulf Coast najlepiej się czuje w wysokich temperaturach  i przy dużej wilgotności, jest też odporna na wiele pasożytów. Z kolei owce North Ronaldsay  z Orkadów mogą przeżyć na samych wodorostach. Bydło zebu jest bardziej niż inne rasy odporne na kleszcze. Hodowane w Etiopii nieduże, krótkorogie i bezgarbne krowy Sheko nie tylko dają dużo mleka, ale są przy tym odporne na niesprzyjające warunki środowiskowe i śpiączkę.

Takie cechy są bardzo cenne nie tylko dla miejscowych rolników, ale także dla przemysłowych hodowców na całym świecie. Na przykład fińskie owce, przez wieki trzymane tylko przez garstkę fińskich wieśniaków, stały się nieodzownym elementem owczarstwa ze względu na to, że mają bardzo duże mioty. Kury Fayoumi, lokalny gatunek hodowany w Egipcie od czasów faraonów, są dziś poszukiwane jako fantastyczne nioski o dużej tolerancji na wysokie temperatury i odporności na liczne choroby. Podobnie rzecz się ma z chińskimi świniami Taihu. Jest na nie ogromne zapotrzebowanie, bo rosną na taniej paszy i regularnie rodzą po 16 prosiąt, podczas gdy dla ras europejskich średnia w miocie wynosi 10 sztuk. Jak na ironię niebezpieczny spadek różnorodności naszych źródeł pożywienia to efekt postępu w rolnictwie.

To znana historia. W 1944 r. trzydziestoletni patolog roślin Norman Borlaug pojechał do Meksyku, by tam pomagać w walce z epidemią rdzy źdźbłowej, która była przyczyną lokalnej klęski głodu. Krzyżując ze sobą rozmaite odmiany pszenicy, Borlaug uzyskał hybrydę odporną na rdzę i dającą wysokie plony. To dzięki niej Indie i Pakistan niemal podwoiły zbiory i uratowały przed głodem miliard ludzi. Nazwano to zieloną rewolucją, która wprowadziła przemysłowe metody produkcji rolniczej do krajów rozwijających się.

Nie ma jednak róży bez kolców. Z czasem farmerzy coraz bardziej polegali na szeroko rozpowszechnionych, plennych zbożach, eliminując  z uprawy lokalne odmiany, najlepiej przystosowane do miejscowych warunków. Ogromne monokultury identycznych roślin pozwalają zwiększyć wydajność z hektara i zaspokoić bieżące potrzeby żywnościowe. Są jednak słabsze i wymagają kosztownych chemicznych nawozów oraz toksycznych oprysków przeciw chorobom i pasożytom. To samo odnosi się do wyspecjalizowanych ras żywego inwentarza, które do przeżycia w obcym klimacie potrzebują drogich pasz i kosztownej opieki weterynaryjnej. Pęd do zwiększania produkcji żywności sprawia, że lokalne rasy są wypychane z rynku, co zubaża pulę genetyczną zwierząt hodowlanych. Efekt? Zaspokojenie potrzeb żywnościowych świata w coraz większym stopniu zależy od wciąż kurczącej się listy gatunków wyhodowanych pod kątem maksymalizacji produktywności: kury Rhode Island Red (rodajlendy znane też jako karmazyny), świnie wielkie białe, krowy rasy holsztyńsko-fryzyjskiej.

Przestrogą przed uzależnieniem od jednorodnego źródła pożywienia może być historia ziemniaków. Wysoko w peruwiańskich Andach, gdzie je po raz pierwszy udomowiono, rolnicy nadal uprawiają setki lokalnych odmian wyglądających nieraz zupełnie jak nie z tego świata. Pod koniec XVI w. Hiszpanie przywieźli te smaczne bulwy do Europy, ale dopiero na początku XIX stulecia ich uprawa rozpowszechniła się na tyle, by stanowiły alternatywę dla zbóż. Szczególnym powodzeniem cieszyły się w Irlandii, bo nie przeszkadzał im chłód ani wilgoć. Stały się tam podstawowym źródłem pożywienia. Sadzono głównie jedną, niezwykle plenną odmianę, tzw. Lumper, niestety – bardzo wątłą genetycznie. Słabość tę w okrutny sposób wykorzystał grzyb Phytophthora infestans (zaraza ziemniaka, fytoftoroza), który dla kartofli był tym, czym rdza źdźbłowa dla pszenicy. W 1845 r.  jego zarodniki rozprzestrzeniły się na cały kraj, niszcząc wszystkie rośliny na swej drodze. Zapanował głód, który pozbawił życia milion ludzi, a jeszcze więcej zmusił do emigracji.

Obecne wysiłki zmierzające do zwiększenia produkcji żywności w krajach rozwijających się – zwłaszcza w Afryce, którą niemal całkiem ominęła zielona rewolucja – mogą w najbliższych latach tylko przyspieszyć tempo znikania kolejnych odmian roślin i ras zwierząt hodowlanych. W tych regionach kontynentu, gdzie wprowadzono wysoko wydajne odmiany nasion i rasy zwierząt, efekty były w najlepszym razie niejednoznaczne. Takie kraje jak Zimbabwe, Zambia  i Malawi poświęciły różnorodność upraw na rzecz importowanych, plennych odmian subsydiowanych przez programy rządowe i dostarczanych przez organizacje pomocowe. Drobni rolnicy  i hodowcy zadłużyli się ponad miarę, by opłacić konieczny „wsad produkcyjny”: nawozy, pestycydy, wysokobiałkowe pasze i leki, bez których w odmiennych warunkach klimatycznych obce rośliny nie wyrosną, a zwierzęta nie będą się prawidłowo rozwijać. Można by ich przyrównać do narkomanów uzależnionych od substancji, na które nie mogą sobie pozwolić – ani w kategoriach ekonomicznych, ani ekologicznych.

Odpowiedzią na zubożenie bioróżnorodności na naszych polach i w zagrodach stało się gromadzenie i bezpieczne przechowywanie nasion tylu odmian, ilu się tylko da, nim ostatecznie znikną.  Z takim pomysłem jako pierwszy wystąpił rosyjski botanik Mikołaj Wawiłow. Ten syn moskiewskiego kupca dorastający w biednej wiosce nękanej powtarzającymi się klęskami nieurodzaju i racjonowaniem żywności był owładnięty  myślą, jak uwolnić od głodu nie tylko Rosję,  ale i cały świat. W latach 20. i 30. XX w. przemierzył pięć kontynentów, zbierając nasiona roślin uprawnych i ich dzikich kuzynów. Jego celem było zachowanie puli genów, w których kryją się tak podstawowe cechy, jak odporność na choroby i pasożyty oraz zdolność przetrwania  w ekstremalnych warunkach klimatycznych. Został szefem instytutu (dziś nosi nazwę Instytut Hodowli Roślin Wawiłowa w Petersburgu) założonego po to, by przechowywać jego wciąż rosnącą kolekcję. Można go nazwać pierwszym ogólnoświatowym bankiem nasion.

W Abisynii (dziś Etiopia) w 1926 r. Wawiłow wyobraził sobie mapę Ziemi, na której zaznaczone byłyby miejsca, gdzie dzicy przodkowie dzisiejszych zbóż zostali udomowieni. Potem zlokalizował siedem „ośrodków pochodzenia roślin uprawnych”, które opisał jako miejsca narodzin rolnictwa. Ten wielki autorytet w dziedzinie walki z głodem został przez Stalina uznany za propagatora „burżuazyjnej nauki”. Uczony dostał się w tryby sowieckiego aparatu represji. W 1943 r.  zmarł z wycieńczenia w katowni w Saratowie.

W tym samym czasie hitlerowska armia zamknęła pierścień okrążenia wokół Petersburga (wtedy Leningradu). Z powodu głodu i chorób miasto straciło ponad 700 tys. mieszkańców. Sowieci zarządzili ewakuację kolekcji Ermitażu przekonani, że to na nich Hitlerowi zależy najbardziej. Nie kiwnęli jednak palcem, by ochronić zbiór 400 tys. nasion, korzeni i owoców przechowywanych w największym wówczas na świecie banku. Zadania podjęli się sami pracownicy instytutu. Spakowali przekrój zbiorów, przenieśli go do piwnicy i pilnowali na zmianę. Z dokumentów wynika, że Hitler powołał specjalny oddział, który miał zlokalizować  i przejąć bank nasion, być może z nadzieją, by pewnego dnia kontrolować światowe dostawy żywności. Nie udało się. Pracownicy strzegli skarbu z poświęceniem i nie zjedli tego, co postrzegali jako przyszłość swojego kraju. Do czasu przerwania okrążenia wiosną 1944 r. dziewięciu z samozwańczych strażników nasion zmarło  z głodu. Idee Wawiłowa przetrwały i z pewnymi modyfikacjami są kultywowane po dziś dzień.


Współcześni naukowcy uznają regiony wskazane przez Wawiłowa raczej za centra bioróżnorodności niż pochodzenia, nie wiadomo bowiem, gdzie tak naprawdę zaczęto udomawiać rośliny. Mimo to koncepcja Rosjanina uznającego te obszary za skarbnice genetycznej różnorodności, od których zależy przyszłość wyżywienia świata, okazuje się prorocza. Obecnie na świecie jest ok. 1,4 tys. banków nasion. Najbardziej ambitnym projektem jest nowy Globalny Bank Nasion na Spitsbergenie, wbudowany w zbocze z piaskowca,  w wiecznej zmarzlinie, zaledwie 1125 km od bieguna północnego. Zapoczątkowany przez Cary’ego Fowlera, nazywany „skarbcem dnia sądu ostatecznego” magazyn zawiera nasiona zebrane we wszystkich innych bankach świata. Niczym zapasowe kopie są one przechowywane w wiecznie chłodnej, wolnej od wstrząsów strefie,  122 m n.p.m. Pozostaną bezpieczne i suche, nawet gdyby stopiły się czapy lodowe na obu biegunach.

 


Niedawno Fowler’s Global Crop Diversity Trust ogłosił coś, co można by nazwać powtórnymi wyprawami Wawiłowa: 10-letni program, którego celem jest przeczesanie naszej planety w poszukiwaniu ostatnich dzikich krewniaków pszenicy, ryżu, jęczmienia, fasoli i grochu, by „uzbroić rolnictwo przeciw zmianom klimatu”. Badacze mają nadzieję, że to ogólnoświatowe pospolite ruszenie pozwoli na przekazanie obecnych w tych niepozornych roślinach cech, takich jak odporność na susze i powodzie, uprawianym dziś odmianom. Mimo wszystko przechowywanie nasion w bankach to tylko połowiczny sposób na uniknięcie przyszłych plag. Druga połowa sukcesu tkwi w zachowaniu z trudem zdobytych i przekazywanych z pokolenia na pokolenie doświadczeń rolników, którzy z dziada pradziada ulepszali odmiany i rasy. Być może najcenniejszym i najbardziej zagrożonym skarbem jest wiedza, którą mają w głowach.

 


Jemal Mohammed ma dwuhektarowe gospodarstwo położone na wzgórzach nieopodal osady Fontanina w etiopskim regionie Welo, na północnych wyżynach. Jego ziemia znajduje się  w samym sercu obszaru bioróżnorodności, który Mikołaj Wawiłow odwiedził podczas swej wyprawy w 1926 r. Wkraczając na ten teren, czujemy się tak, jakbyśmy znaleźli się w jakiejś prehistorycznej wiosce. Okrągła, kryta strzechą chata o ścianach z wyschniętego błota zmieszanego ze słomą jest taka sama jak te, które stanowią część etiopskiego krajobrazu od stuleci. Na prawo od chaty, w cieniu drzewa jakaranda, drzemie para wołów. Po podwórzu biega kilka kur. Orane ciągnionym przez woły pługiem i obsiewane ręcznie pola pokrywa mieszanka upraw: pomidory, cebula, czosnek, kolendra, tykwy, sorgo, pszenica, jęczmień, ciecierzyca i trawa abisyńska (Eragrostis abyssinica) zwana tu „teff ”, z której piecze się indżery – płaskie placki, rodzaj lokalnego chleba.

 


W powszechnym przekonaniu życie tradycyjnego drobnego rolnika jest proste. Jednak w porównaniu ze współczesnym zmechanizowanym rolnictwem i w obliczu ciągle zmieniających się zagrożeń: susz, ulew i chorób, praca Mohammeda wymaga wręcz żonglerskich umiejętności. Nasz gospodarz sieje zboże razem z roślinami strączkowymi, by jak najlepiej wykorzystać ograniczony areał. Taka równoległa uprawa to też naturalny sposób nawożenia: rosnące w cieniu sorgo strączkowe wzbogaca glebę w przyswajalny azot.

Welo było jednym z regionów najciężej dotkniętych klęską głodu w 1984 r., gdy zmarły setki tysięcy osób. To doświadczenie wryło się  w pamięć Mohammeda. Pokazuje mi rząd wydrążonych tykw wypełnionych po brzegi czymś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak kolorowe kamyki. – To zapasy, moje zabezpieczenie – wyjaśnia, patrząc z dumą na swój skarbiec, a ja dopiero teraz uświadamiam sobie, że w tykwach leżą nie kamyki, a nasiona. Wszystkie, jakie rosną na jego polach. Żona rolnika obtoczyła je w popiele, by chronić przed wołkami zbożowymi. – Gdyby susza albo powódź zupełnie zniszczyła zbiory, będę mógł przynajmniej ponownie obsiać pola – mówi Mohammed. Patrzę mu głęboko w oczy, a potem opuszczam wzrok na pokryte popiołem kamyki: pomarszczone, zwinięte kulki potencjału. Nie widać po nich ani stuleci doboru, który naszpikował je bezcenną informacją, ani choćby zapowiedzi bujnych roślin – pożywienia, którym się staną. Osobisty bank nasion.

 


To właśnie nasienny paradoks. Choć wiadomo, że są ważne, łatwo je pominąć, zwłaszcza mieszkańcom sytego świata, którzy już zapomnieli, skąd się bierze żywność. Mohammed zabiera mnie do gospodarstwa po drugiej stronie drogi. Tam razem z sąsiadem podnoszą kamienną pokrywę, pod którą kryje się głęboka na dwa metry ziemianka: magazyn na ciężkie czasy. Za parę tygodni, gdy żniwa się skończą, sąsiedzi wyłożą ją słomą, wypełnią ziarnem i zakryją kamieniem, by chłód ziemi przedłużył świeżość plonów. Gdy pytam, jak bardzo musieli uszczuplić zapasy podczas klęski głodu w 1984 r., mamroczą coś, nim zamilkną na dobre, a ich oczy wypełniają się łzami. Mój tłumacz dyskretnym gestem pokazuje, żebym nie drążył dalej tego tematu. Dla nich nawet wspomnienie tamtych czasów wciąż jest zbyt bolesne – wyjaśnia. Sprzedali zapasy ziarna, nie przewidując suszy. Potem sprawy przyjęły tak zły obrót, że zjedli rezerwy. Część rodziny zmarła  z głodu. Nie pozostało im nic oprócz ziarna.  Warunki do siewu były tak fatalne, że przyschnięte do krzyża żołądki kazały rolnikom myśleć  o tym, co nie do pomyślenia – żeby zjeść siewne ziarno, ich przyszłość.

Wyżyny środkowo-wschodniej Etiopii były kiedyś jednym z najbardziej zróżnicowanych botanicznie regionów świata, ale już w latach 70. w większości gospodarstw uprawiano jedynie teff i kilka odmian pszenicy rozprowadzanych ze względu na plenność. Dziś ponownie rosną tu lokalne odmiany pszenicy i roślin strączkowych. Gdy mamy w pamięci standardowy obraz Etiopii jako kraju skazanego na klęski głodu, tym większe wrażenie robi widok łanów pszenicy durum o fioletowych ziarnach – odmiany występującej tylko tu i bardzo dobrze sprawującej się w lokalnych warunkach, jakie można spotkać ledwie o godzinę drogi na północny wschód od Addis Abeby. Używana do wyrobu makaronów durum jest w znacznej mierze odporna na rdzę źdźbłową. Na jednym z pól widzimy inną miejscową odmianę, znaną jako setakuri, co można tłumaczyć jako „duma kobiet”, bo wypieka się  z niej najsłodszy chleb. Rdza ima się jej w jeszcze mniejszym stopniu niż durum.

 


Obserwowane w Etiopii zmiany mają swe źródło w wysiłkach znanego genetyka roślin Melaku Worede, który po uzyskaniu w 1972 r.  doktoratu University of Nebraska wrócił do kraju, by walczyć o zachowanie i odnowę jego przebogatej bioróżnorodności. Worede i jego zespół z Centrum Zasobów Genetycznych Roślin w Addis Abebie szkolą nowe pokolenia hodowców roślin i genetyków. Ich celem jest zbieranie  i przechowywanie lokalnych roślin i nasion z całego kraju. W 1989 r. genetyk zainicjował program Seeds of Survival (Nasiona Przetrwania), sieć banków nasion, które przechowują i rozprowadzają je wśród lokalnych rolników.

Worede ma nadzieję, że nowe inicjatywy zmierzające do zwiększenia produkcji żywności, takie jak fundacja Billa Gatesa (Stowarzyszenie na rzecz Zielonej Rewolucji w Afryce), nie powtórzą błędów przeszłości. Podejmowane są próby włączenia rolników w proces podejmowania decyzji.

– Ludzie, którzy się tym zajmują, zdają sobie sprawę, że w ostatecznym rozrachunku pierwsza zielona rewolucja okazała się klęską – mówi Worede. – Są dobre pomysły, ale wciąż zbyt duży nacisk kładzie się na wąską grupę odmian. A co z resztą? Stracimy je. Proszę mi wierzyć, nie jestem przeciwnikiem postępu w nauce, bo dlaczego miałbym być? Sam jestem naukowcem, ale trzeba patrzeć na problem kompleksowo. Połączyć naukę z lokalnym doświadczeniem.

 


Worede uważa, że zachowanie bioróżnorodności tego regionu nie tylko w bankach nasion, ale i na polach to sprawa kluczowa. Podobnie jak ścisła współpraca z lokalnymi rolnikami, bo choć dla nich plony z hektara są niewątpliwie rzeczą istotną, to jeszcze istotniejsza jest ochrona przed głodem poprzez dywersyfikację upraw. Wiele gatunków roślin na wielu polach i w różnych porach roku pozwala zmniejszyć ryzyko nieurodzaju. Przy takim działaniu, jeśli jedną z uprawianych roślin dopadnie choroba, jedne zbiory zje susza albo jeden stok spłynie z powodzią, rolnik zawsze ma zabezpieczenie przed głodem.

Największym wyzwaniem było wykazanie, że nie trzeba poświęcać różnorodności na ołtarzu produktywności. Worede chciał dowieść, że wybór między bezpieczeństwem żywnościowym dziś  a zachowaniem żywnościowej bioróżnorodności dla przyszłych pokoleń to fałszywa alternatywa. Udało mu się. Wybrał odmiany, które lokalni rolnicy cenili za ich zdolności adaptacyjne, i określił, które potencjalnie dają najwyższe plony. Połączenie ich z naturalnymi metodami nawożenia i uprawą współrzędną pozwoliło uzyskać plony o 15 proc. Wyższe niż przy uprawie importowanych, wysoko wydajnych odmian. Równolegle prowadzone są prace na rzecz rozpowszechnienia lokalnych ras zwierząt hodowlanych. Keith Hammond, ekspert ONZ, twierdzi, że na 80 proc. obszarów wiejskich miejscowe gatunki zwierząt sprawdzają się lepiej niż rasy importowane.

 

15-procentowy wzrost plonów to jednak nie ich podwojenie, a tego – zdaniem ekspertów  – będziemy potrzebować w najbliższych dekadach. Zachowanie bioróżnorodności źródeł żywności to tylko jedna z wielu strategii koniecznych do sprostania temu wyzwaniu, ale strategia kluczowa. W miarę jak świat się ociepla, a środowisko  staje się coraz mniej przyjazne dla ras i odmian, od których dziś zależy nasze zaopatrzenie w żywność, ludzkość będzie potrzebować genów, które pozwalają roślinom i zwierzętom na rozwój w, dajmy na to, afrykańskim upale czy powracającym zagrożeniu zarazą ziemniaka. Zdaniem Worede odmiany odporne na Ug99 mogą rosnąć właśnie na polach Etiopii. – Nawet jeśli zaraza znowu zmutuje, nie wygubi wszystkiego, co tu rośnie. To zaleta różnorodności – mówi. Naukowiec dystansuje się jednak od pomysłu, by kraje rozwinięte traktowały centra Wawiłowa, takie jak Etiopia, niczym banki dzikich nasion, z których można czerpać pożądane cechy w razie wybuchu kolejnej plagi. Przywołuje tu przykład epidemii żółtej karłowatości jęczmienia, która na początku lat 70. XX w. wyniszczyła światowe zbiory tego zboża. Amerykański naukowiec, który przybył do Etiopii w latach 60., przypadkiem zabrał trochę tamtejszego ziarna do własnych badań, ale przekazał je kolegom próbującym powstrzymać wirusa ŻKJ. Udało się znaleźć gen odporności. – To odkrycie zmieniło wszystko niemal bezkosztowo. Bez inżynierii genetycznej. Wystarczyło naturalne źródło odporności rosnące w tym samym regionie, który dotknęła klęska głodu – opowiada Worede.

Ziemny bank nasion w Welo to oczko w głowie Mohammeda i jego sąsiada. Od głodu w 1984 r. nigdy nawet nie pomyśleli o sprzedaży ziarna, nim nie zebrali kolejnego plonu. Spytałem, czy obfitość, jaką widziałem na polach, pozwala im z większym optymizmem patrzeć w przyszłość.

– Dobrze by było mieć trochę grosza ekstra  – zaczął Mohammed – i posłać dzieci do szkoły w nowych ubraniach, ale... – spojrzał na sąsiada, a potem powiedział coś, co idealnie oddaje postawę, jakie wszyscy powinniśmy przyjąć: – Jesteśmy optymistami, ale wyczulonymi na ryzyko.

Charles Siebert, 2012