Czy jest możliwa odbudowa po kryzysie w Republice Środkowej Afryki?

Na pustym placu w Bangi, w Republice Środkowoafrykańskiej, szczupły mężczyzna w koszulce polo gra w piłkę z grupką rozbrykanych chłopców. Stara się nauczyć dzieciaki podstaw rozgrywania piłki. Najpierw pokazuje, kopiąc piłkę do jednego z nich, a następnie płynnie przemieszczając się tam, gdzie ma ją odebrać.

Taka gra różni się całkowicie od podwórkowej kopaniny, w której każdy kontakt z piłką kończy się próbą strzału na bramkę. Chłopcy słuchają go uważnie, z szacunkiem, bo przemawia do nich narodowy bohater. Ibrahim Bohari, znany wszystkim jako I.B., to były kapitan piłkarskiej reprezentacji kraju, znanej jako Dzikie Bestie, a ta jest czymś niemal tak silnie jednoczącym naród jak pamięć o Bogandzie. Na liście zawodników są i chrześcijanie, i muzułmanie, i jest to jedna z nielicznych instytucji, w których nikt nie zwraca uwagi na to, jakiego kto jest wyznania czy pochodzenia. I.B. jest muzułmaninem. Gdy rozstał się z reprezentacją, grał za granicą – w Belgii i Turcji, ale kiedy wybuchł Kryzys i konflikty w Afryce, zdecydował, że wraca do domu.

– Nie mogłem słuchać o tym, co się tu dzieje, i nic nie robić – powiedział mi.

Gdy przyjechał do Bangi, zobaczył, że jego współwyznawcy. Przez konflikty w Afryce zostali wypędzeni z dzielnicy. Ale kiedy Bangi napotkał bojowników chrześcijańskiej milicji Anti-Balaka, ci powitali go serdecznie.

– Zapytałem, dlaczego mnie nie zaatakowali, a oni odpowiedzieli: „Ciebie nie moglibyśmy zabić, I.B. My cię kochamy”.

Gdy Bohari to opowiada, kręci głową, jakby nie mógł zrozumieć absurdalności sytuacji. Zaczął szukać sposobów, jak pomóc krajowi zagoić wojenne rany i któregoś dnia zauważył paru chłopaków kopiących piłkę zrobioną ze szmat. Dowiedział się, że to wszystko chrześcijańskie dzieci, których rodzice zginęli lub uciekli. Wieczorami ustawiały się w kolejkach przed piekarniami w lepszych dzielnicach, by żebrać o stary chleb, a potem szły spać pod drzewami mango.

Wspólnie z So.Sui.Ben, szwajcarską organizacją charytatywną, I.B. wynajął posesję, na której zamieszkało 12 najmłodszych afrykańskich chłopców. Dwa razy w tygodniu po szkole robi im piłkarskie zajęcia. Kupił im jaskrawożółte stroje, skarpety i korki – luksus w kraju, gdzie niemal wszystkie dzieci biegają (i grają) na bosaka. Ale sierociniec to nie jest jego najbardziej ambitny projekt. Oprócz niego Bohari organizuje „mecze pokoju”, czyli rozgrywki między drużynami. Tworzy je mieszając chrześcijan i muzułmanów, którzy walczyli ze sobą w konflikcie afrykańskim.

– Musimy się skupiać na młodych – mówi mi piłkarz celebryta, zauważając jednocześnie, że częścią problemu jest to, iż wielu z nich nie może znaleźć pracy, a w głowach mają tylko filmy i muzykę gloryfikujące przemoc – Gdy ktoś zachęca ich do przystąpienia do rebeliantów, myślą, że dzięki temu urzeczywistnią swoje fantazje.

Mecze wymagają wielu tygodni przygotowań i prawdziwej dyplomacji – przekonania autorytetów religijnych, żeby je poparły, doboru zawodników, zapewnienia bezpieczeństwa we współpracy z siłami pokojowymi ONZ i uzyskania dotacji od sponsorów. I.B. wyjaśnił, że tutaj nie chodzi tylko o grę. Celem jest pokazanie Afrykańczykom, że chrześcijanie i muzułmanie mogą się dogadać. Chodzi o zrozumienie, że ten konflikt w Afryce jest niepotrzebny.

– Mecz nie przywróci życia zabitym – powiedział pewien imam. – Nie stworzy nowych miejsc pracy. Nie zmieni ludzkich serc.

Przed wyjazdem obejrzałem mecz w szkole podstawowej w PK5, islamskiej dzielnicy, w której wyrwano zęby Paulowi Koli-Miki. Na trybunach zebrał się tłum Afrykańczyków. Atmosfera jak na odpuście. Młode kobiety w kolorowych sukniach rozdawały napoje. Ludzie śmiali się, słońce świeciło, a młodzi mężczyźni biegali i szturchali się. Nie przypominało to perfekcyjnej gry zespołowej, jakiej uczy I.B., ale zauważyłem go przy bocznej linii uśmiechniętego i zagrzewającego do boju. To piękna, choć krucha chwila w Republice Środkowoafrykańskiej.