„Nowotwór chciał się zabrać na gapę na rejs na Antarktydę. Nic z tego”

Hania znajduje dla mnie czas w trakcie krótkiego dwutygodniowego pobytu w Polsce. Elegancka, z wyraźnie podkreślonym okiem i dyskretną biżuterią. Włosy krótkie, ułożone z pazurem. Uśmiechnięta, pogodna, z błyskiem w oku, który zdradza, że to kobieta z pasją. I to jaką! Za chwilę znów wyruszy do Kapsztadu, a stamtąd w wymarzony rejs – dookoła Antarktydy po jej wodach. Jest drugim oficerem na jachcie „Katharsis II”. Żeglarstwo to jej hobby, a od kilku lat także sposób na życie. Żeglarstwo jest moją pasją od dzieciństwa. Kocham być na jachcie, kocham być na morzu, na oceanach, dlatego tak bardzo się cieszę, że mogę być członkiem załogi „Katharsis II”.

Jeszcze ostatnie badania w Centrum Onkologii, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Spotykamy się między jednym a drugim. Test bojowy po chemii i radioterapii ma już za sobą. Udało się przepłynąć z Madagaskaru do Kapsztadu. Dała radę – fizycznie, bo psychicznie zawsze była silna. Zawsze lubiła mieć wszystko zaplanowane, wiedziała, co będzie robić za tydzień, miesiąc i rok. Także leczenie starała się zorganizować tak, by mogła nadal realizować pasję – tuż po operacji poleciała do Kapsztadu, by choć dotknąć jachtu. To daje jej siłę.

Nie kryje się z chorobą. Wręcz odwrotnie. Przyznaje się do niej publicznie, w środowisku żeglarskim i na co dzień – w warzywniaku, u fryzjera. W ten sposób chce skłonić, przekonać inne kobiety do zrobienia badań. Bo jedna na dziesięć zachoruje na raka piersi. Statystyki mogą brzmieć obco, trudno je odnieść do siebie. Dlatego stara się pokazywać przykłady. Ile pań pracuje w salonie fryzjerskim? Dziesięć? To jedna z nich statystycznie będzie mieć raka piersi. Ile dziewczyn było w jej klasie w podstawówce? Dwadzieścia? To oprócz niej jeszcze jedna wykryje guza. To bardziej przemawia do wyobraźni. Bo choroba wcześnie wykryta jest wyleczalna. To nie puste słowa – ona jest najlepszym dowodem.


***
Listopad 2016 r. Załoga jachtu „Katharsis II” szykuje się na wielkie wyzwanie. Chcą opłynąć Antarktydę jak najbliżej lodowego kontynentu w jak najkrótszym czasie. To, jak sami piszą na stronie poświęconej wyprawie: „Rejs po najtrudniejszych morzach i oceanach Ziemi. Wokół najzimniejszego i najtrudniej dostępnego kontynentu naszej planety”.

Jako pierwsi na świecie chcą zrobić całą pętlę na południe od 60. stopnia szerokości geograficznej południowej. To ogromne przedsięwzięcie organizacyjne, logistyczne, kondycyjne. Pojawia się szansa na nowy żeglarski rekord świata. Początek trasy w Kapsztadzie w RPA, planowany finał – w Hobart w Australii.

Planowany dystans: 31 500 km. Wymarzony czas: 100 dni. Dużo więcej czasu nie ma – bo trzeba zdążyć w trakcie astronomicznego lata. Później wody Antarktydy skuje lód. 1 Cytat ze strony poświęconej wyprawie: http://antarcticcircle60s.pl. To wyzwanie, do którego szykowali się od kilku lat. Lubią docierać w miejsca trudno dostępne, gdzie nikogo jeszcze nie było. Udaje im się przepłynąć wzdłuż Papui-Nowej Gwinei. Mają swoje zakątki na Pacyfiku. Wciąga ich lodowa pasja – Arktyka i Antarktyda. Byłam na Antarktydzie już dwukrotnie, byłam w Arktyce. To miejsca, które jak się raz zobaczy, to chce się tam wracać. Przyciągają w magiczny sposób. Planują każdy detal. Starają się przewidzieć wszystkie możliwe, nieoczekiwane i awaryjne sytuacje. Zlecają szczegółowy przegląd jachtu. Kapitan prosi załogę, by się dokładnie przebadała. Jeśli mają jakieś dolegliwości, to trzeba będzie wziąć zapas leków. Lodowate wody Antarktydy nie dadzą taryfy ulgowej. Trzeba być w pełni sił.

Łódka stoi już gotowa w Kapsztadzie w RPA. Załoga „Katharsis II” dosłownie wpada do Polski na dwa i pół tygodnia. Chcą dopełnić ostatnich formalności związanych z rejsem dookoła Antarktydy. Przy okazji robią szczegółowe badania lekarskie. Aby tam, na lodowatym morzu, nic ich nie zaskoczyło, by w pełni sił mogli stanąć twarzą w twarz z żywiołem, by byli w najlepszej dyspozycji, bo tylko wtedy wyprawa się powiedzie i będzie bezpieczna. Trzy–cztery miesiące z dala od cywilizacji to dużo. Trzeba sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, by niespodziewaną chorobą nie zrobić kłopotu załodze, by jakaś infekcja czy osłabienie nie rozwinęły się na wyprawie. Nawet pozornie błaha choroba na końcu świata, bez odpowiednich leków, może być niebezpieczna. Może nie tylko zagrozić choremu, lecz także zmusić załogę do przerwania rejsu. Jeśli to ryzyko można wyeliminować albo przynajmniej zminimalizować, to trzeba to zrobić. Taką mają zasadę. Na jachcie jest świetnie wyposażona apteczka, ale trudno w niej skompletować wszystkie leki na wszystkie choroby. Dlatego trzeba się przebadać. To jeden z wielu etapów skrupulatnych przygotowań.

Hania przyjeżdża do kraju na chwilę. Ma bardzo napięty grafik, ale wszystko jak to u niej – świetnie skoordynowane. Praktycznie prosto z lotniska jedzie na pierwsze badania. Zdąża, bo samolot na szczęście ląduje o czasie. Lekarka mówi, że to czas na USG piersi. Udaje się złapać termin na drugi dzień. Ma dużo szczęścia, bo normalnie trzeba czekać dwa–trzy tygodnie. Lekarz odkrywa sporego guza. Mówi, że nie ma się co martwić, ale na wszelki wypadek zleca biopsję.

Nie przejmuje się specjalnie. Kiedyś już miała biopsję tarczycy i wszystko było w porządku. Teraz też chodzi przecież o to, by się upewnić, że to coś niegroźnego. Gimnastykuje się, by szybko uzyskać termin badania. Tłumaczy, że zaraz wyrusza na kilkumiesięczną wyprawę, lekarka godzi się ją przyjąć po godzinach.

Wynik biopsji jest po kilku dniach. Dostaje kartkę. Na niej parę słów po łacinie i skierowanie na pilne badanie onkologiczne. Znajomość łaciny z liceum nie pomaga w rozszyfrowaniu diagnozy. Pisze wiadomość do przyjaciela lekarza, pyta, czy ma się już martwić. Zapracowany lekarz oddzwania momentalnie, dlatego od razu wie, że to coś poważnego.

Jest w szoku, nawet nie dlatego, że dowiedziała się, że ma raka, ale dlatego, że nagle coś zakłóca plan ambitnej wyprawy. Przecież wszystko jest już poukładane. Za dziesięć dni ma wylatywać na jacht, a 6 grudnia mają wyruszać w rejs dookoła Antarktydy. Podjąć wyzwanie, któremu jeszcze nikt nie sprostał. Dwóch załogantów jest już na łódce w Kapsztadzie. Ma do nich dołączyć lada dzień, a tu taki klops.

Takie pacjentki nie zdarzają się często. Chce pozbyć się raka w kilka dni, no może tygodni, żeby nie zmieniać planów związanych z wyprawą. Nie ma czasu się nad sobą rozczulać, zaczyna szybko działać. Dzwoni po lekarzach. Trafia na świetnego chirurga onkologa – Krzysztofa Katanę. To lekarz, który stara się zrozumieć pacjentki, nie patrzy na nią jak na wariatkę. Inny pewnie popukałby się w czoło – młoda kobieta z guzem, z rakiem, którego chce wyleczyć w dwa tygodnie, by nie zmieniać planów wyjazdowych. Teraz, jak przypomina sobie tę pierwszą wizytę, pytania, które zadawała, to nawet się dziwi, że lekarz jej nie powiedział, że zwariowała, że sobie po prostu kpi.

To byłoby adekwatne do sytuacji, ale by ją zdołowało, wytrąciło z równowagi. A ten lekarz taką nietuzinkową, trochę jeszcze naiwną pacjentkę traktuje bardzo poważnie, szanuje jej pasję. Spogląda na nią i mówi, że na razie nie umie przewidzieć, ile potrwa leczenie, ale powie jej jedno, że Antarktyda jeszcze na nią zaczeka, z pewnością nie zdąży się rozpuścić. Gdyby to była Arktyka, to byłoby gorzej, bo tam szybciej się wszystko topi, ale Antarktyda zaczeka. To ją rozbraja i podbudowuje. Chociaż lekarz wie, że nie da się raka wyleczyć ekspresowo, to nie chce odbierać jej marzeń.

Z tyłu głowy już pojawia się myśl, że będzie musiała zrezygnować ze swojej wymarzonej i długo wyczekiwanej wyprawy. Przynajmniej na razie. Jednak otuchy dodaje jej tekst, że Antarktyda na nią poczeka i się nie rozpuści. Zapamięta go do końca życia.

Na swoim blogu pisze:
„Ten paskudny nowotwór chciał się przyczaić we mnie i zabrać na gapę na rejs na Antarktydę. Nic z tego – nie będziemy mu fundować tak ekscytującej wycieczki. Zamierzam go wysadzić jak  najszybciej”.

Ciepłe ubrania przystosowane do ekstremalnych, polarnych warunków wędrują na strych. Tak jak Antarktyda – muszą poczekać. Zamiast torby na wyprawę pakuje małą walizkę z rzeczami do szpitala. W dniu planowanego startu wyprawy, 6 grudnia, idzie na operację. To dla niej symboliczne. „Góry lodowe i sztormy, z którym mieliśmy się zmierzyć, wydają się teraz jakby małą zawieruchą, w porównaniu z huraganem, który czeka nas na lądzie” – pisze na blogu. Zaraz dodaje, że zamierza się jak najszybciej pozbyć „paskuda” i zbierać siły, by wrócić na morze.

Długowłosa blondynka we wzorzystej, kolorowej piżamie siedzi na leżance w szpitalnym pokoju zabiegowym. Na kolanach trzyma białego pluszowego królika. Wygląda jak z innej bajki. Nie pasuje do smutnego, szpitalnego tła. Jest już po operacji. Opowiada o tym, jak przypadkiem wykryła raka piersi. Miała impuls do badań, bo szykowała się na wyprawę. To ją uratowało. Dlatego od razu organizuje kampanię, która ma zachęcić inne kobiety do robienia badań. Nagrywa filmy, które publikuje na stronie poświęconej wyprawie na Antarktydę. Teraz wyzwanie jest podwójne.

Wyjmuje wielką czarną maczugę. To talizman jej kolegi. Podarował go jej, gdy dowiedział się, że czeka ją walka z rakiem. Kiedyś może i byłby to wyrok. Dzisiaj można się wyleczyć. Taki jest właśnie jej plan. Raka można się pozbyć, pod warunkiem że się go szybko wykryje, bo gołym okiem go nie widać, nie boli, po prostu sobie jest, rośnie i zżera od środka.

Nabiera powietrza, by jej przesłanie wybrzmiało jeszcze dobitniej: badajmy się, nie dajmy się. To hasło będzie jej towarzyszyć przez kolejne miesiące. Wysyła film do portali żeglarskich. Ludzie nie wierzą, że zachorowała. Jak to? Młoda dziewczyna, aktywna, dbająca o zdrową dietę i nagle choruje na raka? Chce dotrzeć do młodych aktywnych kobiet. Odzew jest ogromny i pozytywny. Widzi, że jej przekaz porusza. Ma nadzieję, że jej choroba przyniesie coś dobrego. Ani razu nie pyta: Dlaczego ona? Z jakiego powodu? Nic z tych rzeczy. Przecież może to dotknąć każdego. Choroba to dla niej nie koniec świata, to kolejne wyzwanie. Punkt na liście spraw do załatwienia, żeby realizować inne rzeczy w życiu. Skupia się na tym, jak się skutecznie wyleczyć. Jak zrobić to najlepiej, jak to przetrwać.
 

Gdy już się orientuje, że raka nie da się wyleczyć w kilka tygodni, mówi, by płynęli bez niej. Czuje się źle w stosunku do przyjaciół z załogi, bo jej choroba burzy ich plany. Jest jej żal. Przejmuje się tym bardziej niż faktem, że jej życie właśnie wywróciło się do góry nogami. Bo załoganci już od ponad roku układali sobie życie pod ten rejs. Nastawili rodziny mentalnie, poprzestawiali projekty w pracy. A nagle wszystko stoi pod znakiem zapytania.

Kapitan Mariusz Koper, prywatnie partner życiowy Hani, nawet nie chce słyszeć o tym, że oni popłyną, a ona zostanie. Nie chce, by ominęło ją wyzwanie i by była sama w tak trudnym momencie
życia. Początkowo myślą, że może uda się wyprawę przełożyć o kilka tygodni, na koniec grudnia. Wtedy, gdyby się pospieszyli, zdążyliby jeszcze przed końcem astronomicznego lata.

Fale jedna za drugą rozbijają się o skały. Wśród nich tablica z napisem w dwóch językach – afrikaans i angielskim. Głosi, że ten, który na nią patrzy, znajduje się na najbardziej wysuniętym na południe krańcu Afryki. To w tym właśnie miejscu spotykają się dwa oceany – Atlantycki i Indyjski. Dawniej żeglarze, mijając Przylądek Igielny, kierowali się na północ, ku spokojniejszym wodom. Kapitan Mariusz Koper mówi, że zadaniem i marzeniem jego załogi jest wyprawa w przeciwnym kierunku. W bezkres wody, który oddziela Afrykę od Antarktydy. Chcą tam dotrzeć – na wody Antarktydy i okrążyć ten kontynent. Plany się nie zmieniają, choć z powodu nieoczekiwanych zdarzeń trzeba je będzie zmodyfikować.

20 grudnia 2016 r. „Katharsis II” przecina wody wokół Kapsztadu. Na pokładzie pracuje cała załoga, włącznie z nią – drugim oficerem. Kapitan za sterem mówi, że byli przygotowani na różne sytuacje, ale tego nie mogli przewidzieć – poważnej choroby Hani, która jest jednym z filarów załogi. Ogłasza swoją decyzję: wyprawa dookoła Antarktydy będzie odłożona o rok. Rozpocznie się w tym samym miejscu, w Kapsztadzie, na początku grudnia 2017 r. W tym czasie będzie można jeszcze lepiej przygotować jacht.
I, co najważniejsze, wyleczyć Hanię. Bo życie i zdrowie Hani to teraz sprawa najważniejsza. Koniec grudnia. Dwa tygodnie po operacji, w bluzce z krótkim rękawem, na bosaka chodzi po wydmach w Kapsztadzie w RPA. Na skałach odpoczywają pingwiny, za nimi widać bezkresny ocean. W tym miejscu woda jeszcze jest spokojna. Mówi, że nie zamierza położyć się do łóżka i rezygnować ze swojego życia. Chce dostosować się do rytmu leczenia, a jednocześnie nie rezygnuje z marzeń.

Bardzo jej zależało, by po operacji, jeszcze przed chemią, pojechać na jacht. Chciała się spotkać z załogą. Lekarz tylko pokiwał głową i skwitował: „Chyba to pani pomoże w rekonwalescencji”. Zorganizowała jeszcze zabieg, dzięki któremu i po chemii będzie mogła mieć dzieci. Dwa dni po nim siedziała już w samolocie do Kapsztadu.

Wchodzi na jacht, spotyka się z przyjaciółmi z załogi. Stoją za nią murem. Słyszy, że przejdą przez to razem, że poczekają i lepiej przygotują się do wyprawy. Nawet między słowami nie wyczuwa żalu czy złości. To dla niej ogromne wsparcie. Pływa z nimi po okolicznych wodach. Pooperacyjne rany nie są przeszkodą do pracy na jachcie, staje za sterem, wiatr rozwiewa jej włosy. To jak zastrzyk pozytywnej energii. Na pożegnanie głaszcze jacht.  Mówi, że ma jeszcze parę spraw do załatwienia, ale wróci.

Rok 2017 zaczyna się od dobrych wieści – nie ma przerzutów, paskuda” udało się wyciąć w całości. Jednak wycięcie guza to dopiero początek żmudnego leczenia. Czeka ją jeszcze chemioterapia, i to najcięższego kalibru. Do tej pory miała nadzieję, że wystarczą hormony. Jednak lekarze wolą dmuchać na zimne, ze względu na jej młody wiek decydują się podać też chemię.

Dzisiaj śmieje się, że wylosowała pełen pakiet, full service: operację, chemioterapię, radioterapię i hormonoterapię. Na blogu publikuje osobiste wyznanie: „Nie chcę dawać paskudowi żadnych szans. Dlatego zdecydowałam się poddać chemioterapii. Staram się udawać, nawet przed sobą, że nic się nie zmieniło. Ale gdzieś w środku są chwile, kiedy bardzo się boję. W takich sytuacjach niesamowicie ważne jest spotkanie lekarza, który potrafi wysłuchać, zrozumieć, wytłumaczyć i po prostu – zaopiekować się swoim pacjentem”.

I po raz kolejny ma szczęście do lekarza – trafia do Katarzyny Pogody z warszawskiego Centrum Onkologii. Ona od razu wyczuwa jej energię, chęć życia i pozytywne nastawienie. Podkreśla, że to w leczeniu bardzo ważne, duża dawka radosnej witaminy „Ż” to najlepszy suplement diety.

Pozytywna energia i pogodne nastawienie do świata stają się, obok chemioterapii, najważniejszą metodą walki z rakiem. Ostatni raz krótkie włosy miała na początku podstawówki. Zawsze później nosiła już długie, blond. Śmieje się, że była przyzwyczajona do tych piór. Przed pierwszą chemią przed gabinetem słyszy dobrą radę od jednej z pacjentek, by ściąć włosy na krótko. Bo jak takie piękne, długie pukle blond zaczną wypadać, nie będzie przyjemnie. Wiele się nie zastanawia, tym bardziej że ta pacjentka ma ciepły, miły uśmiech, widać, że jej dobrze życzy. Hania idzie do fryzjera, traktuje to jak atrakcję. Może wreszcie zaszaleć i zobaczyć, jak wygląda w krótkich włosach, to pomaga, na chwilę.

Młoda blondynka w krótkiej fikuśnej fryzurze siedzi w szpitalnej sali. W uszach kolczyki, na szyi ciepły twarzowy szal, perfekcyjny manicure. Rozmawia z drugą elegancką młodą kobietą, w białym kitlu. Ze swoją lekarką, Katarzyną Pogodą, omawia proces chemioterapii. Ze spokojem czeka i patrzy, jak pielęgniarka wbija jej gruby wenflon w przedramię. To właśnie za jego pośrednictwem do jej organizmu trafi chemia – lek, a jednocześnie zagrożenie, bo lista skutków ubocznych jest długa. Sama najbardziej boi się zniszczeń organów wewnętrznych.

Po pierwszej chemii i krótkie włosy zaczynają wypadać. Jest z wizytą u znajomych, prosi, by pomogli jej ogolić głowę na łyso, bo nie chce im pobrudzić całej poduszki. „Pozbądźmy się tego bałaganu” – zarządza. Samo golenie to dziwny moment, trochę intymny, ale patrzy w lustro i myśli, że nie jest źle. Da się tak żyć. Na każdą kolejną chemię wchodzi z uśmiechem na ustach. „Jaki koktajl dziś?” – pyta pielęgniarkę. „A to nasza radosna pacjentka” – słyszy w odpowiedzi. W takiej atmosferze przyjemniej się leczy.

Docenia ciężką pracę personelu Centrum. Wszyscy – od pani w szatni, przez pielęgniarki do lekarzy – są pełni empatii i robią, co mogą, by wyleczyć pacjentów. Nie rozumie narzekania w kolejkach. Ostro reaguje, gdy po raz kolejny słyszy, że trzeba długo czekać, że dużo ludzi, przekonuje, że wszyscy czekają tylko dlatego, że lekarka zgodziła się taki tłum przyjąć. Gdyby nie jej dobra wola, gdyby pracowała w komforcie z 30-minutowym zapasem na pacjenta, ponad połowa z oczekujących nie dostałaby leczenia w porę. Trzeba to docenić.

Kolejny dzień w kolejce przed gabinetem w Centrum Onkologii. Jedna z dziewczyn żałuje, że jest promocja w znanej drogerii, tyle dobra za pół ceny, a ona przy tej chemii nie skorzysta. „Dlaczego nie?” – pyta koleżankę. Ona sama dopiero w czasie chemii zaczęła się mocno malować. Trzeba było podkreślić oczy. Za tydzień, gdy się widzą, koleżanka już wymalowana, zrobiona. Przekonała ją. Młoda dziewczyna w turbanie siedzi w eleganckim salonie udekorowanym orientalnymi detalami. Mogłoby się wydawać, że jej chustka to element takiego właśnie orientalnego stroju. Pasuje do tego wnętrza. Zdejmuje turban i pokazuje zupełnie łysą głowę. Mówi, że stara się przystosować do zmian, a zmienia się coraz więcej. Ma czas na czytanie zaległych książek i nadrobienie kinowych zaległości.

Przez okno ciepłej, jasnej, przytulnej kuchni można zajrzeć do środka. Tam młoda kobieta i jej partner gotują egzotyczną kolację. Powoli z namaszczeniem dobierają najlepsze produkty, starannie kroją warzywa, mieszają potrawę w woku. Nigdzie się nie śpieszą, widać, że sprawia im to przyjemność. Potrawa skwierczy na kuchence. Siadają do stołu, posypują zupę kolendrą. Wygląda pysznie. Zwykłe, sielskie popołudnie w ciepłym i pełnym miłości domu. Niezwykłym czyni je tylko jeden szczegół. Ona jest zupełnie łysa. Przeczesuje ręką gładką skórę głowy. Uśmiecha się. I w jak najlepszej atmosferze kontynuują posiłek.

Dziwi ją, że nagle nie ma na coś siły. Dotychczas nie znała takiego uczucia. Była nadzwyczaj aktywna, niezależna, za wiele rzeczy odpowiadała, robiła, planowała, spinała. A tu nagle nie ma energii. Pracuje nad nią siostra, tłumaczy, że to jest taki czas, gdy ona ma leżeć, a inni mają biegać. I musi się z tym pogodzić. Nie wszystko będzie zrobione dziś. To jedna z trudniejszych lekcji – ułożyć sobie w głowie, pogodzić się z tym, że pewne rzeczy muszą zaczekać. Do jutra, pojutrza, a może nawet dłużej. Bo się nie da i koniec. To dla niej ogromne wyzwanie. Zawsze lubiła mieć plan. Mogła go modyfikować, ale jednak w pewnych możliwych do wyobrażenia ramach. A tu się okazuje, że wszystko trzeba poukładać inaczej, zupełnie od nowa. To ważna nauka.

Pozwala sobie po prostu na oglądanie seriali. Jak nigdy dotąd. Jednak co tu robić, jak po ciężkiej chemii nie ma siły nawet czytać książki? Litery się jej rozjeżdżają. Trudno jej sobie wyobrazić, że ma po prostu leżeć. Jednak są takie chwile, że musi, nie ma innego wyjścia. Choroba to czas refleksji, ważnych zmian w życiu prywatnym. Do tej pory byli bardzo dobrą parą, ale w ciągłym biegu zajmowali się głównie realizacją pasji – żeglarstwa. Mniej skupiali się na sobie, na układaniu swojego wspólnego życia. Jakieś dziecko? Miało być później. Dopiero na konsylium lekarskim po raz pierwszy wprost ktoś stawia im pytanie o dzieci. To ważne, bo jeśli chcą je mieć, przed chemią trzeba podjąć odpowiednie kroki. Spoglądają na siebie – dziwnie podejmować taką decyzję w takiej sytuacji, ale nie ma wyjścia.

Partner się oświadcza, zaczynają planować ślub. Gdyby nie choroba, byłby to drugorzędny temat. Teraz mają szansę, by się nad tym zastanowić. Luty. Jej 35. urodziny. Mają iść do teatru. Szykuje się w towarzystwie sześcioletniego siostrzeńca. Pyta: „Antoś, lepiej we włosach czy bez włosów?”. Siostrzeniec odpowiada: „Wiesz co, ciocia, i tak ładnie, i tak ładnie, ale do teatru to chyba lepiej weź włosy”. Szczerość dziecka jest rozbrajająca. To jeden z niewielu momentów, gdy sięga po perukę, normalnie dobrze się bez niej czuje. Zaczyna nosić duże kolczyki, coś nowego, pasują jej. Odkrywa inną kobiecość. Perukę zakłada, gdy nie chce budzić kontrowersji, nie chce skupiać uwagi na swojej chorobie. Zakrywa łysinę, by nie rozpraszać współpracowników na spotkaniach biznesowych, ale w wielu środowiskach celowo pokazuje się łysa. W warzywniaku, gdzie zawsze robi zakupy, panie zauważają zmianę fryzury. Krótka przypada im do gustu. Mówią, że świetnie wygląda. Uśmiecha się i mówi, że niedługo będzie jeszcze większy szok. Nie bardzo wiedzą, jak się do tego odnieść.

Nie wstydzi się pójść po zakupy zupełnie łysa. Chce pokazać, że choruje, ale że jest, żyje, funkcjonuje. Zwraca na siebie uwagę, ale jednocześnie pokazuje, że to jest normalne. Przecież to nie jest wstydliwa choroba, którą trzeba ukrywać. To nie jest choroba weneryczna. I zawsze pyta: „A panie jak tam? Piersi zbadane?”.  Trzeba o tym rozmawiać. Po reakcjach widzi, jak bardzo jest to potrzebne. Kobiety nie wiedzą, że trzeba się regularnie badać, także w młodym wieku.

Partner pieszczotliwie nazywa ją swoim „Łysolkiem”. Często powtarza, że pięknie wygląda, że mu się podoba. Gdy pyta, czy ma włożyć perukę, odpowiada, że nie musi. W jego oczach widzi, że to nie tylko puste słowa, by jej poprawić nastrój, że naprawdę dla niego cały czas jest atrakcyjna, że mu się  podoba w tej nowej odsłonie. Takie wsparcie jest bardzo ważne. Niektóre kobiety mówią, że nawet śpią w perukach, by nie „straszyć” mężów, partnerów, którzy jakoś nie mogą się w nowej sytuacji odnaleźć. Nie wyobraża sobie tego.

Jej nowy image akceptują nawet małe dzieci w rodzinie, wśród znajomych. Czasami pytają: „Ciociu, a czemu ty nie masz włosów? A kiedy będziesz miała?”. Później przez telefon pytają, czy cioci odrosły już włosy. Cieszy się, że nawet takie maluchy udało się z tą chorobą oswoić.

Przez całe leczenie czuje się kobieco i atrakcyjnie. Bywają momenty, że jest trochę gorzej. Jednak przecież przy grypie też tak jest. Nie tylko chorującym na raka się to zdarza. W trakcie jej leczenia załoga „Katharsis II” musi przeprowadzić łódkę z Kapsztadu na Seszele. Tam poczeka na wyprawę. Patrzy w kalendarz, kombinuje, by mogła popłynąć z nimi. Jednak nie ma szans się wstrzelić. Przyjmuje chemię co tydzień, a rejs trwa cztery tygodnie. Pierwszy raz muszą popłynąć bez niej. Jednak i tak stara się jak najwięcej podróżować. Na Wielkanoc udaje się jej wyskoczyć między chemiami do Afryki. Radioterapię planuje tak, by mogła wyjechać na wakacje z rodziną. Na styk, ale wyjazd dochodzi do skutku. Płyną z Seszeli na Madagaskar.

Pół roku po diagnozie dziarskim krokiem idzie przez marinę w Sopocie. Jest już po chemii, włosy powoli zaczynają odrastać. Może już wykonywać drobne prace na łódce. Pora na podsumowanie pewnego etapu. Cieszy się, bo w tych trudnych chwilach najbliżsi nie zawiedli, przyjaciele nie zawiedli, załoga nie zawiodła. To trudny czas, ale jednocześnie dający dużo optymizmu, energii, wiary, że trudności są po to, żeby je pokonywać, mieć dalej marzenia, cele, wyzwania i robić swoje. Powoli wraca kondycja fizyczna, zaczyna ćwiczyć, żeby w grudniu być w formie, ale trochę pracy przed nią. Żeglarstwo to jej pasja. Kocha w nim to, że wiele rzeczy robi się wspólnie, że razem stawia się żagle, razem się oddaje cumy, że dzieli się tę pasję z innymi. Zostawia na lądzie szpital, leczenie, wsiada na pokład i płynie. Może jeszcze nie dookoła Antarktydy, ale w głowie już pojawia się coś innego.

Przed chorobą brała z życia pełnymi garściami, teraz po leczeniu dalej może to robić. Nie powinno być rzeczy, które przeszkadzają w realizacji marzeń. Jeśli jakaś przeszkoda się pojawia, to trzeba ją pokonać i robić swoje, dążyć do tego, czego się chce. Choroba jej nie przytłumiła, nie ograniczyła. Nie skłoniła jej do tego, by się wycofać. Wręcz odwrotnie. Sprawiła, że jeszcze bardziej chce realizować marzenia.

Jesień 2017 roku. Kolejny magiczny moment. Próba generalna przed rejsem na Antarktydę. Trzeba łódkę przyprowadzić z Madagaskaru do Kapsztadu. To test, jak sobie poradzi fizycznie i kondycyjnie. Bo psychicznie zawsze była silna, a po chorobie i leczeniu jest jeszcze silniejsza. Jednak musi sprawdzić, jak radzi sobie w trybie wachtowym. Organizm musi się dostosować do tego, co się dzieje na jachcie, a nie do tego, na co akurat ma siłę i ochotę. Nie ma taryfy ulgowej, bo nie chce być na wyprawie pasażerem, tylko pełnowartościowym członkiem załogi.

Nie pozwala sobie zaspać czy spóźnić się na wachtę. Nic z tych rzeczy. Udaje się. Daje radę. Organizm się dostosowuje. Każda chwila na morzu to dla niej małe święto. Ruszają w środę 11 października. Przed opuszczeniem Madagaskaru chcą jeszcze zobaczyć baobaby. W promieniach zachodzącego słońca rzucają kotwicę  w Zatoce Moramba. Jest przepięknie. Po dniu spędzonym w królestwie baobabów znów wypływają. Przed nimi 2400 mil morskich do pokonania. Czyli dwa tygodnie na morzu, nie licząc ewentualnych postojów.

Płyną wzdłuż wybrzeży Mozambiku, później Afryki Południowej. Mijają Przylądek Igielny, najdalej na południe wysunięty kraniec Afryki. Z Oceanu Indyjskiego wpływają na Atlantyk. Wachta o świcie 3 listopada. Wiatr jeszcze wieje od rufy, niebo zasnute ciężkimi chmurami. Według mapy i radaru są raptem kilka mil od brzegu. Przed nimi kolejne żeglarskie wyzwanie, chcą opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei. Boi się, że przez te chmury nie będzie mogła go dostrzec. Jednak pogoda robi im miłą niespodziankę.

Chmury i mgłę rozgania północno-zachodni wiatr. Przynosi przejrzyste i rześkie powietrze. W pięknym stylu, na żaglach, przy pełnej prędkości mijają Przylądek Dobrej Nadziei. To dla niej symboliczny moment. Bo Nadzieja to jej drugie imię. Dostała je po świętej pamięci babci. Teraz spotkała się na morzu ze swoim imiennikiem.

Po raz kolejny wraca na Atlantyk. A to ocean dla niej szczególny. Kilka lat temu musiała się z nim zmierzyć – dosłownie. W ciemną bezksiężycową noc wypadła za burtę. Bras spinakera uderzył ją w plecy i wyleciała z pokładu jak z katapulty. Unosząc się na wodzie w ciemności, widziała sylwetkę oddalającego się jachtu  Statystyki nie pozostawiały jej szans i złudzeń. Jednak się nie poddała i miała szczęście. Nie puściła liny. Cudem udało jej się wrócić na pokład. Atlantyk jej nie zabrał.

Wpływają do Kapsztadu, do tej samej mariny co rok wcześniej. Dostają nawet to samo miejsce postojowe. Staje na kei, jacht jest tak samo zacumowany jak rok wcześniej, gdy jeszcze nie wiedziała o chorobie. Czuje, że wróciła do tego samego punktu, tyle że dużo bogatsza w doświadczenia, w wewnętrzną siłę. To ważny, mocny moment. Przed nimi Antarktyda.

Na blogu pisze:
Nie sprzedałam swoich marzeń! Po roku wróciłam do Kapsztadu, by rozpocząć kolejną wielką przygodę, rejs dookoła Antarktydy. Może moje drugie imię – Nadzieja – w jakiś magiczny sposób mnie wspiera i daje siłę do życia, do czerpania z niego garściami. Nie pozwala mi zrezygnować z planów i daje wiarę, że warto walczyć o swoje marzenia. Pozdrawiam Was z pięknej plaży na Przylądku Dobrej Nadziei, mojej Nadziei… Mam za sobą trudny rok. Rok walki z ciężką chorobą. Rok, w którym wiele przeżyłam, ale także zrozumiałam i nauczyłam się. Rok, w którym w jakiś sposób dojrzałam i zrozumiałam lepiej siebie. Rok, który pokazał mi, jak bardzo mogę liczyć na moich najbliższych, na przyjaciół i moją żeglarską rodzinę, załogę „Katharsis II”. Rok, w czasie którego wiele dowiedziałam się o raku, co ta choroba tak naprawdę oznacza, jak zmienia codzienny świat, ale także że jest wyleczalna i nie oznacza końca normalnego życia.

Przez ten rok starałam się oswoić z tą chorobą innych i zdjąć z niej tabu. Często wydaje się, że jeżeli nie będziemy o czymś rozmawiać i będziemy udawać, że tego nie ma, to to się nigdy nie wydarzy i nas nie spotka. A tak wcale nie jest. Im wcześniej dowiemy się o raku, tym mamy większe szanse z nim wygrać. Ja miałam tą szansę, bo sama poszłam się zbadać. Chciałabym, żeby jak najwięcej kobiet skorzystało z tej szansy dla siebie. Żeby móc żyć i spełniać swoje marzenia.

Tuż przed samą wyprawą robi ponownie wszystkie badania. Pani doktor ogląda wyniki i mówi, że jest wszystko w porządku. Na Antarktydę musi zabrać zastrzyki, które będzie sobie robić sama, i tabletki. Jednak może płynąć.

Wzruszona chodzi po południowoafrykańskiej plaży, z aparatem podgląda nadmorskie ptaki i małpy bawiące się w piasku, roześmiana ucieka przed falami, by woda nie wlała się do trampek, wiatr rozwiewa jej krótką fryzurę. Uśmiechnięta mówi do kamery: Jestem szczęśliwa, że mogę tu być. Ostatni rok nie był łatwy, ale wiedziałam, że to jest coś, co po prostu muszę przejść, pokonać, żeby móc się tu znaleźć, żeby móc normalnie żyć i spełniać swoje marzenia. Cieszę się, że tu jestem, że jest cała załoga, zdrowa, że jest Mariusz i że razem popłyniemy na ten długo wyczekiwany rejs. Rozpoczniemy naszą wyprawę dookoła Antarktydy. Przygotowują się na każdą ewentualność – pakują jedzenie do słoików, bo przewidują, że przy dziewięcioosobowej załodze będą potrzebować na pokładzie ponad 1000 porcji śniadań, obiadów i kolacji. No i musi być coś ekstra – na Boże Narodzenie, Wielkanoc i urodziny niektórych członków załogi potrzebne będą składniki na ciasta i specjalne kolacje. Zamrażarka na jachcie ma ograniczoną pojemność, więc posiłki pasteryzują w słoikach, każdy z nich ewidencjonują w spisie zapasów, opisują i zabezpieczają. Później schowają je pod podłogą, bo tam jest najchłodniej. Magazynują też świeże warzywa i owoce, pasteryzują masło, kupują kopy jajek, szykują na jachcie własny ogródek z kiełkami – tak, by żywność liofilizowana była tylko żelazną rezerwą.

Tankują w sumie 4700 litrów ropy, testują, jak jacht poradzi sobie z zamontowanymi na pokładzie zbiornikami paliwa. Sprawdzian udaje się zdać na piątkę. 23 grudnia 2017 r., godz. 8:56:20 czasu lokalnego (06:56:20 UTC) – „Katharsis II” z kapitanem Mariuszem Koperem i całkowicie polską ośmioosobową załogą startuje z Kapsztadu w RPA w arktyczny rejs, planując okrążenie non stop najzimniejszego kontynentu Ziemi jak najbliżej jego brzegów: wzdłuż i na południe od 60. równoleżnika szerokości geograficznej południowej. To wyczyn bez precedensu. Dotychczas żaden jacht żaglowy nie opłynął całej Antarktydy taką trasą. I wyzwanie podwójne – drugi oficer na jachcie – Hanna Leniec – rok wcześniej rozpoczynała leczenie onkologiczne, teraz po terapii będzie się mierzyć ze sobą i z żywiołem.

20 marca 2018 r. Polscy żeglarze jako pierwsi na świecie okrążyli non stop Antarktydę! – donoszą jeden po drugim portale internetowe. Dodają, że załoga jachtu „Katharsis II” dokonała jednego z największych wyczynów w historii światowego żeglarstwa. Pętlę zamknęli dokładnie 20 marca 2018 r. o godz. 13:44:48 czasu uniwersalnego. Pokonanie trasy o łącznej długości 10 200 mil morskich (18 920 km) zajęło im 72 dni, 5 godzin, 33 minuty i 43 sekundy. Płynąc jak najbliżej kontynentu, zaliczyli wszystkie z 12 mórz antarktycznych, spędzając aż 25 dni i 6 godzin poza południowym kołem polarnym. Przeszli przez kilka sztormów o sile do 11 stopni w skali Beauforta, a największym wyzwaniem było unikanie kontaktu z lodem, zwłaszcza w czasie mgieł i śnieżyc, a także w czasie ciemnych nocy od połowy lutego, bo wcześniej słońce praktycznie nie zachodziło.

Moment przecięcia pętli był bardzo emocjonujący. Od rana odliczaliśmy mile i wyczekiwaliśmy nadejścia tej chwili. Takim wydarzeniom zawsze towarzyszy dużo radości i emocji. Przeżywałam razem z załogą to, iż osiągnęliśmy nasz cel – opłynęliśmy Antarktydę po jej wodach. Ale był to także dla mnie czas refleksji i wspomnień. Na chwilę powróciły myśli o chorobie, którą mam za sobą. Przemknęła też myśl, że mogłoby nie być tej Antarktydy dla mnie i może w ogóle nawet mnie, gdyby nie badania przed wyprawą i wcześnie zdiagnozowany nowotwór. Ale to już za mną i kolejne wielkie marzenie spełnione!!!

Chociaż początki nie były łatwe i momentami brakowało mi sił, to z każdym tygodniem czułam się silniejsza. Przed wyprawą obawiałam się, czy sprostam trudom tak wymagającego rejsu, czy będę w stanie wykonywać wszystkie obowiązki i być pełnowartościowym członkiem załogi. Dałam radę. Pomimo że ta wyprawa jest niezwykle wyczerpująca, to tak naprawdę czuję, że jestem wzmocniona – zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Chciałam się sprawdzić, czy dam radę opłynąć Antarktydę po nowotworze, i dałam radę. To był najtrudniejszy rejs w moim życiu. Rejs, w którym pomimo choroby chciałam być jak zawsze aktywnym członkiem załogi, a nie tylko pasażerem. Udało się. To był najtrudniejszy rejs ze wszystkich, jakie do tej pory odbyłam, ale było warto. I na pewno te 20 lat doświadczenia na morzach i oceanach bardzo mi się w tym rejsie przydało.

Z okazji zamknięcia pętli urządzają ucztę. Jest tak wystawna, na ile pozwalają zapasy. Z warzyw mają jeszcze takie smakołyki jak cebula, czosnek i ostatnie ziemniaki. W zamrażalniku jest jeszcze trochę mrożonej marchewki. Decydują się na danie kapitańskie, czyli tatar wołowy ze specjalnie zakonserwowanego mięsa – żółtka zastępują majonezem (w końcu to też jajka) i pomysł okazuje się rewelacyjny. Poza tym są zimne nóżki i tradycyjna sałatka jarzynowa – trochę zmodyfikowana, bo bez jajek i jabłek. Jednak i tak robią furorę. Na deser – sernik na zimno zrobiony bez jajek, ze śniadaniowych serków – pomysłowy i wyśmienity.

Przed nimi ostatni etap wyprawy i kolejne wyzwanie – trzeba dotrzeć do portu w Hobart. To 3000 mil wymagających ostrożności i skupienia, bo warunki nie będą łatwe. 5 kwietnia 2018 r. Wczesnym rankiem polskiego czasu – po 102 dniach od startu – załoga „Katharsis II” dopływa do mety w Hobart w Australii. Rejs się kończy, czas na realizację kolejnych marzeń.

Ta choroba uświadomiła mi, że czas płynie i mimo tego, że ciągle wydaje mi się, że jestem młoda, to jednak na pewne rzeczy my kobiety musimy znaleźć w odpowiednim momencie czas. I z pewnością taką rzeczą będzie dla mnie posiadanie dziecka, jeśli mi się uda, bo wiadomo, że po całym tym leczeniu, po chemioterapii, radioterapii może to być trudne, ale wierzę, że nie niemożliwe. Można pomyśleć, że to dla kobiety banalne marzenie, ale jednak to chyba będzie  to następne wyzwanie dla mnie. Dla mnie i dla mojego partnera.

Co powiedziałaby młodym dziewczynom, które zachorowały? Nie czytajcie tego, co piszą w internecie. Jeśli ktoś może wyszukać informacje za Was, to zdajcie się na niego. Na początku usłyszycie dużo nowych pojęć – biopsja, operacja oszczędzająca itd. Z czasem się z nimi oswoicie. Czytanie internetu nie jest dobre, lepiej słuchać lekarzy. Jeśli nie ufasz swojemu lekarzowi, po prostu go zmień. Masz do tego prawo. Bo zaufanie do lekarza to podstawa.

W internecie pisze:
Każdej z nas może spełnić się jej własna Antarktyda! A to, co przeszłyśmy, tylko doda nam sił! Aha, żebym nie zapomniała – Nie bądźmy biernymi pasażerami w naszym życiu – Badajmy Się! Ja już USG po rejsie mam za sobą.


***
Rejs kapitana Mariusza Kopera i jego ośmioosobowej załogi wpisano (pod nr. 54) na listę Wyczynów Żeglarskich – Światowej Rady Rekordów Żeglarskich (WSSRC). Cały projekt dedykowano promocji profilaktyki walki z rakiem piersi u kobiet.

 

_________________________

To fragment książki  „Niezwykłe Dziewczyny. Rak nie odebrał im marzeń”. 

We wzruszającym i przejmującym reportażu Agnieszka Witkowicz-Matolicz opowiada historię dziesięciu niezwykłych kobiet, które odrzuciły stereotypowe myślenie i postanowiły chorować inaczej.

Książka przełamuje tabu, daje nadzieję, ale też odkłamuje wiele niesłusznie funkcjonujących w Polsce mitów. Pokazuje, że na raka piersi mogą zachorować również młode kobiety.  Przykłady bohaterek ignorowanych przez lekarzy, które tylko dzięki swojej determinacji zostały wcześnie zdiagnozowane pokazują, że badać trzeba się regularnie i jak najwcześniej, wbrew powszechnej, pokutującej także wśród ginekologów opinii - także w czasie ciąży i karmienia.

Za każdą z Niezwykłych Dziewczyn stoi niesamowita historia!