Iran nie jest popularnym celem podróży. Odwiedzają go głównie backpackersi, dla których dawna Persja stanowi kolejny przystanek w drodze, np. z Afganistanu, Pakistanu lub Indii. Tak jest również w przypadku naszej wyprawy. Pierwotnym i głównym celem jest Gruzja i Azerbejdżan. Iran będzie na deser. Aby urozmaicić sobie drogę, na Zakaukazie zamierzamy dotrzeć przez Odessę i Krym. Kilkanaście godzin przed planowanym wypłynięciem z Jałty do Batumi dowiadujemy się, że w Gruzji wojna!

Jeszcze w Warszawie obiecywaliśmy sobie, że pranie zrobimy w Iranie. Co począć? Błyskawicznie zmieniamy plany. Zamiast do Batumi ukraińskim statkiem handlowym Omega z rosyjską załogą na pokładzie płyniemy do największego miasta Turcji – Stambułu.

Stambuł i Teheran dzieli przeszło 2 000 km, tyle co Warszawę z Marsylią. Po drodze góry przekraczające trzy tysiące metrów. W tureckiej metropolii szybko znajdujemy przewoźnika autokarowego, oferującego przejazd do stolicy Iranu za 30 dolarów. Pomimo tak niskiej ceny warunki luksusowe. Nowy klimatyzowany autobus, dwóch kierowców. Podróż trwa 40 godzin. Drogi niedokuczliwe. Wśród pasażerów sami Irańczycy. Panuje cisza. Gdy dziecko zacznie rozrabiać, natychmiast przywoływane jest do porządku. Na odbywających się co cztery godziny postojach ludzie sympatycznie zagadują do nas po angielsku.

Jedziemy przez otwarte przestrzenie ubogich pól uprawnych i rzek okresowych, między wulkanicznymi górami majaczącymi w oddali. Im dalej, tym pejzaż robi się bardziej surowy i jednobarwny. Dominują brązy, ugry i wyschła zieleń. Na dużych stepowych obszarach z rzadka są rozrzucone grupy domów i wysokie minarety. Im bliżej granicy, tym częstsze kontrole dokonywane przez tureckich żołnierzy, stacjonujących w małych ufortyfikowanych bazach. Na szczytach wzgórz można dostrzec zamaskowane gniazda karabinów maszynowych i samochody pancerne. Po drodze mijają nas głównie irańskie i tureckie autokary.

Granicę przekraczamy bez problemów, sprawdzono tylko paszporty. Nasze koleżanki (w wieku od 14 do 18 lat) muszą być zakryte od stóp do głów. Nas obowiązują długie spodnie. Iranki pomagają dziewczynom założyć chusty, pokazując różne sposoby wiązania. Na postojach kobiety trzymają się razem. Podróżujemy w czwartek i piątek – islamską sobotę i niedzielę. Post. Nikt nie pali.

Teheran


Smog, spaliny zmieszane z pustynnym kurzem. Już przed południem jest gorąco. Irańska stolica (12-milionowa aglomeracja) położona u stóp gór Elburs, wydaje się molochem. Surowa architektura, szare barwy, stłoczenie, plątanina ulic, wiaduktów i autostrad, agresywny ruch samochodów jeżdżących bez reguł, ale i bez stłuczek. Ulice pełne sklepików ze wszystkim i z niczym. Nie ma tu drapaczy chmur i „szklanych domów”, które zmieniają charakter wielu miast na świecie, upodobniając je do siebie. „Szklane” wydaje się tylko nowoczesne metro, wyłożone lśniącym granitem. Ostatni wagon only for women. W innych można zauważyć całujące się pary.

Zastaję miasto chwilowo pozbawione pędu tysięcy motorów i samochodów, miasto opustoszałe z powodu urodzin ajatollaha Alego Chameneiego. Święto zdominowało wiadomości telewizyjne, choć równie istotne okazało się podpisanie porozumienia o tarczy antyrakietowej między Lechistanem a USA.

Teheran został ukształtowany za rządów Mohammada Rezy Pahlawiego (1953–1979), ostatniego szachinszacha Iranu, który pragnął przekształcić państwo na wzór Zachodu. Po autostradach zbudowanych za jego panowania wciąż jeżdżą amerykańskie ciężarówki MAC, lecz automaty coca-coli z lat 70. stojące przy wejściu do toalety w Teherańskim Muzeum Narodowym od dawna są nieczynne. W mieście widok minaretu należy do rzadkości (efekt reform szachinszacha). Nie słychać nawoływania do modlitwy. To dziwi, zwłaszcza po pobycie w Stambule.

Sziraz i Persepolis


Z Teheranu 12 godzin jedziemy do stolicy południa Iranu – Szirazu, miasta wielkich perskich poetów: Hafeza i Sadiego. Droga prowadzi przez pustynię. Temperatura w nocy spada do 15°C. Po drodze postoje na modlitwy w przydrożnych meczetach. W dzień przeszło 40-stopniowy upał daje się we znaki. Sziraz jest spokojniejsze niż Teheran. Niska zabudowa nie przekracza kilku pięter. W ścisłym centrum znajdujemy niezbyt interesujące mauzolea Hafeza (1315– –1390) i Sadiego (1184–1283) oraz klasyczne ogrody perskie (Goldshan i Eram). Najciekawszymi budowlami miasta są meczety: IX-wieczny Atigh Jame, jeden z najstarszych w Iranie, XIX-wieczny Nasir al-Mulk z kolorowymi witrażami oraz posadzką przypominającą taflę wody, a także mauzoleum Shah-e Cheragh, którego wnętrze wyłożono milionami małych lusterek.

Sercem Szirazu jest bazar. W zabytkowych halach (z przełomu XVIII i XIX w.) o ostrołukowym sklepieniu zwieńczonym otworem, przez który przenika światło, można kupić głównie tanie ubrania, dziesięć odmian curry, soczyste arbuzy i melony, różne rodzaje pistacji, dywany, a także materiał na czadory. Na bazarze dominują ciemnoskóre kobiety z zasłoniętymi twarzami. W hotelu głównie przybysze z Arabii, Omanu, Kataru, których do miasta ściągnęła sława miejscowej kliniki okulistycznej.

Do Szirazu przyjechaliśmy ze względu na położone w pobliżu Persepolis. Ruiny tego pałacowego miasta założonego przez Dariusza I w 518 r. p.n.e. (rozbudowanego przez jego syna Kserksesa) są jednym z najważniejszych zabytków Iranu. W czasach dynastii Achemenidów (550–330 r. p.n.e) miasto pełniło funkcje reprezentacyjne, było jedną z czterech stolic imperium perskiego. Persepolis zostało zniszczone przez wojska Aleksandra Wielkiego w 330 r. p.n.e. Podobno żołnierze byli pijani, a wódz żałował później zagłady miasta. Inna legenda głosi, że Aleksander został skuszony przez perską kurtyzanę i dla niej zniszczył Persepolis.

Ruiny zajmują ogromną przestrzeń, rozpościerają się tuż pod skalną ścianą, w której został wykuty czuwający nad miastem grobowiec. Najcenniejszą zachowaną ozdobą pałacu są reliefy biegnące wzdłuż ścian i schodów. Przedstawiają procesje biorące udział w uroczystościach religijnych i świeckich, a także liczne sceny z udziałem króla.

W Persepolis nie ma tłumów. To nie Akropol czy Forum Romanum. Między zachowanymi ścianami królewskiego pałacu Apadana czy fundamentami Sali Stu Kolumn chodzą Irańczycy. Zachodnich turystów (także Polaków) można policzyć na palcach jednej ręki.

Dwanaście kilometrów od Persepolis oglądamy Nagusz-e Rostam, czyli nekropolię rodu Achemenidów. Przed nami skalna ściana z pięcioma wykutymi, wielkimi grobowcami (w tym Dariusza I, 522–486 r. p.n.e). Kilka metrów niżej znajdują się płaskorzeźby upamiętniające ważne wydarzenia wojenne, między innymi tryumf Szapura I (z dynastii Sasanidów panującej w Iranie w latach 226–651) nad rzymskim cesarzem Walerianem i Filipem I Arabem.

Rozmówcy z Isfahanu


Isfahan, stolica dywanów i rękodzieła, leży w połowie drogi między Teheranem a Szirazem. To trzecie co do wielkości miasto Iranu słynie z zabytków. Na uwagę zasługują: XI-wieczne meczety i minarety, średniowieczne mosty, XVI-wieczny bazar oraz ormiański kościół z XVIII w.

Stoję na środku placu Immama otoczonego arkadami bazaru, które zamykają ścisłe centrum miasta. Przede mną meczet Shah wyłożony granatowo-błękitnymi kafelkami pełnymi abstrakcyjnych ornamentów (głównie motywów roślinnych). Nagle słyszę wielce uprzejme:
– Salaam! Hello! Can I help you? Przede mną mężczyzna w średnim wieku, bardzo schludnie ubrany. Sprawia wrażenie sympatycznego. Nie czekając na odpowiedź, kontynuuje konwersację. Wypytuje, skąd jestem, jak droga, jak Isfahan, jak Iran. Proponuje oprowadzenie po okolicach bazaru.


Idziemy przez długie, kilkukilometrowe hale, które jutro (w sobotę) zapełnią się handlarzami. Opowiada o mieście bardzo dobrą angielszczyzną. W dzielnicy mieszkalnej przechodzimy przez mniejszy bazar, na którym panuje rozgardiasz, tłoczą się kupcy handlujący warzywami, owocami, ptactwem i czym się jeszcze da. Otaczają nas niskie parterowe domki, niektóre bardzo stare, murowane, lepianki w kolorze ugru i wysuszonej cegły. Przed nami wznosi się tysiącletni wysoki i bardzo surowy minaret. Dochodzimy do najstarszego meczetu w mieście. Jest pogrzeb i nie możemy wejść do środka. Na ulicy stoi grupa mężczyzn i zapłakanych kobiet, wbijających paznokcie w policzki.

Kilka godzin później znowu zagaduje mnie jakiś mężczyzna. Podobnie jak poprzednik, przedstawia się, wita serdecznie i zadaje takie same pytania. Mówi, że jest emerytowanym generałem, weteranem wojny iracko-irańskiej (pokazuje blizny po broni chemicznej używanej przez armię Saddama Husajna). Opowiada o licznych pobytach w Turcji, Rosji, Anglii i Niemczech.

Po południu idę jedną z głównych ulic prowadzącą nad rzekę Zajande, by zobaczyć słynne isfahańskie mosty (najstarszy z XII w.). Po drodze natykam się na kolejnego gadułę. Widzę go już z daleka. Stoi na ulicy i pije sok. Nagle podchodzi do mnie i od razu rozpoczyna rozmowę. Przedstawia się jako student anestezjologii. Zadaje wiele pytań, również o politykę. Towarzyszy mi przez ponad pół godziny, aż do rzeki. Następnego dnia spotykam ich wszystkich w tych samych miejscach.

W Isfahanie, podobnie jak podczas całej podróży po Iranie, czuję się bezpiecznie. Paradoksalnie, właśnie przez to, że wyróżniamy się z tłumu. Gdy Wojtek, organizator naszej wyprawy, zostaje okradziony w sklepie, policja zjawia się od razu. Chwilę potem, już z komisariatu, zadzwoniono do polskiego ubezpieczyciela w sprawie odszkodowania. Kiedy jacyś pobudzeni młodzieńcy zaczepiają grupę naszych dziewcząt, ciągle powtarzając: – How are you? Lachistan is good!, zostają zatrzymani przez stróżów moralności. W Iranie są bowiem dwie policje: zwykła i obyczajowa. Ta druga, w innych mundurach, sprawdza, np. czy kobieta ma na głowie chustkę. Najbardziej interesującymi rozmówcami okazują się Rashan (emerytowany nauczyciel języka angielskiego) i jego przyjaciel Azis (nauczyciel geografii), których poznaliśmy w drodze ze Stambułu do Teheranu. Rashan i Azis opiekowali się nami podczas podróży, udzielili wielu wskazówek, na koniec serdecznie zaprosili do swych domów w mieście Gorgan oddalonym 40 km od Morza Kaspijskiego.

W gościnie u Azisa i Rashana


Mieszkamy w domu zbudowanym przez Azisa. Na parterze jest sklep z zabawkami, w którym dorabia do nauczycielskiej pensji wynoszącej 800 dolarów, na górze mieszkanie – skromne, ale bardzo czyste i zadbane. Na umeblowanie dużego pokoju składają się: telewizor z DVD, dwie kanapy, mały stolik (na owoce, herbatę lub bezalkoholowe piwo jabłkowe). Rodzina Azisa śpi i siedzi na dywanie. Dywan jest podłogą, łóżkiem, stołem.

Buty zostawiamy przed wejściem. Przed posiłkiem obowiązkowo myjemy ręce. Kobiety witają się z kobietami, mężczyźni z mężczyznami. Do żony i córek mogę tylko pomachać. Azis pozwala naszym dziewczynom zdjąć chusty, lecz my nie możemy założyć krótkich spodni, gdyż żona patrzy. Żona Azisa i dwie córki (13-letnia i 19-letnia mężatka) siedzą z boku, nie uczestnicząc w rozmowie. Na głowach mają chusty (włosy należy zakrywać od 13. roku życia), pod czadorem – dżinsy i adidasy.

Po pewnym czasie córki zostały poproszone o podanie posiłku. Dla wegetarian też coś jest. Gospodarz zachęca: – Mister Wojtek! Chicken kebab without meat!

Dywan przykrywa folia, która pełni funkcję obrusa. Pomagamy kobietom w rozkładaniu i dzieleniu posiłku na porcje. Na tak przygotowany stół stawiamy: cienką pitę, miskę sypkiego ryżu, pomidory, kefir, grillowane kawałki kurczaka i miskę z ormesabzi (kawałki wołowiny z dodatkiem oberżyny oraz orzechów). Na deser jemy arbuzy i bardzo słodkie winogrona.


Bardzo długo rozmawiamy na różne tematy. O pierwszych wrażeniach, o podróży, o drodze, o nas, o naszym kraju i rodzinach, o zwyczajach, o cenach w Polsce. Rashan i Azis nie mogą uwierzyć, że rozłączyłem się z rodziną z powodu wakacji. Ze zdziwieniem słuchamy, jak mówi: – Ja trzymam pilota od telewizora. Lepiej niech moja żona i córki nie oglądają zachodnich kanałów z satelity. Reguły i obyczaje tego domu są ustanawiane przez mężczyznę.

Wieczorem jedziemy nad Morze Kaspijskie, w stronę granicy z Turkmenistanem. Mijamy intensywnie pachnące pola ryżowe i góry podobne do naszych Tatr. Nad wodą zupełnie inne twarze, inne chusty i szaty. To Turkmeni, tworzący lokalną mniejszość. Przy brzegu dziesiątki rodzin na dywanach. Tutaj dołącza do nas reszta rodziny Azisa (częściowo turkmeńska). Niestety, nie możemy myśleć o żadnej kąpieli. Woda w morzu jest bardzo brudna, a otoczenie (mimo pięknych gór) ma charakter przemysłowy.

W Iranie czuje się międzynarodową izolację kraju. Choć można tu kupić coca-colę, to już nie snickersa. A po McDonald’sie nie ma nawet śladu. Wiele stron internetowych jest zablokowanych, ale w hotelu w Szirazie dostępna jest stacja CNN. Wydaje się, że Irańczycy w większym stopniu żyją konsekwencjami wojny iracko–irańskiej (1980––1988) niż rewolucją islamską (1979 r.). W każdym sklepie, w każdym barze obok portretu Chomeiniego i Alego Chameneiego wiszą czarno-białe zdjęcia mężczyzn. To polegli żołnierze: chłopcy i dojrzali mężczyźni.

Na ulicy widać stopniowo zachodzące przemiany obyczajowe: młodych ludzi ubranych na modłę zachodnią, z wyżelowanymi włosami, irokezami, pary trzymające się za rękę, a nawet mężczyzn wymieniających pocałunki w usta.

Powrót


W drodze powrotnej rozmawiam z kilkoma młodymi Irańczykami. Są studentami na uczelniach w Ankarze. Jeden z nich jest z Szirazu, drugi z Teheranu, trzeci pochodzi z Kabulu. Sąsiednia Turcja jest dla nich innym, lepszym światem. Liczą na osiedlenie się tam na stałe. Dla wielu to podróż w jedną stronę.

W niewielkim stopniu posmakowałem Iranu. Uderzyły mnie jednak jego surowość i stopień wyniszczenia. Ciężar klimatu połączony z ciężarem industrialnych pejzaży.