Jeszcze przed przyjazdem do Indonezji dowiedzieliśmy się o tym, że w niektórych regionach tego olbrzymiego kraju, ludzie nadal zamieszkają dżunglę, bez dostępu do elektryczności i wielu dóbr cywilizacyjnych, z których korzystamy na codzień. Starają się żyć w zgodzie z naturą, wyznają kult przodków i pielęgnują tradycje szamańskie. Mało tego, parają się łowiectwem z wykorzystaniem najprawdziwszych, ręcznie robionych łuków, odżywiają się pokarmem wytworzonym z drzewa sagowca, a z kory tego drzewa sami robią sobie ubrania. Odprawiają specjalne ceremonie, mające strzec ich od złych duchów i chorób. Oczywistym zatem stało się, że będziemy chcieli dotrzeć na tajemniczą wyspę Sibeirut u wybrzeży zachodniej Sumatry i odwiedzić plemię Mentawajów. Zawsze, przed każdą tego typu wyprawą, robimy szczegółowe rozeznanie w Internecie, a później jeszcze ‘w terenie’ po dotarciu już w konkretny region. Zabiera nam to dość sporo czasu, a to dlatego, że praktycznie nie korzystamy z opcji zorganizowanych przez agencje turystyczne. Postępujemy w ten sposób tylko i wyłącznie dlatego, że po prostu łudzimy się, iż docierając w każde z tego typu miejsc na własną rękę, zdołamy osiągnąć namiastkę rzeczywistych zachowań i obraz ukazujący w jaki sposób spędzają swój zwykły dzień. Za ich przyzwoleniem tak trochę ich podglądamy, trochę się uczymy, a także bardzo często podziwiamy ich wiedzę, spryt i zaradność. Nie wyobrażamy sobie przy tym, że jesteśmy odkrywcami nowych cywilizacji i pogodziliśmy się z faktem, że przemysł turystyczny dotarł w zasadzie wszędzie - przecież my sami również jesteśmy turystami. Gdyby nie rozwój turystyki, może nigdy nie wychylilibyśmy nosów poza granice naszych rodzinnych miast?

Zdecydowaliśmy, że dotrzemy do Mentawajów sami. Zapewne nigdy nie udałoby nam się przeżyć tej niezapomnianej przygody tak, jak ją sobie wymyśliliśmy, gdyby nie pomoc przypadkowo poznanego lokalnego antropologa, który przekazał nam sporą dawkę wiedzy i wskazówek. Wypłynęliśmy z Padang lokalnym promem późnym popołudniem, a następnego dnia raniutko, po dotarciu do portu miał czekać ktoś, kto w ramach bezpieczeństwa, pomoże zarejestrować nasze paszporty na komisariacie policji. Tak też się stało. Miejsca najbardziej tradycyjne, znajdują się daleko od portu i nie prowadzi do nich żadna z dróg. Owszem, można pokonać tę odległość na pieszo, ale jest to dość wymagający, całodniowy trekking i to oczywiście w dżungli. Drugą z opcji, jest 6-godzinna przeprawa na małym kanu podczas tropikalnej ulewy na zmianę z palącym słońcem. Zdecydowaliśmy się na łódkę, którą osobiście przybył po nas szaman - Aman Lepon, w którego domu mieliśmy spędzić kolejne 3 noce. Szaman (zwany tutaj Sikerei) to głowa klanu, mająca podobno moc uzdrawiania i prowadząca obrzędy domowe, a także mająca zdolność komunikowania się z duchami. Dzięki temu może podejmować decyzje i wyroki dotyczące ewentualnych drobnych wykroczeń. Funkcję tę przekazuje się z ojca na syna, od najmłodszych lat przygotowując następcę do pełnienia tej ważnej roli. Nie obawialiśmy się braku zrozumienia. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że dowiemy się znacznie mniej od tych, którzy podróżują z przewodnikiem, ale i tak tego chcieliśmy. Osoba, która ‚przekazała’ nas w ręce szamana wytłumaczyła, że nie chcemy burzyć ich codziennego rytmu, ani nie chcemy czegokolwiek narzucać. Chcemy z nimi pobyć i podpatrzyć, jak wygląda ich teraźniejsze życie – z jednej strony już to zmienione, ale z drugiej, jednak wciąż zawierające pradawne elementy, które stale kultywują. Szaman był w lekkim szoku, gdyż jak twierdził, nie miał jeszcze takich ‚nietypowych gości’.

Jechaliśmy uzbrojeni w podstawowe słowniczki ze zwrotami w języku mentawajskim, aby jakkolwiek móc się ze sobą porozumieć, ale okazało się, że Aman Lepon mówi trochę po angielsku. Trochę nas to zdziwiło i zmieszało. Jak się później dowiedzieliśmy, to wszystko za sprawą dłuższej wizyty pewnej Francuzki, która realizowała wspólnie z nim jakiś projekt. W związku z tym, że pojechaliśmy niezależnie, bez osoby przewodnika, musieliśmy zapewnić sobie jedzenie na czas pobytu. Tuż po dotarciu do portu, zaplanowaliśmy zakupy spożywcze na lokalnym targu, zaopatrując się głównie w ryż, makaron, warzywa, owoce, kawę, herbatę, papierosy i lizaki. Te dwie ostatnie pozycje są bardzo lubiane przez lokalnych ludzi i przywiezienie takiego drobnego podarunku jest podobno w dobrym tonie. Mieliśmy mieszane uczucia i nigdy nie wiemy czy takie zachowania wspierać, czy nie. Teraz już wiemy, że cukierki ofiarowywane dzieciom, które nie używają pasty do zębów ani tym bardziej nie korzystają z pomocy dentystycznej, jest tak naprawdę złem samym w sobie. Obiecaliśmy sobie nie propagować więcej takich zwyczajów i nie dokładać swojej cegiełki.

Po dotarciu do celu, naszym oczom ukazał się duży drewniany dom na palach z szerokim dachem, zwanym uma. Krzątała się w nim spora część całej rodziny, oczywiście z dziećmi na czele. Po całodniowej przeprawie łodzią, zdążyliśmy porządnie zgłodnieć, dlatego zaproponowaliśmy przyrządzenie kolacji. I w tym momencie już pierwsze lody zostały przełamane. Wspólne  przygotowywanie posiłku przebiegało bardzo sprawnie, a rodzina chętnie pomagała nam w kuchni, choć najmłodsi byli wyraźnie onieśmieleni. Po nałożeniu porcji dla każdego, chcieliśmy zasiąść wspólnie do jednego dużego stołu. Jednak pomimo zaproszenia kobiety i dzieci nie skorzystały z zaproszenia i jadły osobno. Nie chcieliśmy naruszać ich zwyczajów, dlatego nie narzucaliśmy się z manierami wspólnego jedzenia. To, co przygotowaliśmy – ryż z warzywami, okazał się być ogromnym przysmakiem. Dzieci nie czekały nawet na warzywa, tylko zajadały się suchym ryżem jak największym smakołykiem. Paradoksalnie, o wiele częściej jedzą one bowiem lizaki, które dostają od turystów niż pożywny i zdrowy ryż. Żałowaliśmy, że nie przywieźliśmy kilku kilogramów więcej. Dieta Mantawajów nie jest zbyt zróżnicowana. Głównie opiera się na sagu (czyli ‚papce’ z drzewa sagowca, którą ścierają, ugniatają, mieszają z wodą i na końcu wkładają do zwiniętych w rulon liści bananowca by upiec w ogniu), rosnących tu bananach, taro, a także na złowionych rybach. Sporadycznie mężczyźni udają się na polowania. Ustrzelenie z łuku zwierzyny, to nie lada wyzwanie, wymagające niebywałych umiejętności oraz cierpliwości. Czasem taka wyprawa zajmuje nawet do kilku dni. Szczególnym rarytasem jest mięso małpy, a przed jej spożyciem odprawiana jest specjalna ceremonia.

Mentawajowie spożywają także zwierzęta hodowlane (kurczaki, gęsi, a czasem sporadycznie też świnie i krowy), które oddają w ofierze w różnych ilościach, w zależności od rangi wydarzenia. Nie każdego jednak na to stać. Strój Mentawajów został już w większości wyparty współczesną odzieżą, ale widzieliśmy kilka osób, głównie mężczyzn, w tradycyjnej przepasce na biodrach, wykonanej z kory drzewa. Dodatkowy element 'stroju' stanowi kolorowa biżuteria na szyi i rękach, a także tatuaże, mające swoje symboliczne znaczenie i będące mocno powiązane z ich codziennym życiem. Do niedawna również dość charakterystyczne było ostrzenie zębów, ale obecnie nie jest to już praktykowane. Aby przedostać się z domu do wioski, musieliśmy przejść przez rzekę, a następnie przez dżunglę, w której błoto sięgało kolan. Właściwie chyba nie ma odpowiedniego obuwia na takie warunki, dlatego wszyscy chodzą tu na boso. Niektóre ścieżki wyznaczają poukładane pojedyncze kamienie albo co ciekawe, przepołowione drzewa palmowe. Chodzenie po nich, szczególnie gdy są mokre stanowi niezłe ćwiczenie akrobatyczne. Niezłym sportowym wyczynem jest również wchodzenie na boso po wysokiej palmie po kokosy. Nie dziwi wcale smukła, zgrabna i wysportowana sylwetka szczególnie tutejszych mężczyzn. Tak się zdarzyło, że spędziliśmy u Mentawajów niedzielę, dlatego postanowiliśmy wybrać się razem na mszę do tamtejszego kościoła. Tak, też nas zszokował widok kościółka katolickiego gdzieś po środku dżungli i to w dodatku tuż nieopodal meczetu muzułmańskiego! Jak się później okazało, większość mieszkańców musiała jakiś czas temu określić przynależność, do którejś z 6 uznawanych przez rząd indonezyjski religii. Jednocześnie jednak wciąż wiele rodzin praktykuje swoje animistyczne rytuały oraz kult przodków. Ciekawi jesteśmy czy ich dzieci, które chodzą do szkół i kościołów też będą kontynuować plemienne tradycje?

Z dnia na dzień do domu rodziny, u której spaliśmy, przychodziło coraz więcej osób. Najpierw gotowaliśmy dla 10 osób, później dla 20, a na końcu dla 30 – całkiem niezły wyczyn mając do dyspozycji tylko jeden ‚płomień’. Wieczorami wspólnie śpiewaliśmy piosenki, my po polsku, a oni po mentawajsku, graliśmy w łapki, a na koniec, z inicjatywy Maćka, wspólnie tańczyliśmy "Makarenę". Wszystko było naprawdę bardzo spontaniczne. Niektóre mniej wstydliwe dzieciaki wraz z nami bawiły się w najlepsze, ale spora część nadal obserwowała z boku te wesołe poczynania. Dużo radości dały im balony, które wzięliśmy ze sobą, a także hamak (a raczej huśtanie się w nim). Przez przypadek mieliśmy okazję zobaczyć tatuowanie ciała, jednym z najbardziej tradycyjnych sposobów, z którego to słyną Mentawajowie. Jak się okazało nasz gospodarz oraz jego ojciec Amon LaoLao są dobrze znani jako plemienni tatuażyści. Specjalnie w tym celu, przybyła tu para turystów ze Szwajcarii. ‘Tusz’, którego używali, to połączenie sadzy z łupiny kokosa z sokiem trzciny cukrowej. Tę substancję implikuje się w ciele za pomocą specjalnego młoteczka, co podobno nie jest zbyt bolesne. Metoda ta stała się bardzo popularna i aktualnie wielu artystów praktykuje ją już nie tylko w Indonezji. 3-dniowy pobyt z dala od wielkomiejskiego hałasu, bez zasięgu, gdzieś pośród dzikiej przyrody z szumem rzeki i rechotem żab w tle oraz wszystko to, co zobaczyliśmy, usłyszeliśmy i czego doświadczyliśmy doprowadziło do wielu przemyśleń. Pojawiło się wiele pytań, na które prawdopodobnie nigdy nie otrzymamy odpowiedzi? A może, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi? Na pewno była to dla nas wyprawa pełna wielu skrajnych emocji. Postaramy się jednak zostać przy tych pozytywnych, bo ostatecznie, szczerze bardzo się cieszymy, że tam pojechaliśmy i to właśnie w ten, a nie inny sposób.

Lifepackers