– Marzec powoli dobiega końca i za oknem coraz więcej oznak wiosny – zaczął poważnym tonem. – Poranki i noce są jednak wciąż chłodne, a pogoda bardzo zmienna. Obowiązkiem wszystkich jest nie tylko ciężka praca, ale również dbanie o zdrowie. Musicie się wysypiać, zdrowo odżywiać i odpowiednio ubierać. – Tymi słowami zakończył zebranie.

Wróciliśmy do pokoju działu handlowego, gdzie cztery koleżanki kończyły właśnie poranne porządki: zamiatały i myły podłogę, zręcznie manewrując między nogami kolegów, wycierały kurze, opróżniały kosze z nieczystościami, dezynfekowały słuchawki telefonów, podlewały kwiaty i uzupełniały papier w drukarkach.

Wkrótce po zebraniu Dyrektor wyjechał w delegację i atmosfera w dziale handlowym rozluźniła się – wciąż było głośno od niekończących się połączeń telefonicznych z kontrahentami, stukały klawisze komputerów, brzęczały drukarki i terkotał faks, ale pomiędzy jedną rozmową a drugą był czas, by wymienić garść informacji z kolegą siedzącym obok. Ja też miałem już co robić – przede mną leżało sto stron wypełnionych drobnym drukiem dokumentów, pełnych liczb, wzorów i nieznanych mi skrótów. Była to techniczna specyfikacja przesłana przez amerykańskiego klienta, którą musiałem
przetłumaczyć.

Przez kolejny tydzień każdego dnia siadałem rano do komputera i do wieczora, nie niepokojony przez nikogo, wklepywałem tłumaczenie specyfikacji. Po pracy robiłem krótkie zakupy w supermarkecie, a potem dzwoniłem do żony, by dowiedzieć się, co słychać. Szybko wracała do sił, syn rozwijał się prawidłowo i rósł jak na drożdżach. Nie mogłem się już doczekać, kiedy do mnie dołączą. Wiedziałem jednak, że muszę być cierpliwy. Samotne marcowe wieczory spędzałem przykryty kocem pod dmuchającym ciepłym powietrzem klimatyzatorem, oglądając wiosenny turniej sumo w Osace. Mongolski zapaśnik Asashōryū zakończył go szesnastym zwycięstwem w karierze.

Czas mijał błyskawicznie. Rozpoznawałem już twarze większości kolegów i koleżanek, a nawet zapamiętałem ich imiona i nazwiska. Jedna z pracownic działu sprzedaży wprowadziła mnie w tajniki struktury przedsiębiorstwa K. Na jej szczycie znajdował się Prezes – założyciel firmy. Drugie miejsce w hierarchii zajmował Wiceprezes – współzałożyciel, niespokrewniony z Prezesem, a trzecie – Dyrektor, który był młodszym bratem żony Prezesa.

W przedsiębiorstwie zatrudniona była też cała najbliższa rodzina szefa. Małżonka była odpowiedzialna za księgowość. Wszyscy pracownicy mówili o niej i do niej po prostu Okusan, czyli „Żona”. Starsza córka nadzorowała działalność jednej z fabryk, a syn stał na czele spółki zależnej od K. Młodsza córka zaś pracowała jako jedna z czterech sekretarek w dziale handlowym i na równi z innymi pracownicami czyściła pokój, roznosiła korespondencję i serwowała herbatę podczas spotkań. Poznałem ją już pierwszego dnia. Nie wiedziałem jednak wtedy, że jest spokrewniona z Prezesem, gdyż nosiła nowe nazwisko po mężu. To właśnie przez nią Żona podesłała mi któregoś dnia ryżowe krakersy w ładnym eleganckim opakowaniu.

Poznałem też sposób na sprawdzenie, kto jest obecny w biurze, a kto nie, bez wchodzenia do środka. Przed wejściem do pokoju działu sprzedaży stały dwie szafki na buty. W pierwszej z nich, na kilku długich, podpisanych nazwiskami kolegów półkach leżały wykonane ze skóropodobnego materiału zielone kapcie. Firma zapewniała każdemu zatrudnionemu po jednej parze. Ponieważ wszystkie miały ten sam, znormalizowany rozmiar, niektórzy człapali w nich niezdarnie, a innym z kolei wystawały pięty. Część kolegów używała własnych kapci, wygodniejszych i dopasowanych do wielkości stopy.

Najbardziej luksusowy model należał do Wiceprezesa – wykonany był z prawdziwej garbowanej skóry i zawierał wypustki do masażu pięt podczas chodzenia. Kapcie stały w kolejności odpowiadającej pozycji i starszeństwu ich właścicieli. Podobnie jak obuwie ochronne, które umieszczano w drugiej szafce. O poranku każdy zdejmował prywatne buty i wkładał kapcie, które z kolei zamieniał na obuwie ochronne, gdy szedł do fabryki. Nie trzeba było więc wchodzić do biura ani nikogo pytać, by dowiedzieć się, kto obecnie przebywa w dziale, kto jest w fabryce, a kto w delegacji. System ten umożliwiał nie tylko szybkie sprawdzenie obecności, ale sprawiał również, że podłogi
w biurach lśniły zawsze czystością i cotygodniowe sprzątanie było właściwie tylko formalnością i rytuałem.

Podobne szafki mieli pracownicy sekcji projektowania, a także działów administracji oraz księgowości W piątkowe popołudnie, równo tydzień po swojej pierwszej wizycie, znów przyszedł do mnie Prezes z plikiem zadrukowanych kartek. Znajdował się wśród nich informator o gorących źródłach, do których zaplanowano wycieczkę pracowniczą w maju. Tak jak poprzednim razem, na sali zapadła cisza. Teraz jednak wizyta Prezesa wzbudziła już nieco mniejsze poruszenie wśród kolegów. Nie przerwali pracy, choć tak samo jak wówczas wytężali słuch, próbując zrozumieć,
o czym rozmawiamy.

Prezes był na sali bardzo krótko. Zapytał mnie o samopoczucie i polecił, żebym zapoznał się z informatorem. Zanim wyszedł, dodał jeszcze, że chciałby w jeden z najbliższych weekendów pojechać ze mną na wycieczkę po okolicy, i poprosił o zarezerwowanie czasu wolnego. Szczegóły miał mi przekazać wkrótce. Tego samego dnia po pracy koledzy z działu zorganizowali dla mnie nieoficjalne przyjęcie powitalne. W lokalnej restauracji stawili się wszyscy poza dyrekcją.

Wzniesiono pierwszy toast za nową znajomość i wkrótce alkohol popłynął szerokim strumieniem. Zrobiło się głośno i wesoło. Stopniały nieśmiałość i dystans, a w ich miejsce rodziło się braterstwo ponad granicami.