Grupka młodych wspinaczy wyrusza do Omanu na spotkanie ze stromymi skałami wyrastającymi prosto z wody.  

Mogę się trochę rozejrzeć? – zapytał Alex mieszkańców wioski. Stoimy z grupą rybaków przed niewielkim meczetem w północnym Omanie. Wzdłuż kamienistej plaży ciągną się pobielone chaty. Nad wioską góruje 900-metrowa skała, doskonale widoczna w południowym słońcu.

– Bardzo proszę – odpowiada w imieniu zebranych Taha Abdullah Saif Althouri. Do wioski na półwyspie Musandam można dotrzeć wyłącznie łodzią. Skrawek lądu wrzyna się głęboko w jeden z najruchliwszych szlaków transportu ropy i leży ledwie 40 km od Iranu. To jedno z najbardziej strategicznych miejsc na globie. Przez wieki półwysep był niezbadany i rzadko odwiedzany przez osoby postronne.  Alex znika z pola widzenia, a my wyjaśniamy rybakom, że jesteśmy grupą wspinaczy w trakcie rekonesansu. Ubrani w białe i jasnobrązowe diszdasze mężczyźni słuchają, palą fajki i przytakują. Ich świat to górzysty labirynt zatok i fiordów, zwanych khors. Zaledwie garstka wspinaczy zmierzyła się do tej pory z wapiennymi klifami. W naszym zespole jest 6 osób, w tym światowa czołówka: Alex Honnold i Hazel Findlay. Taha mówi, że w wiosce, zwanej Sibi, mieszka 12 rodzin i wszystkie noszą nazwisko Althouri. Nagle jeden z mężczyzn zastyga, wskazuje pobliski szczyt i zaczyna krzyczeć. Jakieś 300 m nad nami Alex wytrwale żywcuje, czyli wspina się bez asekuracji. Althouri są poruszeni. – Co mówią? – pytam naszego tłumacza. – Ich zdaniem Alex jest czarownikiem.

 

Do walki z grawitacją

 

Rozumiem ich. Nawet mnie zapiera dech, gdy patrzę na Alexa. Równie zaskakujący jest jednak pejzaż: po raz pierwszy w ciągu 28 lat wspinaczki podziwiam naprawdę bajeczne formacje skalne.

Bliskość morza czyni z tych skał atrakcyjny obiekt żywcowania po klifach – wspinasz się najwyżej jak można, a potem skaczesz do wody. Brzmi niewinnie, ale niekontrolowany upadek grozi poważnymi urazami, a nawet śmiercią.

Za mobilną bazę służy nam 13,5-metrowy katamaran. W zespole – oprócz Alexa i Hazel – są jeszcze fotograf Jimmy Chin, filmowiec Renan Ozturk oraz sprzętowiec Mikey Schaefer. Bardzo chcieliśmy dotrzeć na As-Salama, bezludną wyspę w cieśninie Ormuz. – Za blisko Iranu – usłyszeliśmy od Abdullaha Saida al Busaidiego, naszego przewodnika i byłego policjanta z Muskatu. Z gęstej mgły wynurzają się tankowce pokonujące cieśninę. Dziesiątki motorówek z kontrabandą mkną z jednego brzegu na drugi. Sankcje nałożone przez ONZ na Iran powodują braki towarów. Z Chasab, największego miasta regionu, motorówką można się dostać do Iranu w godzinę, a do Dubaju jest 200 km autostradą. W tej sytuacji czarny rynek kwitnie.

– Wszystkich nie złapiemy – ciągnie Abdullah, gdy na pełnym gazie mija nas irańska motorówka. Gdy docieramy na wyspę, okazuje się, że As-Salama to po prostu stercząca z wody skała. Nie ma gdzie zacumować, więc zwijamy żagle i rzucamy kotwicę w bezpiecznej odległości od klifu. Alex i Hazel nie próżnują. Sznurują buty wspinaczkowe, wyskakują z łodzi i dopływają do skały w miejscu, gdzie woda uformowała jaskinię z mniej więcej pięciometrowym przewieszeniem. Alex osiąga sklepienie w ciągu kilku minut. Odnajduje niewielkie chwyty na ręce i nogi wzdłuż wystającego żebra ciemnoszarego wapienia. On i Hazel szukają właśnie takich wyzwań, każdy ruch ma być trudniejszy od poprzedniego. Alex wisi do góry nogami, chwytając się nierówności skalnych wielkości pudełka zapałek. Zaczepia pięty gumowych butów o drobne występy. Pokonuje siłę grawitacji – uwalnia rękę, aby złapać kolejny chwyt i znaleźć się w połowie wysokości dachu. Skała jest w tym miejscu za śliska na zaczepienie stopą – Hazel gorąco dopinguje Alexa, który spuszcza nogi i z małpią zręcznością podciąga się z jednej krawędzi na drugą.

Na brzegu okapu Alex znajdzie sposób, aby zarzucić prawą nogę nad spadkiem. Trzyma się na jednym ramieniu, wolną ręką próbuje wymacać choćby najwęższą szczelinę, w której zmieszczą się palce. Nie ma już powrotu. Patrzy 8 m w dół. – Dalej, jeszcze trochę! – krzyczy Hazel, aby dodać mu sił na nowej trasie. Alex wkłada ogromny wysiłek w pokonanie okapu, ale nogi tracą przyczepność. Odpada od ściany prosto do wody. – Skoków po prostu nie znoszę – rzuca przed kolejnym podejściem.


Przesmyk kulturowy

  Na noc zatrzymujemy się w wiosce Kumzar na krańcu półwyspu. Jedna z najstarszych osad w regionie liczy obecnie ponad 2000 mieszkańców, których domki są upchnięte na powierzchni hektara równej ziemi u podnóża głębokiego wąwozu. Wezwanie do modlitwy płynące z głośników na meczecie budzi nas o 5 rano. Pół godziny później kilkunastu rybaków krząta się po nabrzeżu, aby zebrać połów z dnia poprzedniego, zamrożony w starych lodówkach.

Kumzari są wielką rodziną posługującą się własnym językiem, który stanowi dziedzictwo kulturowe odzwierciedlające burzliwe dzieje regionu od czasów starożytnych. Jest powiązany z perskim i dialektami arabskimi, choć obfituje też w zapożyczenia z hindi, portugalskiego, a nawet angielskiego. Jedna z teorii głosi, że Kumzari pochodzą z głębi lądu skąd na kraniec półwyspu wypchnęli ich arabscy najeźdźcy w VII w.  Z Kumzar płyniemy na wschód do Fakk al-Asad, „paszczy lwa” – wąskiego przesmyku, który nazwę zawdzięcza przypominającym kły czerwonym i pomarańczowym skałom zwisającym przy wejściu. Alex i Hazel przez cały dzień będą wspinać się na jedną z nich.

Na noc rzucamy kotwicę w zatoce u stóp 150-metrowej iście gotyckiej wieży, którą nazwaliśmy „zamkiem z piasku”. Rano mam się wspinać z Alexem i Hazel, więc proponuję zabrać ze sobą liny i pozostałe zabezpieczenia. Jako kierownik wyprawy odpowiadam za bezpieczeństwo jej uczestników. Młodzi wspinacze argumentują, że dla nich to po prostu spacerek. Mimo swoich 44 lat czuję się młodo, ale nie przy tej dwójce. W trakcie jednej z wcześniejszych wspinaczek Alex pokonał 450-metrową ścianę z naszą liną w plecaku. – Czekaj! – wołałem za nim. A co jeśli inni będą jej potrzebować? – Spoko – usłyszałem w odpowiedzi. – Przecież się zatrzymam, gdy uznam, że trzeba rozwinąć linę.

Denerwuje mnie, że w ogóle nie myślą o tym, czy odpowiada mi wspinaczka bez asekuracji. – Poradzisz sobie – krzyczy Alex tuż przed tym, jak tracę z oczu jego i Hazel. Skała jest tu mocno zniszczona. Idąc w górę pionowej ściany, sprawdzam każdy potencjalny uchwyt uderzeniem wnętrza dłoni – rezygnuję, gdy słyszę pusty dźwięk albo wyczuwam ruch. Głęboko w dole widzę nasz kołyszący się w zatoce katamaran.

Najtrudniejsze okazało się sześć ostatnich metrów stromizny i kruchej ściany. Dotarliśmy do malutkiego szczytu – był to czubek tak wąski, że zdobywaliśmy go po kolei. – Dałeś radę – mówi Hazel i przybija mi piątkę, gdy nerwowo wyczerpany opadam z sił na półce obok niej i Alexa. Z góry podziwiam szponiasty półwysep Musandam skąpany w pomarańczowym zachodzie słońca. Obserwujemy krętą, wijącą się we wszystkich kierunkach linię brzegową – moglibyśmy się tu wspinać do końca życia.

Zagaduję młodszych kolegów, ale oni są już gotowi do dalszej drogi. Dla nich magiczna chwila już minęła. – Chodźmy – pogania Alex. – Jeśli się pospieszymy, to przed zmrokiem zrobimy jeszcze jedno żywcowanie.  

Mark Synott