Faktycznie ogromne sumy wydają się rozpływać w powietrzu. Shakya Prabin, aktywista CEmSoJ, organizacji działającej na rzecz mniejszości i osób dyskryminowanych w Nepalu, za ten stan rzeczy wini polityków. Trzęsienie ziemi wykorzystali oni do swoich celów i szybko uchwalili budzącą sprzeciwy konstytucję. Proces jej pisania trwał siedem lat i nie zapowiadało się, że szybko się skończy. Konsultacje społeczne w Nepalu, w którym żyje ponad sto grup etnicznych, nie należą do prostych. Każdy chciał, by jego prawa zostały uznane. Chodziło głównie o poprowadzenie granic regionów tak, by nie dzieliły grup etnicznych, uznanie języków mniejszości za oficjalne i swobodę religijną. Jednak po trzęsieniu politycy postanowili wykorzystać możliwość przyśpieszonego trybu uchwalania konstytucji i zrobili to niemal z dnia na dzień. W czerwcu przedstawili gotowy dokument. Tekst faworyzuje interesy głównie grupy rządzącej. Niektórzy na zgłoszenie poprawek mieli dwa dni. – Nowa konstytucja nie bierze pod uwagę potrzeb grup marginalizowanych w Nepalu i spowodowała protesty w całym kraju. To, co się im nie podoba, to m.in. zapis, że język nepalski, którym część społeczeństwa nie mówi, jest jedynym obowiązującym w szkołach i urzędach. To samo z religią. Główną został hinduizm, choć wielu z nas jest innego wyznania. Do tego stopnia, że zabrania się (pod karą więzienia!) spożywania mięsa krów nawet tym, dla których ta nie jest zwierzęciem świętym. Ludzie czują, że władze wykorzystały trzęsienie do swoich celów – tłumaczy Shakya Prabin.

Zamiast zajmować się powrotem do normalności, politycy pracowali głównie nad załatwianiem własnych interesów. A kraj ogarnęła fala protestów powodująca chaos. Na granicy indyjsko-nepalskiej mniejszość Madhesi, która walczy o uznanie swoich praw, zaczęła blokować drogę. W konsekwencji gaz, ropa i benzyna, które dotychczas tą drogą trafiały do Nepalu, stały się towarem deficytowym. Od września 2015 r. do lutego 2016 r. ceny poszły w górę kilkakrotnie. – Gdy zaczęliśmy wznosić szkołę w Dumre, oszacowaliśmy koszty na 100 tys. zł. Kryzys paliwowy podniósł je trzykrotnie – opowiada Magdalena Pietruszka-Pandey.

Jako drugi powód Shakya Prabin podaje fakt, że większość pomocy skupiła się w Katmandu, choć miasto nie ucierpiało w takim stopniu jak wiele miejsc na prowincji. – Doniesienia, że stolica została zupełnie zrujnowana, nie są prawdziwe. Zniszczenia są znaczne, ale miasto zachowało w dużej części swój charakter. Jednak tu trafiło najwięcej pomocy, bo było to logistycznie najprostsze i najbardziej medialne.

Nie trzeba wyjeżdżać daleko, by dostrzec tę różnicę. Wystarczy ruszyć 10 km od Katmandu, np. do Khokany, gdzie sytuacja jest zupełnie inna. W miejscu pięknego kiedyś miasta powstało obozowisko z płacht PCV i blachy falistej, ozdobione wszystkim tym, co udało się wyciągnąć spod gruzów. Kawałkami plastiku, worków, śmieci. A nawet szybami, bo te paradoksalnie często przetrwały, choć żaden z inżynierów nie jest w stanie wytłumaczyć  dlaczego. Tymczasowe domy stawiano wszędzie tam, gdzie znaleziono skrawek wolnego miejsca: na parkingach, pomiędzy jezdniami dróg, na polach uprawnych, a nawet na rondach. Z lotu ptaka mienią się teraz srebrem i odcieniami niebieskiego: w takim kolorze najczęściej były płachty. Miały służyć przez kilka dni, tygodni, miesięcy. Pomóc przetrwać najtrudniejsze chwile. Jak się okazało, prawie rok po trzęsieniu nie ubyło ich prawie wcale.

 

Tymczasowy dom służy 23-letniej Sachicie i jej ojcu od roku. Tak jak poletko przed nim, na którym uprawiają warzywa.

W takim domostwie z blachy falistej od 10 miesięcy mieszka Man Devi Maharjan. Pomieszczenie ma nie więcej niż 5 m2 powierzchni. Znajduje się pomiędzy główną drogą a kanałem, z którego wszyscy czerpią wodę, choć jej jakość pozostawia wiele do życzenia. To tereny prywatne, za które ona i jej mąż muszą płacić. Mieszka tu osiem osób. Wśród nich babcia. Wskutek trzęsienia ma zranioną nogę, która nie zagoiła się do dziś. Wygląda, jakby bakterie wżarły się w nią tak mocno, że noga nie będzie już nigdy sprawna. Do szpitala nie ma jak dojechać. Na leki pieniędzy brak. Nie ma tu też prądu, wody, okien. Jest kilka koców i naprędce zbudowanych łóżek. No i palenisko przed domem. Gdy nie ma czym palić, jedzą tłuczony ryż, bo taki nie wymaga gotowania. Nie, Man Devi Maharjan nie jest przyzwyczajona do takiego życia. Wcześniej było znacznie lepiej. Prowadzi mnie do swojego domu sprzed trzęsienia, jakieś 300 m dalej. Piękna kamienica z cegły. Na niej naklejka w kolorze czerwonym. Tak oznaczano domy po trzęsieniu. Zielone: nadają się do mieszkania. Czerwone: mieszkać nie wolno. W środku ściany są zupełnie popękane, sufit zapadnięty. Jedynie plakat z piłkarzem wskazuje na to, że kiedyś ktoś tu mieszkał. Pod plakatem stało łóżko jej syna. W rogu naprzeciwko 19 lat wcześniej go rodziła.