Nepal od lat ma pod górkę. I to wcale nie z powodu królujących nad nim Himalajów, ale rządzących nim władców. Wciśnięty pomiędzy dwa giganty, Indie i Chiny, walkę wpisał w swoją historię. Pokazują to najlepiej dzieje ostatniego stulecia, kiedy rozgrywała się prawdziwa wojna o tron: królowie nie chcieli ustąpić, zaś  społeczeństwo domagało się zmian. Gospodarka coraz bardziej się chwiała. Szczególnie od czasu rządów maoistów w latach 90. Nepal zaczął być wymieniany pośród najbiedniejszych krajów świata. W 2015 r. znalazł się zresztą w niechlubnej trzydziestce państw z najniższym PKB. I coraz mocniej zależał od pomocy rozwojowej z zewnątrz. Największe szanse na to, że wreszcie stanie na nogi, widziano w turystyce. Przynajmniej dopóki 25 kwietnia 2015 r. nie wybiła godzina 11.56.

Światowej klasy zabytki w Katmandu z listy UNESCO, górskie wioski w dolinie Lantang, zielone doliny w regionie Dolakha zatrzęsły się, by za chwilę zupełnie zmienić oblicze. Bez prądu, bez wody, bez prywatności. Bez pięknej architektury, drewnianych rzeźbionych okiennic zdobiących świątynie, bez malowanych stup. A co gorsza bez turystów. Właściciele restauracji i hoteli na Thamelu, turystycznej dzielnicy Katmandu, szacują, że obroty spadły im nawet o 70 proc. Co więcej nic nie wskazuje na to, by w tym sezonie miało być lepiej. Część podróżników odwołuje przyjazdy ze strachu przed kolejnymi wstrząsami i lawinami. Inni – bo słyszeli, że tego pięknego Nepalu już nie ma. – Prawda jest taka, że dopóki nie odbudujemy kraju, trudno liczyć na przyjezdnych – mówi Sundar Shresthu, przedsiębiorca, który w trzęsieniu stracił wszystko. Matkę, sklep i budynek, w którym działał hotel. Sundar mieszka w Singati na wschodzie kraju, w rejonie Dolakha. Tylko 180 km od stolicy, ale aż 10 godzin drogi samochodem terenowym. I 20 km od epicentrum drugiego trzęsienia z 12 maja 2015 r. Miasteczko Singati przestało wtedy istnieć. Oficjalne dane podają, że zostało zniszczone w 99 proc., choć ten jeden procent naprawdę trudno tam dostrzec. Sundar i reszta mieszkańców Singati na pomoc w odbudowaniu miasta czekają jak na Godota. Bo ta, choć obiecana wiele miesięcy temu, ciągle nie przychodzi.

Pierwsze dni po trzęsieniu to była pełna mobilizacja. Nawet do Singati, mimo zniszczonych dróg i trudnego dostępu, trafiła pomoc humanitarna, głównie od organizacji pozarządowych. Dość szybko pojawiły się więc namioty, jedzenie i czysta woda. Wsparcie do Nepalu napływało z całego kraju, regionu, świata. Premier Indii Narendra Modi w ciągu 15 minut od pierwszego wstrząsu zaoferował pomoc  i jeszcze tego samego popołudnia wysłał tam 450-osobową ekipę. Kolejne kraje, organizacje pozarządowe i prywatne osoby zgłaszały chęć działania. Na niebie nad Katmandu jeszcze nigdy nie krążyło tyle samolotów. Do tego stopnia, że jednopasmowe lotnisko nie dawało rady wszystkich przyjmować. Mimo że pracowało non stop, niektóre samoloty były odsyłane z powrotem. Pomocy było dużo, choć nie każda trafiona. – Dostajemy produkty takie jak puszki z tuńczykiem i majonez. One się nam nie przydadzą. Potrzebujemy zboża, soli i cukru – mówił Ram Sharan Mahat, ówczesny minister finansów Nepalu, parę dni po katastrofie.

 

W Kathmandu prace związane z odbudową ruszyły dość sprawnie. Są jednak miejsca, które od roku zostały nie uprzątnięte. Jedynie prowizoryczne ogrodzenie z blachy falistej oddziela użytkową część miasta od zburzonej wieży.

– Ponieważ znajomi wiedzieli, że mieszkam w Nepalu, niemal od razu zaczęli nam przesyłać pieniądze. Bez naszych próśb. Chcieli pomóc i ufali, że my te pieniądze sensownie wydamy – opowiada Magdalena Pietruszka-Pandey, Polka, która wyszła za Nepalczyka i od trzech lat mieszka w Katmandu. – Na początku dowiadywaliśmy się, co jest najbardziej potrzebne poszkodowanym, kupowaliśmy i jechaliśmy w teren. Ale po kilku tygodniach zdecydowaliśmy się założyć fundację i mieć pełną transparentność działań. Wszystkie wpłacone pieniądze idą na rzecz odbudowy szkoły w wiosce Dumre i projekt Mała Polska w Nepalu. Zdecydowaliśmy, że konkretna pomoc dla konkretnych ludzi to najlepsze, co możemy Nepalowi dać – dodaje. W Dumre cała wieś, razem z wolontariuszami z Polski i nepalskimi inżynierami, bierze udział w pracach przy szkole. Dzieci uczą się teraz w czymś, co nawet trudno nazwać barakiem. Dwie ławki. Wszystko na ziemi, bez tablicy, bez drzwi. Dwa kroki dalej urwisko. Dyrektor szkoły Mahendra Pandey, który przychodzi prawie codziennie oglądać postępy budowy, komentuje krótko: „mamy szczęście”.

Jednak nie wszyscy je mają. W miejscach, gdzie dotarła pomoc, jest światełko nadziei. Ale wiele wsi i miasteczek pozostawionych jest samych sobie. Organizacje pozarządowe wszystkich problemów nie załatwią. A od rządu poszkodowani dostali na razie: kilka kilogramów ryżu, arkusze blachy falistej, namiot na pierwsze tygodnie. Potem 15 tys. rupii nepalskich, czyli ok. 540 zł na rodzinę. Pół roku później 10 tys. rupii (ok. 350 zł) na ciepłe ubrania dla całej rodziny. Tymczasem kilogram ryżu w Nepalu kosztuje 80 rupii, wywrotka piasku nawet do 8 tys. Jak widać, na wiele te pieniądze nie starczają.

Statystyki Narodowej Komisji ds. Planowania mówią, że po trzęsieniu w Nepalu liczba ludzi żyjących poniżej granicy ubóstwa (ustalonej wtedy na 1,25 dol. dziennie) wzrosła prawie o milion. Wszyscy są zgodni, że aby odbudować Nepal, potrzeba pomocy na dużo większą skalę. Plany są. Rząd obiecuje na przykład, że zacznie poszkodowanym rodzinom dawać korzystne dwuprocentowe pożyczki na budowanie domów. Mają wynosić 2,5 mln rupii dla mieszkańców doliny Katmandu, półtora dla ludzi z innych rejonów. Niestety pieniędzy tych, 10 miesięcy po trzęsieniu, nadal nie widać. Choć media donoszą, że do rządu Nepalu po kataklizmie wpłynęło ponad 4,5 mld dolarów.