W Indiach neurobiolog Richard Davidson prowadzi badania mnichów buddyjskich wprowadzonych w stan określany jako tukdam. Polega on na tym, że wszystkie funkcje życiowe są przerwane, wszelkie oznaki życia nieobecne, niemniej jednak ciało sprawia wrażenie świeżego i nietkniętego, nie ulega rozkładowi przez całe tygodnie. Celem Davidsona jest wykrycie u tych mnichów jakichkolwiek śladów aktywności mózgu. Ma nadzieję, że w ten sposób dowie się, co – jeśli cokolwiek – dzieje się w umyśle po ustaniu krążenia krwi.
 

W Nowym Jorku zaś Sam Parnia propaguje „przedłużoną reanimację”. Jego zdaniem resuscytacja krążeniowo-oddechowa jest skuteczniejsza, niż się ludziom wydaje, zwłaszcza w sprzyjających warunkach. Gdy temperatura ciała jest obniżona, uciski klatki piersiowej odbywają się z właściwą siłą i częstotliwością, a ponowne wprowadzenia tlenu jest powolne, aby uchronić przed uszkodzeniem tkanek – niektóre osoby można przywrócić do życia po wielu godzinach od ustania akcji serca. Co więcej – często bez długookresowych skutków negatywnych. Obecnie Parnia bada najbardziej tajemnicze aspekty stanów granicznych. Stara się wykryć, co stoi za opowieściami osób, które przeżyły zatrzymania akcji serca – tymi o poczuciu „opuszczenia ciała” i innych doznaniach związanych z doświadczeniem śmierci klinicznej. Ma nadzieję, że te relacje ujawnią mu coś o strefie zawieszenia życia i o naturze śmierci jako takiej.
 

Paradoksalną rolę na owej linii między życiem a śmiercią odgrywa tlen. – Odkąd odkryto go w latach 70. XVIII w., naukowcy podkreślali jego zasadniczą rolę w życiu organizmów – przypomina Mark Roth. W XVIII w. nie zdawano sobie jednak sprawy, że ta rola jest zaskakująco niejednoznaczna. – Owszem, zwierzę pozbawione potrzebnej ilości tlenu zginie. Ale jeśli dalej zmniejszać jego ilość, zwierzę nie stanie się martwe, lecz jego procesy życiowe ulegną zawieszeniu.
 

Wykazał to w swoich badaniach nad nicieniami glebowymi. Zwierzęta te mogą żyć w atmosferze zawierającej zaledwie 0,5 proc. tlenu, zaś gdy stężenie tego gazu zmniejszyć do 0,1 proc., giną. Ale jeśli szybko zredukować stężenie tlenu do dużo niższego poziomu – 0,001 proc. i jeszcze mniej – nicienie wchodzą w stan zawieszenia, w którym mogą przetrwać przy bardzo niskim zużyciu tlenu. W ten sposób mogą przetrzymywać skrajnie niekorzystne warunki, trochę tak, jak niektóre kręgowce przetrzymują zimę w stanie hibernacji. Takie tlenowo wygłodzone organizmy w stanie zawieszenia pozornie są martwe, nie jest to jednak stan nieodwracalny; tli się w nich ogieniek życia.
 

Roth próbuje uzyskiwać ten stan „ogieńka” w ten sposób, że zwierzętom doświadczalnym podaje środki chemiczne redukujące (reduktory), jak np. jodki, co znacznie zmniejsza ich zapotrzebowanie na tlen. Zamierza też rozpocząć doświadczenia z udziałem ludzi.
 

Celem jest zmniejszenie szkód, jakie powstają w trakcie ratowania ofiar zawałów serca. Założenie jest takie: skoro jodki spowalniają metabolizm tlenowy, to być może pomogą uniknąć zespołu poreperfuzyjnego – czyli niekorzystnych objawów po przywróceniu krążenia w przejściowo niedokrwionej tkance lub narządzie, które zdarzają się w konsekwencji zabiegu angioplastyki. Jeśli doprowadzi się do obniżenia tempa metabolizmu, uszkodzone komórki serca zaczną „sączyć” tlen, który dotrze z krwią przez naprawione naczynie krwionośne, a nie zostaną przez ten tlen zalane (co nosi nazwę stresu oksydacyjnego).
 

Według Rotha życie i śmierć mają związek z tempem, ruchem: im wolniej coś się porusza, tym dłużej żyje. Nasiona i zarodniki mogą żyć setki tysięcy lat – czyli są praktycznie nieśmiertelne. Roth liczy na to, że nadejdzie taki dzień, gdy za pomocą reduktorów takich jak jodki będzie można zapewnić ludziom „chwilową” nieśmiertelność, właśnie wtedy, gdy jej najbardziej potrzebują, bo ich serce znalazło się w poważnych kłopotach. Metoda ma niebawem wejść w początkowy etap badań klinicznych w Australii.
 

Ale nawet tym sposobem nie udałoby się uratować Karli Pérez, bo jej serce nie przestało bić. Nazajutrz po tomografii, która ujawniła rozmiar katastrofy, lekarka prowadząca jej ciążę próbowała wyjaśnić sytuację zrozpaczonym rodzicom Karli – Bercie i Modestowi Jimenezom.
 

Bariera językowa sprawy nie ułatwiała. Jimenezowie są Latynosami i wszystko, co mówił lekarz, trzeba było przetłumaczyć na hiszpański. Ale prawdziwą barierą nie jest wcale język. Najtrudniejsze jest zrozumienie koncepcji „śmierci mózgowej”. Termin pojawił się pod koniec lat 60. XX w. w konsekwencji rozwoju dwóch dziedzin medycyny: metod i aparatury do podtrzymywania życia oraz transplantologii. Ta pierwsza doprowadziła do zamazania granicy między życiem a śmiercią. Druga zaś wymagała jasnego określenia, kiedy potencjalny dawca jest martwy. Już nie można było definiować zgonu w sposób tradycyjny, jako nieodwracalnego ustania oddychania i krążenia krwi, ponieważ respiratory mogą jedno i drugie podtrzymywać w nieskończoność. Czy człowiek podłączony do respiratora jest żywy, czy nie? A jeśli respirator zostanie odłączony, to kiedy pobranie od pacjenta narządów do przeszczepu będzie zgodne z etyką? Skoro przeszczepione serce zaczyna bić w nowej klatce piersiowej, to czy dawca serca był naprawdę martwy?
 

W celu znalezienia odpowiedzi na takie drażliwe pytania w 1968 r. komitet powołany przez szkołę medyczną Uniwersytetu Harvarda określił śmierć na dwa sposoby: tradycyjny, według kryteriów oddechowo-krążeniowych, i nowy, na podstawie kryteriów neurologicznych. Te drugie kryteria, wykorzystywane obecnie do stwierdzenia „śmierci mózgu”, składają się z trzech zasadniczych elementów: wystąpienie śpiączki (bezruch i brak reakcji na bodźce), bezdech i niezdolność do oddychania bez respiratora, brak tzw. odruchów pniowych (z pnia mózgu), takich jak brak ruchu gałek ocznych przy wlewaniu do uszu zimnej wody, brak reakcji mięśni twarzy na bodźce bólowe, brak odruchu wymiotnego lub kaszlowego w odpowiedzi na drażnienie gardła i oskrzeli.
 

Metoda jest prosta, ale sprzeczna z intuicją. Człowiek w stanie śmierci mózgowej nie wygląda na martwego. Jest czymś przeciwnym ludzkiemu doświadczeniu określać pacjenta jako martwego, jeśli wciąż bije jego serce, krąży krew, a narządy wewnętrzne pracują – pisał James Bernat, neurolog z Dartmouth Medical College w New Hampshire w American Journal of Bioethics w 2014 r. Artykuł, którego celem było wyjaśnienie koncepcji śmierci mózgu i obrona tej koncepcji przed krytyką, ukazał się w chwili, gdy na czołówki amerykańskich gazet trafiły dwa kontrowersyjne przypadki. Pierwszym była Jahi McMath, nastolatka z Kalifornii, która doznała udaru w trakcie operacji usunięcia migdałków, a której rodzice zakwestionowali stwierdzenie śmierci mózgu i nie zgodzili się na odłączenie jej od respiratora. Drugim – ciężarna Marlise Muñoz, u której doszło do śmierci mózgu, której przypadek jednak w istotny sposób różnił się od sytuacji Karli Pérez. Krewni Muñoz nie chcieli, by podtrzymywano funkcje jej organizmu, ale lekarze postąpili wbrew ich woli, bo uważali, że prawo stanu Teksas zobowiązuje ich do ratowania płodu (sąd w końcu przychylił się do zdania rodziny).
 

Dwa dni po udarze Karli jej rodzice oraz ojciec nienarodzonego dziecka znaleźli się w zatłoczonym pokoju zebrań szpitala. Czekali na spotkanie z 26 przedstawicielami personelu medycznego, w tym neurologami, specjalistami medycyny paliatywnej, pielęgniarkami, kapelanem, etykami i pracownikami socjalnymi. Rodzice Karli słuchali uważnie, jak tłumacz wyjaśniał im, że badania wykazały, iż mózg ich córki nie wykazuje żadnych oznak działania. Dowiedzieli się, że ekipa szpitala proponuje im „podtrzymanie funkcji somatycznych” zmarłej aż do ukończenia 24. tygodnia ciąży, kiedy szanse utrzymania płodu przy życiu poza organizmem matki wzrosną do 50 proc. Jeśli dopisze im szczęście, przekonywali lekarze, będą mogli utrzymać funkcje ciała dłużej, zwiększając z każdym kolejnym tygodniem szanse dziecka na życie i prawidłowy dalszy rozwój.
 

Modesto Jimenez wspominał być może rozmowę, którą odbył poprzedniego wieczoru z prowadzącą wcześniej ciążę dziewczyny doktor Somer-Shely, jedyną osobą w tym szpitalu, która znała Karlę jako żywą, oddychającą, śmiejącą się, kochającą dziewczynę. Odciągnął ją wtedy na bok i zapytał: ¿Será mi hija nunca despertar?, Czy moja córka się już nigdy nie obudzi?
 

– Nie, pańska córka najpewniej już nigdy się nie obudzi – odparła lekarka. Była to jedna z najsmutniejszych odpowiedzi, jakich musiała w życiu udzielić. – Jako klinicysta wiedziałam, że śmierć mózgowa to po prostu śmierć. Z klinicznego punktu widzenia jest martwa – mówi. Ale patrząc na swoją pacjentkę na oddziale intensywnej opieki medycznej, dr Somer-Shely musiała przyznać,
że jest jej w tę śmierć uwierzyć równie trudno jak rodzinie. Karla Perez wyglądała jak zwykła pacjentka po operacji: skórę miała ciepłą, jej pierś unosiła się i opadała rytmicznie, dziecko w macicy poruszało się czasem, bez wątpienia zdrowe.