Siła naszej technologii, jej wpływ na nasza planetę, ciągle rośnie. W konsekwencji tempo zmian przyspiesza, generując nowe rodzaje stresu, a nasz żwawy gatunek będzie wykorzystywał ruch jako część odpowiedzi na te stresy, tak jak to czyniły nasze prababki i nasi pradziadkowie, i do czego my również jesteśmy zaprojektowani. A jednak wmawia się nam, ze taki bieg jest niesłychany, ze reprezentuje on kryzys, powódź, tragedie.

Mówi się nam, ze istnieją dwa typy ludzi, rdzenni mieszkańcy i imigranci, i ze musza oni walczyć pomiędzy sobą o pierwszeństwo. Mówi się nam, ze możemy zatrzymać nie tylko migracje w sensie geograficznym, ale również te w czasie, ze możemy powrócić do przeszłości, do lepszej przeszłości, gdy nasz kraj, nasza rasa, nasza religia były naprawdę wielkie. Jedyne, co musimy zrobić, to zaakceptować podział. Podział ludzkości na tubylców i imigrantów.

Wizje świata składającego się z murów i barier, oraz strażników i broni. I nadzoru niezbędnego, aby móc te bariery egzekwować. Świat, w którym umiera prywatność, a wraz z nią godność i równość, gdzie ludzie muszą udawać bycie niezmiennymi, w bezruchu, zakotwiczonymi na ladzie, na którym obecnie się znajdują i w czasie swego dzieciństwa – lub dzieciństwa swoich przodków – w wyimaginowanym czasie, w którym bezruch jest wyimaginowana możliwością. Takie są marzenia gatunku pokonanego przez nostalgie, będącego w stanie wojny z samym sobą, ze swa wędrowna natura i szczególnym związkiem z czasem, negującego krzykiem nieustanny ruch, który jest ludzkim życiem.

Być może myślenie o nas samych jako imigrantach jest wyjściem z tej nadciągającej dystopii. Jeśli wszyscy jesteśmy imigrantami, możliwe jest pobratymstwo pomiędzy cierpieniem kobiety, która nigdy nie mieszkała w innym mieście, a jednak zaczęła się czuć obco na swej własnej ulicy, i cierpieniem mężczyzny, który opuścił swoje miasto i nigdy go już więcej nie zobaczy. Być może przemijalność jest naszym wspólnym wrogiem, nie w tym sensie, ze upływ czasu może zostać pokonany, ale w takim, iż wszyscy cierpimy z powodu strat, które przyniósł.

Być może realne staną się wtedy większe pokłady empatii dla nas samych, a z nich zrodzi się więcej miłosierdzia dla innych. Musimy zebrać więcej odwagi, płynąć przez czas i nie pozwalać, aby pokonał nas strach. Być może wspólnie będziemy wystarczająco odważni, aby zdać sobie sprawę, ze koniec każdego z nas nie jest końcem wszystkiego i ze piękno i nadzieja są możliwe, nawet gdy nas już nie będzie. Zaakceptowanie naszej rzeczywistości jako wędrownego gatunku nie będzie łatwe. Potrzebna będzie nowa sztuka, nowe opowieści i nowe sposoby bycia. Ale potencjał jest ogromny. Lepszy świat jest możliwy, bardziej sprawiedliwy i przystępny dla wszystkich, lepszy dla nas i dla naszych wnuków, bez takiego ogromu przemocy.

Miasto niedaleko ciebie dwa wieku temu było niewyobrażalnie inne od tego, jakie jest dzisiaj. Prawdopodobnym jest, ze za dwa wieki będzie znowu inne przynajmniej w takim samym stopniu. Niewielu mieszkańców jakiegokolwiek miasta wolałoby mieszkać w nim dwa wieki temu. Z dużym prawdopodobieństwem można sobie wyobrazić, ze to samo będzie prawda dla mieszkańców miast dwa wieki do przodu.

Gatunek w końcu czujący się komfortowo z tym, ze jest gatunkiem wędrownym. To dla mnie jest celem, w którego kierunku warto iść. To główne wyzwanie i szansa, która każdy imigrant nam oferuje: aby zobaczyć w nim, w niej, rzeczywistość nas samych.