Dla wielu osób izolacja w związku z pandemią koronawirusa, mogła być pierwszym takim prawdziwym doświadczeniem samotności.

Tutaj musielibyśmy zastanowić się, co tak naprawdę oznacza samotność. Bo ja w trakcie pandemii czuję się wręcz przytłoczony obecnością innych ludzi, szczególnie w tej pierwszej fazie, gdy wszyscy zostawaliśmy w domach, a ja 24 godziny na dobę spędzałem ze swoimi dzieciakami, będąc skazanym na ich dobre i złe humory, a oni na moje.

Czyli pandemia to dla ciebie głównie czas z dziećmi.

Ja zazwyczaj spędzam z nimi dużo czasu. To nie jest tak, że jestem typem podróżnika, który cały czas jest w drodze, zostawiając w domu pogrążoną w tęsknocie rodzinę. U nas to jest w ten sposób zorganizowane, że żona pracuje na etacie, wykonuje swój zawód, który lubi, i w którym się spełnia a to ja jestem kurą domową, która czasem gdzieś wyjeżdża. Siedzę z synami, odprowadzam ich do przedszkola, piorę, sprzątam, czasem coś ugotuję. Nuda. A raczej prosta codzienność.

Mówi się, że liczba wniosków rozwodowych znacznie wzrośnie po pandemii (śmiech).

Wcale by mnie to nie zdziwiło, bo w normalnych warunkach z partnerem widujemy się wyłącznie w wybranych godzinach. W naszym przypadku było trochę łatwiej, bo my z Agnieszką znamy się dosyć dobrze i wielokrotnie byliśmy zdani na swoją stałą obecność. Spędziliśmy półtora roku w podróży rowerowej przez Amerykę Południową i pamiętam, że najdłuższy okres na jaki się wtedy rozstaliśmy w czasie tego wyjazdu to było 6 godzin.

W czasie pandemii jedynym momentem, kiedy mogłem złapać oddech, były późne wieczory i noce, kiedy Agnieszka pozwała mi wyjść i ochłonąć przez chwilę w samotności.

Wędrowałeś wtedy?

Znalazłem rzekę w okolicy i wydeptałem wzdłuż niej jakieś 1000 km. Myślę, że ten okres zamknięcia we własnym środowisku, udało mi się przetrwać właśnie dzięki chodzeniu. Powtarzalne marsze w tym samym miejscu sprawiły, że zacząłem patrzeć na przemieszczanie się zupełnie inaczej. Np. zwróciłem większą uwagę na zapach. Kiedy zaczynałem wędrować była późna zima, obserwowałem, jak rzeka zmienia się wiosną - również pod względem zapachów. Były momenty, że chodziłem z zamkniętymi oczami, próbując rozpoznać miejsca za pomocą węchu. Dla mnie to było odkrycie.

Brzmi jak forma medytacji.

Bo marsz to jest medytacja. Na każdej wyprawie odkrywam, że chodzi o to samo – o rytm. To jest słowo klucz. Przez pierwsze dwa tygodnie przyzwyczajam się do nowego trybu, do tego, że muszę być skupiony. Ciało przyzwyczaja się do wysiłku fizycznego. Później przychodzi ten dzień, kiedy łapię rytm, wiem, co mam robić, wszystkie czynności wyglądają dokładnie tak samo, mają swój porządek i powtarzalność. To moja ulubiona faza, bo wówczas czuję, że jestem w  miejscu, w którym chciałem być.

A ta powtarzalność - nie dopada Cię czasem brak silnej woli, by znowu złożyć namiot i ciągnąć wózek?

Pierwszy okres, ten przed złapaniem rytmu, jest trudny. Patrzysz na mapę, widzisz dystans, który może przytłaczać. Dlatego ja nigdy nie myślę o głównym celu, np. o tym, że chcę przejść Gobi. Myślę o konkretnym miejscu, np.  wiosce odległej o kilkadziesiąt kilometrów, w której znajdę kolejną studnię. Jest mi wówczas dużo łatwiej. W czasie kryzysu po prostu skupiam się na najbliższych godzinach, minutach, na tym co mam zrobić. Czasem przychodzi zmęczenie i organizm opada z sił. Na Gobi straciłem 24 kg masy ciała. To wtedy z oczu zniknął mi też sens tego, co robię. Czułem się już nasycony pustynią. Uznałem, że przejście każdego kolejnego kilometra niczego nie zmienni, niczego nowego już się o sobie nie dowiem.

A jednak poszedłeś dalej. Jesteś pierwszym człowiekiem na świecie, który sam przeszedł tę pustynię pieszo.

Pomógł mi cytat, który znalazłem w jednym z audiobooków. To słowa słoweńskiego wspinacza Nejca Zaplotnika: „Ten, kto jedynie dąży do celu, poczuje pustkę, dotarłszy do kresu. Lecz ten, kto znalazł własną drogę, zawsze będzie nosił cel w sobie”. Uznałem, że choć może teraz tego sensu nie widzę, bo jestem wykończony fizycznie, to z perspektywy czasu będę oceniał to inaczej. Ten cytat pomógł mi się na Gobi pozbierać i przejść ostatnie 600 km, pomimo wszystkich trudności, które mnie wtedy spotykały. Kilka miesięcy po powrocie domu, już wiedziałem, że przerwanie tej wyprawy byłoby błędem.