Na 3300 metrów n.p.m. wstaje świt, a gdzieś poniżej małpy powoli budzą się ze snu.
 

Admassu Getaneh dziarsko maszeruje przez morze traw i ziół wzdłuż granicy płaskowyżu położonego w centrum Wyżyny Abisyńskiej. Promienie porannego słońca odbijają się od lufy jego kałasznikowa, a u stóp bazaltowe bloki opadają niemal pionowo ku Wielkim Rowom Afrykańskim. Wkrótce okolica wypełni się nieziemskim jazgotem, gdy setki przebudzonych małp opuszczą swe sypialnie na klifach i wyskoczą na płaskowyż niczym armia włochatych akrobatów. Getaneh nie zamierza jednak na to czekać. Szczupły i drobny strażnik w maskującym ubraniu odwraca się plecami do urwiska. Podnosi do oczu lornetkę. 
 

– W ten sposób nic mi nie umknie – wyjaśnia. 
 

Theropithecus gelada, w anglojęzycznych źródłach określane czasami jako małpy o krwawiącym sercu, nie przyciągają uwagi Getaneha, ale jego obecność przynajmniej częściowo wyjaśnia, dlaczego wiedzie im się tu tak dobrze. Tutejsi strażnicy od kilkuset lat z przerwami robią to, co dziś przypadło w udziale jemu: patrolują granice obejmującego ponad 100 km2 sawanny społecznego obszaru chronionego Menz-Guassa, w skrócie – Guassy. Getaneh – najemnik i były żołnierz – ma za zadnie pilnować, żeby nikt nie ukradł ani nie zniszczył tutejszej trawy. 
 

Przerośnięte kły samców nie służą do polowania. Małpy wykorzystują je do walk i zastraszania innych samców oraz do obrony przed drapieżnikami. Wyspecjalizowane
trzonowce dżelad pomagają im w żuciu traw i nie przypominają tych spotykanych u innych żyjących naczelnych.

Jeśli chce się chronić jedyne trawożerne małpy na świecie, najlepiej zacząć od ochrony tego, czym się żywią. Tyle że przodkowie Getaneha nie robili tego dla dżelad. Na wyżynach lokalna roślinność to jedyny skarb. Wąskie, wytrzymałe źdźbła można splatać, by pokrywać nimi dachy chat. Mężczyźni robią z nich liny; kobiety i dzieci – szczotki i pochodnie. Trawą wypycha się sienniki. 
 

Mimo to na mglistych wyżynach, gdzie mieszka 80 proc. Etiopczyków, trawy, łąki, zarośla, bagna i trzęsawiska zmieniają się w skaliste ugory. Wszystko za sprawą eksplozji populacji (Etiopia ze 100 mln mieszkańców jest drugim najliczniejszym krajem Afryki, zaraz po Nigerii). Farmy rozlewają się po żyznych, wilgotnych terenach, wypierając lokalne rośliny, które pomagają ziemi utrzymywać wodę. Co roku w wyniku erozji znika 1,5 mld ton wierzchniej warstwy gleby. Drobni rolnicy zmuszani są zatem do poszukiwania coraz to nowych terenów. Ziemię zadeptują też zwierzęta gospodarskie, których Etiopia ma najwięcej ze wszystkich państw afrykańskich (pasie się tam 49 mln sztuk bydła i 47 mln kóz i owiec). To z kolei niszczy kruchą równowagę między miejscową roślinnością a gryzoniami, zmniejszając dostępność pożywienia dla wszystkich zwierząt, od abisyńskich zajęcy po ibisy koralikowe.
 

Na terenie społecznego obszaru chronionego Menz-Guassa dżelady jedzą do syta, bo roślinność jest tu różnorodna. Admassu Getaneh, były żołnierz odpowiedzialny za obszar określany jako Guassa, patroluje teren w poszukiwaniu rolników nielegalnie wypasających tu bydło i kłusowników ścinających trawę.

Takie procesy zachodzą w całej Etiopii, za wyjątkiem tego właśnie miejsca. W Guassie trawy są wysokie, a trytomy groniaste i gigantyczne lobelie mogą wśród nich rosnąć przez lata. Przy tym nie jest to park narodowy. Całym rejonem zarządzają miejscowi rolnicy. To oni poprzez złożony system społeczny podejmują decyzje o tym, gdzie można wypasać zwierzęta, komu i kiedy wolno kosić trawę. W efekcie obszar wielkości 1/6 Nairobi jest jednym z ekologicznie najbogatszych i najlepiej utrzymanych w całej wschodniej Afryce. Tu żyje niemal 1/4 endemicznych dla tego kraju gatunków ssaków, w tym jakieś dwa tuziny najbardziej zagrożonych psowatych na świecie: rudych etiopskich kaberu (Canis simensis). Guassa jest też idealnym miejscem dla koziołków skalnych, cywet, hien i psowatych z gatunku Canis anthus. I tylko tutaj ponad 800 gadatliwych dżelad żyje tak jak przed tysiącami lat.
 

Można powiedzieć, że ta niewielka, lecz znacząca historia sukcesu w zachowaniu naturalnego środowiska to swego rodzaju szczęśliwy przypadek. Przyjechałem do Etiopii, by sprawdzić, czy w zakresie ochrony przyrody Guassa mogłaby stanowić wzorzec dla innych. 
 

Na długo przedtem, nim spotkałem Getaneha, uciekliśmy przed tłumami i kurzem wypełniającymi etiopską stolicę Addis Abebę i wijącymi się serpentynami pojechaliśmy w górę, w kierunku Guassy. Wraz z naukowcem i fotografem Jeffreyem Kerbym mijaliśmy wysuszone pola i chatki z kamieni. Etiopia może kojarzyć się z wielbłądami i wyschniętymi jeziorami solnymi, ale ten kraj to głównie góry. Jechaliśmy na dach Afryki, gdzie Kerby od 10 lat uczestniczy w badaniach dżelad, finansowanych i prowadzonych przez Petera Fashinga i Nga’ę Nguyena, antropologów z California State University w Fullerton.
 

Gdy pokonaliśmy ostatnie wzniesienie, nagle wyschnięta ziemia i zakurzone drzewa ustąpiły miejsca wspaniałemu dywanowi soczystej zieleni. Niemal natychmiast pojawili się też nasi gospodarze. Przez drogę przemknęły trzy pędzące dżelady, najmniejsza wywijała przy tym fikołki. Jedna przysiadła na kamieniu ledwie 3 m od nas. Jej ramiona okrywała grzywa w kolorze siana, zaś ciemne futro na łapkach aż do łokcia przypominało aksamitne wieczorowe rękawiczki. Wyglądała iście po królewsku. Dżelady, jeden z ikonicznych gatunków wyżynnych równin Afryki, można spotkać tylko tu – na Wyżynie Abisyńskiej.  
 

Są ostatnim świadectwem rodzaju, który przed milionami lat zasiedlał obszary od południa Afryki po Hiszpanię i Indie. Kiedyś należały do największych naczelnych (jeden z gatunków osiągał rozmiary goryla), dziś w wyniku zmian klimatu, konkurencji ze strony łatwiej przystosowujących się pawianów i naszych przodków, którzy wyrzynali je tysiącami, znalazły się niemal na skraju zagłady. Jedynym żyjącym przedstawicielem Theropithecus pozostają dżelady. Dzięki nim możemy choć w niedoskonały sposób próbować wyobrazić sobie świat zamieszkiwany przez naszych pradziadów. Nie ma innych podobnych im zwierząt. 
 

Z ramion samca spływa peleryna. Naukowcy sądzą, że (tak jak czerwona naga plama na piersiach) może być wabikiem seksualnym informującym samice o jego świetnej kondycji lub ostrzeżeniem dla innych samców. 
 

Parę godzin po przybyciu do obozowiska wyruszyliśmy z Kerbym na pierwszy obchód. Przeszliśmy obok ukrytej kamery pułapki. Na łące siedziało 65 małp. Zwierzęta nawet na nas nie spojrzały, gdy brodziliśmy w trawie.  
 

Najbardziej charakterystyczną cechą dżelad jest szkarłatna plama nagiej skóry na piersi. U samic ten obszar zmienia kolor, a znajdujące się na obrzeżu pęcherzyki wypełniają się płynem, gdy małpa jest gotowa do rozrodu. U dominujących samców róż przechodzi w czerwień. U innych naczelnych sygnały gotowości seksualnej pojawiają się na, hm, tylnej części ciała, ale dżelady przeważającą część dnia spędzają, jedząc na siedząco. Większość małp w poszukiwaniu owoców i liści wspina się na drzewa, one używają przeciwstawnych kciuków, by zrywać źdźbła traw i zioła. Podobnie jak zebry rozcierają pokarm zębami trzonowymi. W teorii „naczelne nie powinny jeść trawy”, mówi Kerby, bo nie ma dużej wartości energetycznej i aby zdobyć wystarczająco dużo kalorii, trzeba czasu i wysiłku. Kiepska wydajność powinna była zatem utrudniać ewolucję dużego mózgu. Być może z tego powodu lalki czy gumowe piłki wzbudzają u dżelad mniejszą ciekawość niż np. u pawianów niedźwiedzich z Botswany. Nie znaczy to jednak, że te naczelne nie są zmyślne. 
 

Razem z Kerbym kucnęliśmy i zaczęliśmy nasłuchiwać. Powietrze wypełniał skrzypiący odgłos żucia. Jedno ze zwierząt wydało z siebie gardłowy pisk. Słyszałem też okrzyki przypominające te w stadzie kłócących się wron. Dżelady wędrują w stadach liczących nawet kilkaset osobników. Porozumiewają się, wykorzystując jedne z najszerszych wokalnych możliwości znanych wśród naczelnych. Ich mlaskające „mamrotki” mogą być nawet świadectwem tego, że podobne dźwięki poprzedzały powstanie ludzkiej mowy. W trakcie dokumentowania zachowań i relacji rodzinnych badacze nadają małpom chwytliwe przydomki, dzięki którym opis życia na płaskowyżu zaczyna przypominać operę mydlaną.
 

I tak, maleńka Astral znana jest z tego, że uwielbia wszczynać bójki. Rzuca się na większe małpy, a potem chowa za plecami matki, Autumn, niczym złośliwa, zepsuta dziewczyna. Lydia nie jest najlepszą matką, więc jej obowiązki wobec Lobelii często przejmuje jej siostra, Lox. Gdy Lydia porzuca swoje dziecko (co zdarza się nagminnie), Lox pozwala Lobelii podróżować na swoim grzbiecie.
 

Samice tworzą swego rodzaju bractwa (czy raczej siostrzeństwa), przemieszczając się w grupach reprodukcyjnych razem z jednym lub kilkoma samcami. Dżelady nie są monogamiczne, więc relacje między samcami często są napięte. Weźmy choćby Wielebnego Lovejoya. Gdy ten przywódca, nazwany na cześć postaci z serialu The Simpsons, wypatrzył w trawie potomstwo rywala, wrzasnął, wydął usta, zatrzepotał powiekami i odsłonił sztylety swoich kłów. Dżelady nie używają tych zębów do polowania. Są tylko na pokaz i do walki. Wielebny Lovejoy rzucił się, by przestraszyć dzieciaka, ale wpadł między nich jego rywal. Samce przez chwilę mierzyły się wzrokiem, ciężko dysząc, dopóki drugi samiec się nie wycofał. 
 

Zjeżdżający do Guassy naukowcy podpatrują tu życie niemal 500 osobników. Monitorują ich aktywność, badają relacje, rejestrują narodziny i zgony. Patrzyli, jak małpie dziecko samotnie opłakiwało śmierć matki, podczas gdy stado znikało w oddali. Rozwiązują też zagadki. Choćby tę: dżelady uciekają lub zastygają w obliczu większości drapieżników, ale nic sobie nie robią z kaberu. Powód? Okazuje się, że te psowate wykombinowały, że zamiast straszyć stado małp, porywając ich dzieci, lepiej czekać na wypłaszane przez nie gryzonie i mieć więcej do jedzenia. 
 

Wiele faktów z życia dżelad wciąż pozostaje jednak zagadką. Po obaleniu etiopskiego cesarza Hajle Sellasje w 1974 r. wybuchła wojna domowa i trudno było prowadzić prace w terenie. Naukowcy powrócili dopiero z początkiem lat 90., gdy upadła rządzącą tam wcześniej komunistyczna wojskowa junta Derg. Dziś nadal nie wiadomo, ile dżelad pozostało na płaskowyżu. Paręset tysięcy? A może tylko kilkadziesiąt tysięcy? Większość kraju zamieniono w tereny rolnicze. Jest tu po prostu zbyt wiele gospodarstw, a erozja zbyt silna, by zachować bogactwo gatunkowe traw. Małp wiele jest jeszcze w górach Semien, ale ten północny region przemierzają dziś tysiące zwierząt hodowlanych. Wyginęło tam wiele naturalnych drapieżników. Naukowcy znaleźli na wyżynach niewielkie populacje dżelad nawet w miejscach otoczonych przez farmy, ale jak długo zdołają tam przeżyć? 
 

Guassa jest inna. Drapieżników tu mnóstwo. Dieta dżelad w 90 proc. składa się z traw, ale tu te małpy jedzą ponad 60 gatunków roślin, trawa stanowi więc ledwie ponad połowę dziennego menu. Podobnie żywiły się zapewne niektóre z wczesnych hominidów. Współczesne Theropithecus pomagają naukowcom zrozumieć, jak na takiej diecie mógł ewoluować jeden z naszych przodków, Paranthropus boisei, nazywany kiedyś błędnie z powodu masywnej szczęki „dziadkiem do orzechów”. – Tutaj badanie dżelad nie jest takie jak gdzie indziej – mówi Kerby. – To miejsce jest niczym okno do dawno minionego świata. A niewiele już takich okien zostało. 
 

Getaneh ubiera mnie z cierpliwym, acz kąśliwym uśmiechem. Razem z nim i z Kerbym mam iść na patrol. Wspinać się na kolejne strome wzgórza. Przedzierać przez zarośla. Szukać złodziei. Musimy być stale w ruchu. Mamy do pokonania niemal 20 km. Getaneh zarządza strażnikami w Guassie. W samej Guassie nie mieszka nikt, ale na obrzeżach żyje 45 tys. ludzi. Sieją jęczmień, fasolę, ziemniaki, czasem pszenicę. Hodują bydło i owce. W opalanych łajnem piecach wypiekają etiopski chleb zwany indżera, podobny do naleśników. Małe grupy rolników, tzw. kebele, wybierają przedstawicieli, którzy czuwają nad całym obszarem. Zarządzający zamykają go na miesiące, a czasem i lata, aż kostrzewa (Festuca) – trawa, od której Guassa wzięła swoją nazwę – dojrzeje
do żniw. Nie powstrzymuje to jednak każdego.
 

Złodzieje z sierpami zakradają się na zielone wzgórza i nielegalnie żną trawę, którą potem sprzedają aż w Debre Birhan, 150 km stąd. Kłusownicy wykopują korzenie kwitnących roślin na opał. Getaneh czasem tropi przestępców razem z innymi zwiadowcami, a czasem oni patrolują teren bez niego.  
 

Etyka wykorzystania terenów Guassy ma swe korzenie w legendach i w Kościele. Zgodnie z ustnym przekazem pod koniec XVII w. przybyli tu dwaj wyznawcy Kościoła koptyjskiego, Asbo i Gera. Obaj chcieli posiąść tę ziemię, więc urządzili wyścig. Podzielili teren w miejscu, gdzie pierwszy koń padł. Potem dwie społeczności podzieliły się na parafie, odpowiedzialne przed wybieranym spośród członków liderem, który miał chronić łąki. Bez silnej ręki wspólne zasoby często padają łupem samolubnych jednostek. W Guassie być może pomogły presja współplemieńców i związek z Kościołem. Ochrona traw stała się czymś w rodzaju świętej powinności. Farmerzy szczycili się tym, że stoją na straży wyższego dobra. Sezon wypasu kończył się w religijne święta. 
 

A gdy wszystko inne zawiodło, zawsze byli jeszcze ludzie tacy jak Getaneh. Opowiedział nam, jak kiedyś tropił złodzieja trawy. Podkradł się, zaszedł go od tyłu i trącił karabinem w plecy. Przestraszony mężczyzna odwrócił się i na widok strażnika tak przeraził, że... popuścił w spodnie. I choć Getaneh śmieje się na to wspomnienie, jego praca jest naprawdę niebezpieczna. W okolicy kręcą się bandyci – shifta – którzy sprzedają broń, jaka pozostała po wojnie domowej czy konfliktach z Erytreą. Strzelano do niego i rzucano kamieniami. Kłusownik zaatakował go nożem. Bywalcy barów w niedalekim Mehal Meda poprzysięgli, że go zabiją.
 

Pozorowane walki pomagają młodym dżeladom w rozwoju i pozwalają poznać granice własnych możliwości. 
 

Dziś kradzież oznacza grzywnę lub więzienie, ale pamięć tubylców jest długa. Przez wieki kary były brutalne, by odstraszać naśladowców. Grzywny trzeba było płacić skórami lwów lub nasionami kapusty, a żadnej z tych rzeczy nie znajdzie się w Guassie. Kłusownicy byli bici i wypędzani z wiosek. Nielegalnie wypasane bydło zabijano, a skóry wyprawiano i darowano Kościołowi na bębny. Chaty kryte skradzioną trawą palono.  
 

Wznawiamy nasz obchód. Po jakimś kilometrze Getaneh pokazuje nam świeżo wykopaną jamę ze śladami osmalenia. Tu byli kłusownicy. Strażnik wspina się na wzniesienie i omiata wzrokiem okolicę. – Już ich nie ma – oznajmia. Pytam, czy sądzi, że ich złapie. Ze wzruszeniem ramion siada na ziemi. – Bez strażników wszyscy by kradli trawę – mówi. Rolnicy z bydłem zakradaliby się na zamknięte łąki. Z powodu braku traw małpy zaczęłyby więcej podkradać ludziom, a to doprowadziłoby do tego, że zabijano by więcej małp. 
 

Wychodzimy zza wzniesienia. Na skale tuż obok kępy dziurawca przysiadł frankolin (ptak z rodziny kurowatych) i lustruje okolicę. W całej Etiopii pozostały już ledwie fragmenty naturalnej roślinności. Tymczasem Guassa pozostaje ekologicznym skarbcem. Tutejszy ekosystem przetrwał rewolucję, okupację, głód, korupcję. We właściwych warunkach lokalna ochrona zasobów działa tak, jak powinna, ale równowaga ekosystemów jest krucha. Czasy panowania junty Derg i subtelne zmiany, jakie dokonały się od tego czasu, wskazują, jak łatwo to wszystko zaprzepaścić. 
 

Farmerzy z Guassy nie zachwycają się małpami, choć je tolerują. Sprytne dżelady w poszukiwaniu smacznych kąsków wspinają się na kopy świeżo ściętego jęczmienia. Tubylcy przeganiają głodne małpy podbierające im zbiory. Przy właściwej pielęgnacji trawy wystarcza i dla ludzi, i dla dżelad, ale część rolników mówi, że gdy u władzy byli Derg, nikt się nią dobrze nie zajmował.
 

Któregoś deszczowego ranka wybraliśmy się z Kerbym stromą, śliską ścieżką na spotkanie z Tasso Wudimagegnem, rolnikiem i zwiadowcą pracującym dla projektu badawczego dżelad w Guassie. Wudimagegn był świadkiem przemian,  jakie tu zachodziły. Sam też się przed nimi nie uchronił. W kamienno-glinianej chacie żona Tassa gotowała kawę nad ogniskiem. Usiedliśmy pod ścianą wyłożoną zdjęciami ze starych gazet przedstawiającymi obrazy z całego świata – rozgrywki baseballa, uśmiechnięte dzieci, spokojne plaże. Gdy nasz rozmówca był dzieckiem, nie cierpiał dżelad. Za tę swoją nienawiść winił juntę Derg, która znacjonalizowała ziemię i rozwiązała strażnicze stowarzyszenia w Guassie. Wtedy nasiliło się wypasanie bydła i karczowanie traw. Wielu rolników wierzy, że obszar łąk się skurczył, a w miarę jak ludzie coraz śmielej wkraczali na małpie żerowiska, dżelady coraz częściej napadały na gospodarstwa. 
 

Gdy Tasso miał 5–6 lat, starał się je przepłaszać. Razem z innymi dzieciakami wrzeszczał i ciskał w nie kamieniami. Gdy jednak dżelady szczerzyły kły – wszyscy uciekali. Kiedy był starszy, budował pułapki. Tłukł małpy laską dula. Dziś wstyd mu za tamto zachowanie. – Źle, że tak robiłem – mówi. Teraz Guassa jest strzeżona lepiej niż kiedykolwiek, ale zmienia się struktura samej społeczności i system własności. Kiedyś zarządzanie ziemią wiązało się z przynależnością do Kościoła i było ograniczone tylko do potomków założycieli wspólnoty. Dziś idea uległa zeświecczeniu, a wspólnota stała się bardziej otwarta na przybyszów z zewnątrz, którzy nie znają jej historii. To, że miejscowym udaje się jak dotąd zachować swoją ziemię w nienaruszonym stanie, wynika m.in. z poczucia, że stanowi ona wspólne dobro. Coraz częściej pojawiają się jednak konflikty, a poczucie przynależności zaczyna zanikać.
 

Wudimagegn przyznaje, że czasem spogląda na ściany swej chaty z tęsknotą. Znajdujące się tam gazetowe zdjęcia pokazują – jak mówi – „lepsze miejsca”. Chciałby się przenieść do miasta, więcej zarabiać, dać dzieciom lepsze wykształcenie. To powszechne pragnienia – wszędzie na świecie ludzie chcą takiego życia, jakie widzą na okładkach kolorowych magazynów. 
 

Po wyczerpującej dziewięciogodzinnej wędrówce  Kerby i ja wreszcie dotarliśmy do krańca Guassy. Stamtąd złapaliśmy podwózkę w kierunku Mehal Medy. Po drodze oglądaliśmy zupełnie inne krajobrazy: ciągnące się po horyzont hektary upraw rolnych, zazębiające się połacie zaoranej ziemi. – Tak wygląda już większość etiopskich wyżyn – powiedział mi Kerby.
 

Guassa uniknęła takiego losu po części dlatego, że miejscowi strzegli jej w oparciu o przejrzyste zasady, nadzór był ścisły, a członkowie wspólnoty czerpali z tego korzyści. Laureatka Nagrody Nobla Elinor Ostrom wykazała, że zbliżone strategie sprawdzają się w tak różnych środowiskach jak rolnicze wioski w Szwajcarii, japońskie lasy i hodowle ostryg w Nowej Anglii. Podobne wysiłki podejmowane są na rzecz ochrony przyrody w Namibii. Guassa przez stulecia pomagało jednak również to, że leży wysoko i daleko od „świata”, co dotychczas chroniło ją przed przybyszami. Teraz jednak i to się zmienia, a presja narasta. Choć nie ma już junty Derg, niektóre rejony kraju wciąż dotyka polityczna niestabilność. Ocieplenie klimatu sprawia zaś, że wyżej położone tereny stają się bardziej zdatne pod uprawę. 
 

Dżelady zbijają się w grupy, bo tak jest cieplej. Zgromadzenie wystarczającej liczby kalorii z traw, ziół i nasion wymaga wiele pracy, więc małpy większość dnia przemieszczają się na... tylnej części ciała. To uwalnia obie przednie łapy, dzięki czemu można zrywać więcej trawy. 


Do 2050 r. ludność Etiopii może się zwiększyć nawet dziesięciokrotnie względem poziomu sprzed wieku, do 188 mln. Dochody rosną, ale 1/3 Etiopczyków wciąż żyje w skrajnym ubóstwie.  
 

W drodze powrotnej do Guassy widzę łąkę z mnóstwem dżelad. Biegnącą jej skrajem gruntową drogą ciągną żółte traktory i koparki. Maszyny rozrywają podmokłą glebę, aż ciężką od pożywnych roślin. W ciągu ostatniej dekady wybudowano tu linię wysokiego napięcia, maszty telefonii komórkowych, a nawet schronisko turystyczne. Czemu nie? – można by spytać. Tutejsze życie jest ciężkie, a rozwój, ekoturystyka i dostęp do nowych rynków mogłyby wyciągnąć ludzi z biedy i zmodernizować gospodarkę. Wszystko to jednak wielkie wyzwanie dla przetrwania regionu i jego małp. 
 

Jednego z moich ostatnich wieczorów w obozie razem z Kerbym poszliśmy za dżeladami w stronę zachodzącego słońca. Jedna po drugiej, wśród pisków i pochrząkiwań gramoliły się po stromych klifach, by spędzić noc na wąskich skalnych półkach przytulone do siebie nawzajem. Przez wieki takie zachowanie chroniło śpiących przed atakiem głodnych hien i innych nocnych drapieżców. Gdy jednak patrzyłem, jak ostatni futrzaści maruderzy leniwie truchtają ku krawędzi, trudno mi się było pozbyć uczucia nieokreślonego niepokoju. Ewolucja przygotowała naszych kuzynów na wiele niebezpieczeństw, ale przed tym, co chcemy im teraz zgotować, nie będzie ucieczki. 
 

Tekst Craig Welch

Zdjęcia Jeffrey Kerby i Trevor Beck Frost