U stóp najbardziej spektakularnych gór świata płynie lodowa rzeka. Jej największe dopływy – lodowce Baltoro, Wigni oraz Godwin-Austen – spotykają się w miejscu zwanym Concordią i tworzą lodowiec Baltoro. Ten najdłuższy poniżej kręgu polarnego jęzor lodu liczy 62 km. Co roku pokonują go dziesiątki wypraw himalajskich pragnących zdobyć któryś z ośmiotysięczników oraz liczni trekkersi, którzy na siedziby bogów wolą popatrzeć z bezpiecznej odległości.

Wyprawa w Karakorum zaczyna się tak naprawdę w Islamabadzie, upalnej stolicy Pakistanu, gdzie znajdują się siedziby większości agencji trekkingowych. Bez nich podróż w głąb kraju jest możliwa, ale za to czasochłonna. Agencje załatwiają w ministerstwie turystyki pozwolenie na trekking, organizują transport, przewodnika i tragarzy. Sierpień jest najlepszym miesiącem na wyprawę w góry, za to na nizinach można się wtedy udusić, cieszę się więc, że spędzamy w tym mieście tylko dwa dni. Z Islamabadu do Skardu – ostatniej większej miejscowości położonej już w Karakorum – można dolecieć samolotem w 45 minut. Nie łudzę się jednak zbytnio, że będę należał do tych nielicznych szczęściarzy, którym uda się zobaczyć z lotu ptaka jeden z najbardziej osławionych ośmiotysięczników – Nanga Parbat (8126 m), a może nawet Broad Peak (8047 m) i K2 (8611 m). Pakistan Interanational Airlines (PIA) bywają żartobliwie nazywane Pakistan Inshallah Airline, czyli „odlecisz lub dolecisz jak Allah pozwoli” i nie są specjalnie godne zaufania. Inna sprawa, że w Skardu często nie da się wylądować z powodu porywistego wiatru. Pozostaje nam droga lądowa – podróż legendarną Karakorum Highway (KKH). To 1 200 km asfaltu poprowadzonego przez góry na granicy Hindukuszu, Karakorum i Himalajów.

Od Skardu dzieli nas 800 km, które będziemy pokonywać dwa dni. Długa podróż ma swoje dobre strony – poznamy trochę Pakistan. Na początku mijamy niegościnny górzysty Kohistan. Na tych autonomicznych terytoriach plemiennych ludzie żyją jak przed wiekami i nie zawsze przyjmują przyjezdnych z otwartymi rękoma. Nasz przewodnik przyznaje, że nie rozumie języka niektórych ludzi z okolicznych wiosek. Droga przez góry jest jak przejazd przez kolejne małe państewka. Plemiona z Kohistanu mówią mieszanką paszto, urdu, shina i perskiego, pasztuni używają paszto, słychać też dialekty pendżabskie. Przez dłuższy czas KKH wije się doliną Indusu, którą biegł Jedwabny Szlak. Góry Karakorum znajdują się na krawędzi indyjskiej płyty kontynentalnej i wciąż się wypiętrzają. Skutkiem tego są częste trzęsienia ziemi. Ponadto teren, szczególnie w okresie silnych opadów, jest podatny na osunięcia gruntu i kamienne lawiny. Utrzymanie drogi w stanie przejezdnym przypomina więc syzyfową pracę – zawsze jakiś odcinek wymaga odgruzowania lub odbudowy.

Droga pnie się stopniowo coraz wyżej, mijają nas udekorowane świecidełkami ciężarówki charakterystyczne dla tej części świata. Mimo tragicznego stanu nawierzchni kierowcy pędzą po licznych serpentynach. Droga jest wyczerpująca, ale głównie dla przerażonych pasażerów. Noc spędzamy w Ćilas, małym miasteczku znanym głównie z petroglifów przedstawiających sceny z życia Buddy. Drugiego dnia przejeżdżamy u stóp Nanga Parbat, zatrzymując się na chwilę przy charakterystycznym znaku: „Tu przebiega granica między największymi pasmami górskimi na świecie, Hindukuszem, Karakorum i Himalajami”.

Pod wieczór docieramy do Skardu, stolicy Baltistanu, krainy słynących z wytrzymałości tragarzy z ludu Balti. Miasteczko leży na wysokości 2500 m i nie wygląda na stolicę czegokolwiek. Chociaż stanowi bazę wypadową dla większości himalajskich ekspedycji, daleko mu do atmosfery nepalskich kurortów takich jak Katmandu. Przeciwnie, robi dość przygnębiające wrażenie. Hotele noszą, co prawda, dumne nazwy: K2, Maśarbrum, ale w ich wnętrzach farba odpada z częstotliwością górskich lawin. Główną ulicę pokrywa pył, miasto rozłożyło się bowiem w szerokiej górskiej dolinie wypełnionej wydmami.



Następnego ranka robimy w Skardu ostatnie zakupy, przesiadamy się do samochodów z napędem na cztery koła i doliną rzeki Shigar ruszamy w głąb gór. Naszym celem jest wioska Askole położona na wysokości ok. 3000 m. Wkrótce kończy się asfalt, trzęsiemy się więc i nabijamy guzy, waląc głowami o ramy i szyby jeepów. Po drodze mijamy poszukiwaczy diamentów i innych drogich kamieni (po wyjątkowo przystępnych cenach można je kupić w okolicznych wioskach albo w samym Skardu). Ludzie rozwiesili na pionowych zboczach siatkę grubych lin i z takiego chwiejnego rusztowania dostają się do małych jaskiń, które następnie drążą za pomocą dynamitu. Niektóre ściany, wysokie nawet na 200 m, wyglądają jak zryte przez krety.

Od czasu do czasu drogę zagradzają nam ziemia i kamienie niedawnych zawalisk. Kierowca wysiada wtedy i ocenia swoje szanse: „Lewe koło zsunie się w przepaść, prawym bokiem zawadzę o głazy, a może jednak się wyrobię?”. Do celu docieramy nieco „wstrząśnięci”, ale za to szybko, bo w siedem godzin. Jeszcze kilka lat temu wszystkie wyprawy maszerowały trzy dni, by dotrzeć do Askole – ostatniej wioski, w której zaczyna się trekking do lodowca Baltoro. Od tego miejsca cały sprzęt, który będzie nam potrzebny w górach, poniosą na swoich plecach tragarze. Bez ich pomocy nawet tygodniowy trekking byłby trudny, a długie górskie ekspedycje wręcz mogłyby nie dojść do skutku. Wyprawy planujące zdobyć któryś z ośmiotysięczników niosą do bazy tony lin, butli z tlenem, namiotów i jedzenia (nowoczesne i komercyjne wyprawy dorzucają jeszcze do tego telewizory, prysznice, dywany). Dla mieszkańców Askole i okolic trekkerzy i himalaiści są jedynym źródłem utrzymania. Gdy przychodzi duża himalajska wyprawa, praca znajdzie się dla każdego – czasem idzie z nią nawet 400 tragarzy.

Nasz trekking odbywa się w drugiej połowie sierpnia, a więc pod koniec sezonu, co ma aż dwie dobre strony – unikniemy tłumu na szlaku i nie zabraknie nam tragarzy. Właściwie teraz jest aż za wielu chętnych do pracy. Naszych pakunków zgromadzonych w namiocie pilnuje szef tragarzy – sirdar. On tu rządzi i wybiera ludzi do pracy, a wokół trwa festiwal uśmiechów i próśb. Wszystkim zależy na zarobku, mimo że nie jest on duży: ok. 20 zł za dzień pracy, czyli 6 godz. marszu, plus napiwek. Niektóre ciężary dostają ubrani w gumowe kapcie 60- czy 70-letni dziadkowie. Martwię się zwłaszcza o jednego z nich – wychudzonego, malutkiego starca, któremu w udziale przypadła beczka większa od niego. Gdy sirdar rozdziela ostatnie ładunki, wśród niezatrudnionych wybuchają sprzeczki. Kilku rzuca się w kierunku namiotu, wyrywa sobie maszty i tropik. Zdesperowani proszą, żeby pozwolił im je nieść za pół stawki, choćby przyszło im maszerować aż do bazy pod K2. Oficjalnie każdy tragarz zabiera 25 kg (musimy przepakować nasz sprzęt). Bagaż jest ważony za pomocą prostej, ręcznej wagi. Później tubylcy dorzucają jeszcze do niego swoje rzeczy osobiste – części namiotów, ubrania, jedzenie. W rezultacie rzadko który niesie mniej niż 30 kg.

Z Askole do bazy pod K2 idzie się tydzień, ale trekking wokół lodowca Baltoro może trwać nawet 14–15 dni. To duży wysiłek nawet dla wytrawnych piechurów. Tragarze mają wyznaczone etapy zwane stages i miejsca biwaków. Dalej nie pójdą. Czasem zatrzymujemy się już po pięciu godzinach marszu i wówczas dystanse wydają się zbyt krótkie. Do czasu. Już drugiego dnia, mimo że jesteśmy dopiero na wysokości 3000 m, niektórych uczestników zaczyna boleć głowa. To skutek braku aklimatyzacji. Trzeba pamiętać, że każdego dnia wchodzimy coraz wyżej, a baza pod K2 znajduje się na wysokości ok. 5000 m. Przez wiele dni będziemy przebywać w dzikich górach, nie mając możliwości szybkiego powrotu w doliny. Krótkie dystanse zostały wyznaczone z myślą o bezpieczeństwie. Wysokość należy zdobywać powoli, dając organizmowi czas na przyzwyczajenie się do rozrzedzonego powietrza. Przez pierwsze dwa dni wędrujemy wśród łąk i trekking wydaje się trochę nudny. Podobnie jak inne osoby w grupie zostawiłem sobie tylko plecaczek z podstawowym sprzętem: kurtką, skarpetami, kijkami trekkingowymi, aparatem fotograficznym i butelką wody. Mój „bagaż” przy ładunkach porterów (tragarzy) po prostu nie istnieje. Mimo to po kilku godzinach marszu siadam zmęczony na kamieniu i obserwuję malowniczą grupę szybko idących tragarzy. Śpieszę się, by wyjąć aparat, ale już mnie wyprzedzają. Chcę ich sfotografować od przodu, biegnę więc chwilę truchtem. Nic z tego. Nie mogę dogonić nawet malutkiego dziadka z beczką. Po kolejnych kilku godzinach dochodzimy do Dźhula – drugiego obozu, w którym na nocleg zatrzymuje się część grupy. Obozowisko leży w bocznej dolinie, skąd wypływa rzeka Dumordo. Jego wygląd pozwala wyrobić sobie pogląd o liczbie przewijających się tu ludzi – na gołym zboczu rozstawiono kilkadziesiąt szarych plastikowych toalet. Wyglądają szpetnie, ale cóż począć, podobno czasami biwakuje tu nawet 1 000 osób jednocześnie.

Niektórzy omijają kamp w Dźhula i dla skrócenia drogi do następnego obozowiska przeprawiają się przez rzekę Braldu. Jest to możliwe tylko pod koniec sezonu, kiedy opada poziom wody w korycie. Wchodzę do rzeki za porterami. Już po kilku krokach mięśnie mi sztywnieją, tracę czucie w stopach. Nurt sięga wprawdzie tylko do połowy uda, ale lodowata woda robi swoje. W jednej z bocznych dolin znajduje się most linowy, ale dojście do niego oznacza nadłożenie dobrych kilku kilometrów. Do Paiju na wysokości prawie 3500 m docieramy trzeciego dnia trekkingu (przy szybszym tempie można tam dojść w dwa dni). Malownicze obozowisko leży na zboczu góry. Rozstawiamy namioty w cieniu drzew. To ostatnia oaza zieleni na trasie. Krajobraz robi się coraz bardziej surowy, a widoki spektakularne. W oddali majaczy szpiczasta piramida Grand Cathedral o niezwykle regularnym kształcie.


Czwartego dnia wchodzimy wreszcie na lodowiec Baltoro. Tu rozpoczyna się właściwy trekking. Najpierw wspinamy się na czoło lodowca, z którego bierze początek rzeka Braldu (szliśmy wzdłuż jej brzegów przez pierwsze trzy dni). Otwierają się przed nami widoki na jedne z najbardziej spektakularnych gór świata – strzeliste sześciotysięczne turnie Trango i Biaho. Alpiniści uważają je za jedne z najpiękniejszych i zarazem najtrudniejszych do zdobycia. Szlak przez lodowiec czasem znika pod zwałami osypującego się gruzu. Idziemy po lodzie, śniegu, kamieniach. Niemal wyczuwam pod stopami, że lodowiec nieustannie się przemieszcza. Sporadycznie pojawiają się kamienne kopczyki – jedyne drogowskazy. Bez przewodnika łatwo się tu zgubić.

Zostaję w tyle, by robić zdjęcia dolinie i wznoszącym się po obu stronach szczytom. W pewnej chwili zauważam na lodowcu samotnego portera podpierającego się czekanem. Mocno kulejący – wygląda jak chore zwierzę. Zapytany wskazuje na kolano. Boli, ale chce jak najszybciej dojść do bazy pod K2, bo w najbliższych dniach wraca stamtąd wyprawa. Będzie to prawdopodobnie ostatnia możliwość zarobku w tym sezonie. Nie wyobrażam sobie, że ten mężczyzna zdoła cokolwiek przenieść na plecach. Podaję mu swoje kijki – trochę odciążą „zepsuty” staw.  

Wielki głaz i cmentarz porterów wyróżnia obozowisko w Urdukas (4130 m). Przez lata wypraw wielu tragarzy nie wytrzymało trudów i niebezpieczeństw marszu. Bywa, że podcięty nurtem fragment szlaku spada do kłębiącej się rzeki, czasem ścieżka nad przepaścią jest tak wąska, że wystarczy się zachwiać. Ze zboczy może ruszyć kamienna lawina. Obciążony porter jest praktycznie bezbronny. Nie uchyli się ani nie ucieknie w przeciwieństwie do idącego „na lekko” trekkera. Szlak, mimo że przedeptany tysiącami stóp, ciągle jest niepewny, co według niektórych tylko dodaje smaku tej wymagającej wycieczce. W Urdukas, do którego docieramy po siedmiu godzinach marszu, wypada pierwszy dzień odpoczynku. Leniuchujemy w namiotach i sycimy wzrok widokiem gór.

W następnych dwóch dniach wszystko robi się już tylko większe, piękniejsze i trudniejsze do ogarnięcia. Ciągle zdobywamy wysokość. Z obozu w Goro (4500 m) maszerujemy sześć godzin do bazy Concordia (4720 m). Niektórzy nazywają to miejsce „salą tronową bogów”. W najbliższym otoczeniu Concordii wznoszą się ściany aż czterech spośród 14 najwyższych gór świata: K2, Broad Peaku, Gaszerbruma I (8068) i Gaszerbruma II (8035). Każda z nich jest co roku oblegana przez himalaistów. Gaszerbrumy, uważane za łatwiejsze, szturmuje w sezonie nawet dwadzieścia wypraw. K2 uchodzi za najtrudniejszy ośmiotysięcznik – do ubiegłego roku zginęło na nim aż 77 osób. Na szczęście trekking nie wiąże się z tak dużym ryzykiem jak wspinaczka. Większość grup robi dzień odpoczynku na Concordii. Stamtąd co bardziej wytrwali wyruszają na jednodniową wycieczkę do bazy pod K2 (wycieczka oznacza 4 godz. marszu w jedną stronę). Jedna z agencji za jedyne 9 tys. dolarów oferuje zwiedzanie okolic K2 z helikoptera. Można się później chwalić, że się widziało szczyt, ale tak naprawdę jest to „fast food dla duszy” – zobaczyło się, ale się nie doświadczyło.

Dla tych, którzy nie lubią wracać tą samą drogą, trek-king kończy się przejściem przez przełęcz Gondogoro (5700 m). Jest to możliwe tylko przy małej ilości śniegu. Trasa wiedzie w górę lodowca Wigni, jednego z „dopływów” Concordii. Stroma ośnieżona ścieżka na niektórych odcinkach wymusza użycie lin, a najtrudniejsze technicznie jest podejście do przełęczy. Widok z góry na okolice Concordii to najwspanialsze uwieńczenie trekkingu. Od przełęczy Gondogoro pozostają trzy dni drogi do cywilizacji. Z kolorowej wsi Hushe jedziemy do Skardu samochodami. Niedoceniane wcześniej miejscowości jawią się teraz jak najlepsze kurorty. Można wziąć porządny prysznic, zjeść coś dobrego w restauracji. Poczuć smak życia. Bo czyż nie po to wychodzimy w góry?