San Antonio to peryferyjna dzielnica zabudowana niegdyś barakami slumsów, a dziś betonowymi blokami. Praktycznie nie ma tu drzew, za to pełno dziur w ulicach. Właśnie zapada zmierzch, ku hali magazynowej wypełnionej stosami opon zmierzają grupki podekscytowanych dzieciaków. Wewnątrz nie słychać szumu ulic Ciudad Juárez, największego miasta w meksykańskim stanie Chihuahua. Zagłuszają go sapania, stęknięcia i odgłosy uderzeń młodych zapaśników padających na matę.
 

Zobacz galerię miasta, które odebrano gangom!
 

Prowizoryczny ring wykonany z elementów pozbieranych gdzieś na wysypiskach został otwarty dwa lata temu przez Inésa Montenegro. Pomysł wyszedł od syna Inésa, który narzekał, że tutejsza dzieciarnia nie ma się gdzie bawić. Lucha libre, miejscowa odmiana wrestlingu (rodzaju zapasów) polegająca na tym, że zamaskowani zawodnicy wykonują wyreżyserowane akrobatyczne ewolucje, to w Meksyku narodowa obsesja. Otwarcie areny sportów walki okazało się strzałem w dziesiątkę.
 

Dzisiejszego wieczoru czterech chłopaków miota się między linami, które odrzucają ich na środek ringu. Skaczą pełni radości, uczą się choreografii takich klasycznych rzutów i chwytów jak „skok tygrysi”, czyli dramatyczny skok z przewrotem, albo „nożyce”, które polegają na chwyceniu przeciwnika za szyję nogami.

Inne miasto

Gdy odwiedziłem Ciudad Juárez poprzednim razem, czyli sześć lat temu, taka sytuacja byłaby niewyobrażalna. Bawiące się dzieci znikły z przestrzeni publicznej, a walczące o wpływy gangi opanowywały ulicę po ulicy. Ciudad Juárez leży tuż przy granicy z USA, jest bramą do chłonnego i dochodowego północnoamerykańskiego rynku narkotyków. Sześć lat temu obserwowałem uzbrojonych po zęby meksykańskich żołnierzy w hełmach i ciemnych okularach, jak patrolują ulice w transporterach opancerzonych, próbując powstrzymać trwającą tam rzeź.
 

W latach 2008–2012 to liczące 1,3 mln ludności miasto uznawano za najniebezpieczniejsze na świecie. W najgorszym roku zanotowano tu ponad 3,7 tys. zabójstw. Porwania i wymuszenia były na porządku dziennym. 25 proc. wszystkich kradzionych w Meksyku samochodów ginęło właśnie w Juárez.  Mniejsze i większe firmy zwijały interesy. Miasto ogarniała anarchia.
 

Do najmocniej dotkniętych należała dzielnica San Antonio. Chłopcy, których harce na zapaśniczym ringu właśnie obserwowałem, mieli krewnych na cmentarzach lub w więzieniu.
 

– Na dźwięk strzałów na ulicy natychmiast uciekało się do domu – wspomina jeden z nich.
 

Dzisiaj w mieście działa co najmniej 11 ringów zapaśniczych. Ćwiczą na nich setki dzieciaków. Wyludnione niegdyś ulice znów się zaroiły. Na placu przy katedrze jak grzyby po deszczu wyrastają sklepy i punkty usługowe.Uliczne orkiestry grają hiszpańskie wersje amerykańskich przebojów, a przechodnie zatrzymują się, słuchają, tańczą. Powstało muzeum dla dzieci; wśród zwiedzających niemałą część stanowią sieroty, których w mieście żyje ok. 14 tys. Organizuje się dzielnicowe mistrzostwa i rozgrywki sportowe. W parkach znów toczy się życie towarzyskie. – Ludzie przestają się bać – cieszy się Montenegro.

Jak uratować miasto?

Co takiego wydarzyło się w Juárez, że Montenegro i inni mogą już nie kulić się ze strachu i znów normalnie żyć? To nie jest żadna reżyserowana zapaśnicza walka, w której triumfuje bohater w masce. Państwo zdobyło się na wolę polityczną, aby przynajmniej tu, w Juárez, wzmocnić organy ścigania i wymiar sprawiedliwości oraz wspomóc władze lokalne. Zaowocowało to niespodziewanym ujawnieniem się pokładów ambicji i odwagi u przedstawicieli różnych grup społeczeństwa: funkcjonariuszy organów ścigania w kraju, gdzie policja słynie z korupcji, lokalnych biznesmenów, którzy zaczęli stawiać opór, zamiast ulegle płacić haracze, urzędników, którzy wyłamywali się z biurokratycznych kolein i przecierali nowe szlaki. 
 

W latach 90. Juárez było dobrze naoliwionym trybikiem jednej ze wschodzących gospodarek świata. Rzesze rolników i hodowców bydła zamieniały się w siłę roboczą zatrudnioną przy montowaniu sprzętu radiowo-telewizyjnego i podzespołów samochodowych na rynek amerykański w maquiladoras, czyli fabrykach działających w strefie wolnocłowej. Wielu przybyło do miasta z zamiarem przedostania się na drugą stronę granicy, do El Paso w Teksasie, ale kwitnąca przedsiębiorczość Juárez pozwalała im na miejscu uzyskać to, o czym marzyli: solidny dom, samochód, stałą pracę. Juárez wypełniło się rodzinnymi firmami: sklepami, salonami kosmetycznymi, warsztatami tapicerskimi. 
 

Montenegro, który do Juárez przybył w latach 70. XX w. jako młody chłopak, umiał się znaleźć w tej sytuacji. Kupił w San Antonio ziemię, gdy były to jeszcze slumsy. W hali, gdzie dziś stoi ring zapaśniczy, uruchomił magazyn opon i warsztat wulkanizatorski, a potem kolejne.  
 

Juárez rozwijało się żywiołowo. Jak zwykle w Meksyku podatki z miasta wędrowały do stolicy, a z powrotem wracało niewiele. Policjanci musieli oszczędzać benzynę i naboje. Rozwój infrastruktury – dróg, kanalizacji, systemów użyteczności publicznej, przestrzeni ogólnomiejskiej – zaniedbano.
 

– Ludzie nie zdawali sobie sprawy, że mamy wiele potrzeb, bo wciąż się rozwijaliśmy – wyjaśnia pastor Alfonso Murguía. Jego kościół od 30 lat tworzy i utrzymuje w Juárez ośrodki dla sierot i narkomanów. – Była praca, pieniądze, ale jakość usług publicznych nie rosła. W miarę jak chłopi przekształcali się w klasę robotniczą, dawne wiejskie więzi rodzinne słabły. Tysiące dzieci wychowywało się na ulicy. Tworzyły się gangi. Powstał kartel narkotykowy, który przejął kontrolę nad głównymi szlakami przerzutowymi narkotyków do USA. Chlebem powszednim stało się bezprawie.
 

Przyjechałem do Juárez 20 lat temu, by napisać o przypadkach zabójstw młodych kobiet – później okazało się, że były ich setki. Na całym świecie mówiło się wówczas o „martwych kobietach z Juárez”. Większość robotnic w tutejszych fabrykach stanowiły imigrantki ze wsi, bez rodzin. Dlatego były szczególnie bezbronne. Zwłoki znajdowano na pustyni, zmumifikowane. Sprawców nie ustalano, nie pociągano do odpowiedzialności. Liczba zabójstw rosła.

W 2008 r., gdy Stany Zjednoczone ogarnęła recesja, w Juárez pracę straciło 90 tys. osób. Mniej więcej w tym samym czasie do miasta przeniknął kartel narkotykowy z Sinaloa, starając się siłą opanować szlaki przerzutowe kontrolowane dotąd przez kartel z Juárez. Rozpoczęły się regularne uliczne bitwy gangów. Przemoc zalała miasto na pięć lat.
 

Gdy Montenegro, sympatyczny, ale małomówny, opowiada mi historię Areny San Antonio, rozpoczyna relację od wyliczenia rodzin ze swojej ulicy, z których ktoś został porwany. – Pięć rodzin – mówi w końcu. – W tym nasza.
 

Jemu porwano najmłodszego syna. Montenegro musiał się zapożyczyć na okup. Gdy spłacił już prawie cały dług, syna porwano znowu. Przez siedem lat borykał się ze spłatą mniej więcej 50 tys. dolarów. Sprzedał część warsztatów oponiarskich, stanął na skraju bankructwa. Niemal oślepł, bo z powodu stresu pękło mu naczynie krwionośne w oku. – Nikomu nie życzę porwania bliskiej osoby – mówi.
 

Haracz od każdego

Gdy przyjeżdżam do Juárez, poruszam się po mieście taksówką, której właścicielem jest niejaki Jesus Amable. To z nim wyruszam na objazd dzielnic. Już sam fakt, że możemy taką wycieczkę urządzić, jest dowodem na to,
że w Juárez panuje spokój. Wciąż jednak widzimy wiele nieczynnych sklepów i warsztatów.
 

Właścicielka prosperującej kwiaciarni Claudia Saucido opowiada mi, że musi ją prowadzić sama, bo mąż pracuje gdzie indziej – dorabia, aby mieli na wymuszony przez gangsterów haracz, zwany cuota, wynoszący 100 dol.
(w Juárez równowartość tygodniówki robotnika). Alfredo Rodriguez z drugiej strony ulicy mówi mi, że jego rodziny nie stać było na takie wydatki, więc zwinęli stragan, który uruchomił jeszcze ich ojciec. Dopiero od niedawna znów działają. Amable, mój taksówkarz, mówi, że musiał płacić 20 dol. tygodniowo. Jego dziewięciu kolegów z postoju tyle samo. – Po pieniądze przyjeżdżali piętnastolatkowie w nowiutkich samochodach – dodaje.
 

Władze Juárez oceniały w 2010 r., że haracze płaciło 8 tys. firm. W następnym roku nowy prokurator stanu Chihuahua Carlos Salas polecił policji stworzyć brygadę do walki z wymuszeniami.
 

Wiele przestępstw pozostawało bez kary. – Nie było profesjonalnych śledztw. Prawdę mówiąc, nie było żadnych – przyznaje César Muñoz, pierwszy dowódca brygady antyharaczowej, a dziś komendant główny policji Juárez. – Gdy na mieście coś się działo, policjanci się chowali.

Brygady sprawiedliwych

Dobrał sobie grupę młodych, nieskażonych korupcją funkcjonariuszy. Przez pierwsze dwa tygodnie chodzili od firmy do firmy w śródmieściu Juárez i namawiali właścicieli, by składali doniesienia o wymuszeniach. To było coś niesłychanego. – Nikt nie chciał rozmawiać. Wielu myślało, że sami próbujemy wymuszać haracze – opowiada Luis Hernández, obecny dowódca brygady.
 

Pierwszy raz telefon w kwaterze brygady zadzwonił po dwóch tygodniach. Odezwał się piekarz. Szantażyści zażądali 5 tys. dolarów, grożąc, że w razie odmowy spalą mu piekarnię. Policjanci założyli podsłuch telefonu piekarza i pojechali za nim na miejsce wręczenia okupu. Gdy dał pieniądze, uderzyli. Było to pierwsze w Juárez śledztwo w sprawie wymuszenia zakończone aresztowaniem. Szantażyści – niepracująca kobieta i trzech robotników – zostali skazani. – Wkrótce mieliśmy aż za dużo zgłoszeń – wspomina Hernández. 
 

Polowania

W październiku 2011 r. trzej funkcjonariusze, którzy obstawiali niewielki sklepik, zginęli zastrzeleni w zasadzce. Na miejsce zdarzenia przybył prokurator okręgu Juárez. Zwrócił się do niego Miguel Ángel Saucedo, ojciec jednego z zastrzelonych, 23-latka: – Musicie walczyć nadal, jeśli teraz się zatrzymacie, dotychczasowe wysiłki pójdą na marne – przekonywał.
 

– Syn chciał lepszego społeczeństwa – mówi mi Saucedo, z którym rozmawiam w jego skromnym mieszkaniu. – Gdy tworzyli brygadę, sytuacja w mieście była po prostu przerażająca. A mimo to się zgłosił.
 

Tragedia okazała się punktem zwrotnym. Brygadę powiększono, a za priorytetowy cel uznano ujęcie Joségo „El Juniora” Gómeza Castañedy, mózgu gangu, który ściągał 400 tys. dolarów haraczy tygodniowo. Aresztowano kolejnych podejrzanych, ale „El Junior” drwił sobie ze sprawiedliwości. Potrafił zadzwonić do Muñoza, by z niego szydzić. Brygada dopadła „El Juniora” w 2013 r. Jego rezydencję z basenem, siłownią i lokalem z rurą do tańca erotycznego wzięto szturmem. „El Junior” został skazany na dożywocie; w celi popełnił samobójstwo. 
 

Twardy pułkownik

W roku 2011, gdy policja stanowa uruchamiała brygadę antyharaczową, policja miejska w Juárez zwróciła się do Juliána Leyzaoli, podpułkownika armii meksykańskiej w stanie spoczynku. Kilka lat wcześniej zmodernizował on siły policyjne stanu Kalifornia Dolna, a potem, jako komendant główny policji w Tijuanie, w ciągu roku zdołał zdławić tamtejszą rozbuchaną przestępczość.
 

Podpułkownik, od 2013 r. na emeryturze, jest szczupły i skromny. W Meksyku znają go dobrze: jedni mają go za nieubłaganego prześladowcę, inni za bohatera. Nie cofał się przed ostrymi metodami, zdaniem wielu działaczy społecznych miał mało poszanowania dla praw człowieka. – To była walka – mówi bez skruszonej miny. – Bywało, że podejrzani wychodzili z przesłuchań poturbowani. Takie rzeczy się zdarzają.
 

Twierdzi, że gdy obejmował komendę w Juárez, pracowały tam setki aviadores („lotników”), czyli urzędników, którzy poza pobieraniem pensji nic nie robią. – Wśród 2,5 tys. zatrudnionych mieliśmy tylko 300 funkcjonariuszy, którzy pracowali naprawdę. Na początek zwolnił większość aviadores, a pozostałym dał do zrozumienia, że muszą zacząć patrolować ulice.
 

Leyzaola kupił nowe radiowozy, by wzmocnić dotychczasowy tabor złożony z 80 ledwie jeżdżących gratów, uzbroił funkcjonariuszy w pistolety Beretta i Glock, zmienił kolor mundurów ze „szczurzoszarego” na granatowy. – Noszenie munduru ma napawać dumą – podkreśla.
 

Policja zaczęła odbijać miasto z rąk przestępców niczym wojsko z rąk nieprzyjaciela.

W garści gangsterów

Ddavid Alamillo, właściciel kilku restauracji i barów w Juárez, w 2008 r. mieszkał w Europie, gdy kierownicy lokali zaczęli do niego dzwonić, opowiadając o rabunkach, zabójstwach i zastraszonych pracownikach. Postanowił więc wrócić, ale obiecał żonie, że tylko na pół roku.
 

Alamillo to kawał chłopa – potężnie zbudowany, o donośnym głosie; pasuje na organizatora nocnego życia miasta. Nie minął tydzień od jego powrotu, gdy złożył mu wizytę szantażysta w asyście sześciu rewolwerowców i zażądał 35 tys. dolarów. Alamillo nie zapłacił, a za tydzień podpalono jedną z jego dyskotek.
 

Z upływem czasu gangsterzy wymuszający haracz stawali się coraz bardziej układni. – Żadnych grubych słów, zupełnie jak dobrzy handlowcy – opowiada Alamillo. Mądrzy byli. Człowiek zaczynał myśleć, że może warto zapłacić. Wielu zamiast podatków wolało płacić haracz. To było coś normalnego, płaciło się gangsterom. Inne opłaty – gaz, woda – mogły poczekać. Wkrótce Alamillo płacił 2 tys. dolarów tygodniowo. Przychodził
do niego facet w bejsbolówce, częstował się alkoholem i zabierał kopertę.
 

Konspiracja przeciw przestępcom

Zdegustowany tym wszystkim Alamillo dołączył do wpływowej grupy przedsiębiorców, która w 2010 r. stworzyła Mesa de Seguridad, rodzaj komitetu samoobrony, który nawiązał współpracę z policją. Ryzyko było tak duże,
że ich spotkania odbywały się konspiracyjnie.
 

Przedsiębiorcy, którzy mieli dobre plecy, postanowili zmusić polityków do działania. Pod ich wpływem legislatura stanu Chihuahua zaostrzyła kary za porwanie, wymuszenie, zabójstwo policjanta, dziennikarza i przedstawicieli jeszcze kilku zawodów. Najwyższy wyrok sięgnął 50 lat.
 

Taki komitet stanowił nowość w Meksyku. Przez dziesięciolecia rząd federalny raczej zniechęcał do działalności obywatelskiej. Ludzie zamożni nie utrzymywali kontaktów towarzyskich z policjantami, którzy często pochodzili
z nizin społecznych. – A narkotykowi bossowie też wywodzili się z niskich klas i dobrze znali to poczucie odrzucenia społecznego doskwierające funkcjonariuszom – mówi Alamillo. Zapraszali więc policjantów na bankiety, oferowali uznanie, którego społeczeństwo im dać nie chciało.
 

Komitet samoobrony naciskał więc na władze, by podniosły zarobki policjantów, zapewniły szkolenie, nowy sprzęt, a także wspierały wysiłki na rzecz zwiększenia szacunku społecznego dla pracy policji. Korzystając ze środków federalnych, miasto uruchomiło ośrodek wypoczynkowy dla funkcjonariuszy i ich rodzin wyposażony w pływalnię, siłownię, wypożyczalnię rowerów, teren piknikowy. Zadbano też o upamiętnienie poległych na służbie policjantów.
 

Biorę udział w spotkaniu, na którym władze policji zdają sprawozdanie ze swoich działań, a przedstawiciele biznesu wskazują na rodzaje przestępstw, którym należy poświęcić więcej uwagi. Pod ścianą siedzi Emilio Fernandez, szeregowy policjant z Juárez; jest w towarzystwie żony, dwóch synów i córki. Co miesiąc komitet wręcza nagrodę któremuś z funkcjonariuszy. Koordynatorka komitetu, Alejandra de la Vega, zaprasza Fernandeza na podium i dziękuje mu za to, że udał się w góry, dokąd nie da się dojechać samochodem, i na własnych plecach zniósł do ratowników medycznych starszego mężczyznę, który zachorował na serce. – To był czyn bohaterski, dziękujemy – mówi. Wszyscy wstają i biją brawo. Usta Fernandeza drżą. Oczy żony i córki wypełniają się łzami.
 

Alamillo zaproponował, że następnego dnia pokaże mi miasto. Jedziemy, mijając postawione na dziko domy mieszkalne i malowane na biało budynki maquiladoras. Przejeżdżamy przez skrzyżowania, przy których tłoczą się sklepiki i stacje benzynowe. Alamillo zajeżdża do dzielnicy Fraccionamiento Praderas del Sol, gdzie setki niedużych prefabrykowanych domków mieszkalnych zieje pustką. To skutek fali przemocy i załamania boomu budowlanego. Po południu wracamy do śródmieścia odwiedzić nowo uruchomiony lokal Alamilla. Obiekt Restaurante Viva Mexico, cały w ciepłych żółciach, czerwieniach, pomarańczach i brązach, szczyci się latarniami, wybiegiem, wokalistami i okrągłą areną w środku, na której jeźdźcy popisują się sztuczkami z lassem. Alamillo prowadzi obecnie siedem takich lokali i zatrudnia 300 osób.
 

– Jeszcze długa droga przed nami. Nie możemy odpuszczać – twierdzi.

Opowieści nieboszczyków

Kiedy byłem w Juárez po raz pierwszy, organy ścigania i wymiar sprawiedliwości, w tym więzienia i sądy, działały źle. Miasto nie miało laboratorium kryminalistycznego, była tylko mała ponura kostnica. 
 

Alejandro Cárdenas zaczął pracę medyka sądowego w 2002 r., w maleńkiej salce przy miejscowej szkole medycznej, w której przeraźliwie cuchnęło, bo lodówka na zwłoki ciągle się psuła. Musiał badać zmumifikowane ciała, które wyschły na pustyni na wiór i nie dawały się rozpoznać.
 

Cárdenas jest spokojnym, tęgim mężczyzną, z wykształcenia specjalistą od stomatologii sądowej. Dzisiaj pracuje w nowoczesnym budynku. Rozporządza zespołem antropologów sądowych i laboratorium genetycznym. 
 

W dniu, gdy go odwiedzam, jego asystenci układają w prostokątnej wannie zmumifikowane zwłoki starszego mężczyzny. Cárdenas wypełnia wannę jakimś roztworem. Po trzech dniach namakania nos, usta, uszy i policzki mężczyzny zaczynają nabierać kształtu, w końcu zwłoki nadają się do rozpoznania. 
 

Eksperyment

Roztwór nawadniający wymyślony przez Cárdenasa to jedna z wielu bezprecedensowych nowości, które pomogły wyciągnąć miasto z koszmaru. Tak jak biznesmeni i policjanci, którzy reagowali na falę przemocy w Juárez, także Cárdenas musiał improwizować.
 

Wynalazku dokonał po wielu eksperymentach z wysuszonymi tkankami zwierzęcymi czy wysuszonymi palcami, które umieszczał w słoiczkach wypełnionych rozmaitymi roztworami.  Potrzebował dwóch lat i kilkuset palców, zanim – wbrew sceptycznym uśmieszkom kolegów – któregoś dnia znalazł w jednym z pojemników palec, który odzyskał pierwotny kształt.
 

Cárdenas pokazuje mi zdjęcia licznych zwłok, które udało mu się odtworzyć. Z chemicznej kąpieli wyłaniały się twarze, pieprzyki, blizny, znamiona. Jego wynalazek krzyżował zamiary przestępców, którzy byli zdania, że pustynia ukryje tożsamość ofiar, tak jak to się działo w latach, gdy zamordowano setki kobiet. 
 

Więzienie z prawdziwego zdarzenia i nowy system sądów

Przemiany systemu ścigania i sprawiedliwości w Juárez widać także w miejskim więzieniu. Niegdyś rządzili tam skazani. Władze stanowe zajęły się nim w 2011 r. Najgroźniejszych osadzonych przeniesiono do więzień federalnych. Ze ścian starto graffiti. Zamknięto sklepy i knajpy prowadzone przez osadzonych. Usunięto ołtarz Santa Muerte, Świętej Śmierci, do której modlili się porywacze. Na więziennej wieżyczce zainstalowano sprzęt, który blokuje działanie telefonów komórkowych. Od 2014 r. nie zdarzyło się tu zabójstwo, ucieczka czy bunt. 
 

Gdy wezbrała fala przemocy, Meksyk wprowadził wzorowany na USA system sądowy, z sędziami wysłuchującymi zaprzysiężonych zeznań w salach otwartych dla publiczności. Przedtem przez stulecia meksykańscy sędziowie zapoznawali się tylko z dowodami i pisanymi zeznaniami, i orzekali o winie za zamkniętymi drzwiami. Na werdykt czekało się latami.
 

Juárez do nowego systemu przekonało się błyskawicznie. Zbudowano obszerny kompleks budynków sądowych. Z początku nie szło łatwo. Oskarżyciele popełniali szkolne błędy. Ale już od połowy 2011 r. zaczęli sprawy wygrywać, doprowadzając do skazania na dożywotnie więzienia kolejnych porywaczy i gangsterów wymuszających haracze.
 

W jednej z sal rozpraw, które odwiedziłem, trzyosobowy skład sędziowski po miesięcznym procesie skazał trzech mężczyzn za napad z bronią w ręku, rabunek, gwałt oraz kradzieże komputerów i telewizorów. Policja zaaresztowała podejrzanych, zgromadziła dowody, znalazła świadków, którzy zgodzili się zeznawać. 
 

– Ci trzej robili to, czego próbuje wielu młodych – mówi mi wieczorem po rozprawie oskarżycielka Josefina Soara. – Zdobywają broń, idą i rabują każdego, kto się nawinie. Zakładają, że w masie przestępstw ujdzie im to na sucho.
 

Może zacząć się od Juárez

Roczna liczba zabójstw w mieście spadła z 3766 w 2010 r. do 256 w 2015. Juárez nie jest już na liście 50 najniebezpieczniejszych miast na świecie. Od ponad dwóch lat nie zgłoszono ani jednego przypadku porwania lub wymuszenia okupu. Dzięki temu, że gospodarka Stanów Zjednoczonych wychodzi z kryzysu, w Juárez tylko w pierwszej połowie ubiegłego roku przybyło 17 tys. miejsc pracy; to największy przyrost od pięciu lat.
 

Alamillo twierdzi, że Juárez może stanowić wzór dla innych regionów Meksyku, nadal nękanych wybuchami średniowiecznej przemocy.
 

– Skoro w Juárez się udało, dlaczego gdzie indziej nie ma się udać? To ten sam kraj. Wszystko da się zmienić – przekonuje.
 

Chciałbym mu wierzyć. Ale Juárez leży na północy, blisko amerykańskiego rynku, panuje tu większe otwarcie na nowe koncepcje niż gdzieś głębiej w Meksyku.
 

Co więcej, politycy nie naruszyli systemu, który sprzyja korupcji i brakowi odpowiedzialności, dzięki czemu jacyś drobni szmuglerzy narkotyków mogą znów urosnąć w siłę. Chociaż niemal połowa kwoty przychodów podatkowych stanu Chihuahua pochodzi z Juárez, tylko drobna część tych pieniędzy wraca do miasta. W Juárez nadal brakuje utwardzonych ulic i zieleni miejskiej.
 

Niektórzy twierdzą, że spokój w mieście to wynik ugody między kartelami Sinaloa i Juárez. – To niewykluczone. Nie jestem pewna – mówi de la Vega. – Wiem jednak, że policja dziś jest znacznie bardziej skuteczna. Zabójcy, porywacze, szantażyści idą siedzieć. 
 

Rozwiązanie, jak zwykle, kryje się tu, w Juárez, tłumaczy mi Leyzaola, gdy rozmawiamy przy śniadaniu. – Ludzie myślą, że przyjdzie ktoś z zewnątrz i załatwi problemy – mówi. – Nie. Klucz do sukcesu to wzmocnienie sił lokalnych.
 

Dwa miesiące po naszej rozmowie Leyzaola odniósł kilka ran postrzałowych, gdy czekał w samochodzie na ulicy. Wskutek postrzałów doznał porażenia, jeździ na wózku. Wrócił do Tijuany i kandyduje na burmistrza. Przykładem, że w mieście, które opuścił, zmieniło się bardzo dużo, niech będzie fakt, że policja szybko schwytała i postawiła przed sądem podejrzanych o ten zamach. Proces sądowy będzie otwarty dla publiczności i relacjonowany przez media.