Ten człowiek został ukrzyżowany. Powiedziała to Um Mohammed, spoglądając swymi czarnymi oczyma przez szparę w czarnym nikabie. Była wdową po trzydziestce z dwójką małych dzieci. Tego ranka, uciekając przed zagrożeniami i chaosem, znalazła się w pokoju nauczycielskim szkoły podstawowej w Kraterze, dzielnicy Adenu, portowego miasta na południu Jemenu. Jej dzieci – dziesięcioletni Ibrahim i siedmioletnia Fatima – siedziały po turecku obok matki na drewnianych krzesłach i obserwowały mnie nieśmiało.

Szkoła została przekształcona w ośrodek dla wysiedlonych. Około 530 mężczyzn, kobiet i dzieci rozlokowano na trzech kondygnacjach wychodzących na zaśmiecone podwórze. Dziesiątki nowo przybyłych czekały na zarejestrowanie przez wolontariusza, który wklepywał ich nazwiska do zakurzonego laptopa.

Um Mohammed była zbyt przerażona, by ujawnić swoje prawdziwe nazwisko, ale nie bała się aż tak, żeby nie powiedzieć, co myśli. Pokazała mi w telefonie komórkowym film, który nakręciła trzy tygodnie wcześniej, w styczniu, podczas podróży powrotnej do Zindżibaru, skąd chciała zabrać trochę swoich rzeczy. Film ukazywał brodatego mężczyznę wiszącego na słupie latarni z rękami przybitymi do drewnianej poprzeczki. Skrzekliwym głosem, tłumionym przez czarny materiał zakrywający jej twarz, Um Mohammed powiedziała, że ten człowiek, współpracownik Al-Kaidy, został oskarżony o szpiegowanie dla rządu Jemenu.

– Wisiał tam przez trzy dni. To było ostrzeżenie: każdy zdrajca zostanie zabity w ten sposób. Inne bliskowschodnie państwa – Libia Muammara Kadafiego, Syria Baszara al-Asada – przeżyły większą przemoc w czasie arabskiej wiosny, ale 24-milionowy Jemen po swojej ludowej rewolucji znalazł się w bardzo niepewnej sytuacji. Na północnych krańcach kraju Al-Houthis, szyicki ruch polityczny, przez sześć lat toczył powstanie przeciwko jemeńskiemu rządowi i obecnie kontroluje znaczny obszar, choć jego przywódcy dali do zrozumienia, że chcą wziąć udział w narodowym dialogu. Na południu Aden i sąsiadujące z nim dystrykty są oblegane przez Al-Hirak – separatystyczny ruch domagający się niepodległości dla regionu.

Na wschód od Adenu Al-Kaida Półwyspu Arabskiego (AKPA) prowadzi kampanię terroru. Organizacja ta powstała w 2009 r. z fuzji jemeńskiej i saudyjskiej gałęzi Al-Kaidy i urosła w siłę podczas ludowego powstania w 2011 r.

Po masowych protestach przeciwko rządom prezydenta Alego Abdullaha Saliha USA i państwa Zatoki Perskiej naciskały na osłabionego przywódcę, by spełnił żądania protestujących i ustąpił. W maju 2011 r. bojownicy Al-Kaidy wyparli siły rządowe z Zindżibaru, stolicy prowincji Abjan, 240-kilometrowego skrawka górskich redut i strategicznego wybrzeża Morza Arabskiego. W ciągu minionego roku do Adenu napłynęło ponad 130 tys. uchodźców z Abjanu.

Ekstremiści AKPA kontrolują dziś częściowo trzy prowincje i dokonali ataków terrorystycznych w innych regionach, łącznie ze stolicą kraju Saną. Bandziory patrolują okolice w ciężarówkach, na których udrapowane są czarne transparenty z hasłem „Nie ma Boga prócz Allaha”. USA wydały setki milionów dolarów na uzbrojenie i wyszkolenie jemeńskich Centralnych Sił Bezpieczeństwa, które mają walczyć z Al-Kaidą.

Poza Al-Kaidą i separatystycznymi frakcjami, Abd Rabu Mansur Hadi – były wiceprezydent, który w lutym 2012 r. został głową państwa na dwuletni okres przejściowy – ma do rozwiązania poważne problemy wewnętrzne. Przy dochodzie na mieszkańca wynoszącym 1140 dol. Jemen jest jednym z najbiedniejszych krajów świata arabskiego. Ponad pół miliona zrozpaczonych imigrantów somalijskich stanowi brzemię dla i tak słabej gospodarki. Jemenowi kończy się woda, a zasoby ropy mają się wyczerpać do roku 2022.

Populacja jest młoda i wciąż rośnie. Bezrobotna młodzież stanowi zagrożenie dla stabilności. Hadi śmiało przystąpił do umocnienia kontroli nad wojskiem i odsuwa na boczny tor polityków z rodziny Saliha, ale jego władza nadal jest wątła.

Jemen nie zawsze nękały takie plagi. Grecko-rzymski geograf Ptolemeusz nazwał region Eudaimon Arabia – Szczęśliwą Arabią – i zachwycał się jego stabilnością i dobrobytem. Władcy królestwa Saby, rządzący przed nastaniem islamu, opanowali Róg Afryki i w II w. n.e. wznieśli cuda takie jak pałac Ghumdan. Po dotarciu w te strony islamu, w latach 30. VII w. Szczęśliwa Arabia przeżywała na przemian okresy jedności i głębokich podziałów.

W XIX w. Osmanowie na północy, a później Brytyjczycy na południu usiłowali narzucić jej swoją władzę, ale szyki mieszały im zuchwałe plemiona Jemenu i jego geografia – wąskie doliny, pasma górskie i Pusta Ćwierć (Ar-Rab al-Chali), jedna z najbardziej niegościnnych pustyń świata, na pograniczu z Arabią Saudyjską.

Salih – słabo wykształcony, ale przebiegły – był ostatnim przywódcą, który próbował obłaskawić Jemen. Kiedy doszedł do władzy w 1978 r., rządził Jemenem Północnym. 12 lat później nadzorował zjednoczenie północy z południem.

Lojalność plemiennych szejków i przywódców islamskich kupował za łapówki i wpływy. Przymilał się do Saddama Husajna (Jemeńczycy nazywali go „Małym Saddamem”), ale po 11 września czynił przyjazne gesty wobec USA. Ponadto poupychał członków swojej rodziny w wojsku i służbach bezpieczeństwa i doprowadził do rozkwitu korupcji. W lutym 2012 r. Salih ustąpił, podpisując porozumienie, które rozdzielało władzę pomiędzy jego partię i koalicję pięciu opozycyjnych grup. Salihowi, jego krewnym i siłom bezpieczeństwa zagwarantowano nietykalność.

– Czat jest lepszy od miodu – zawołał z szerokim uśmiechem Abdullah al-Cholani. – Prędzej przestaniemy jeść, niż go żuć. Al-Cholani, przysadzisty sześćdziesięciolatek w czerwono-białej kefiji upiętej na głowie, miał orli nos i zęby zachodzące na dolną wargę. Jego szorstkie ręce były zabarwione na zielono od skubania liści czatu. Powiedział mi, że jest „człowiekiem ziemi” i że „napełnia go to dumą”. Mówił po arabsku gardłowymi zrywami, które mój tłumacz ledwo potrafił zrozumieć, ponieważ usta al-Cholaniego były wypchane czatem.

Z kamiennego domu, w którym wraz z żoną wychował sześcioro dzieci, poprowadził mnie wzdłuż suchego jak pieprz rowu nawadniającego na polanę pośród gaju smukłych, jasnobrązowych drzew. Byliśmy w wąwozie Wadi Dakr. Piaskowcowe ściany przyprawiały o zawrót głowy. Za nami na skalnej wychodni wznosił się pałac Darol-Hajar – letnie ustronie ostatniego imama Jemenu zachwycające witrażami. Al-Cholani, którego rodzina uprawia tu czat od pokoleń, chełpił się, że jego liście są najmocniejsze.

–Żuj to, a będziesz mógł nie spać przez trzy dni – zapewnił ze śmiechem, podając mi pęczek liści prastarego krzewu. Były gorzkie i wywołały dotkliwe pragnienie, które ugasiłem dużym łykiem wody mineralnej.

Al-Cholani uprawia kilka hektarów czatu, czyli czuwaliczki jadalnej, na dwóch działkach. Uzyskuje dwa zbiory rocznie i sprzedaje je hurtownikowi, który rozprowadza liście na targach Sany. Te uprawy przynoszą jakieś 4000 dolarów rocznie, czterokrotność średniego rocznego dochodu na głowę. Jest też dodatkowa korzyść: al-Cholani może żuć tyle czuwaliczki, ile zechce. Zaczyna wczesnym rankiem i żuje do wieczora. – Czat jest znacznie lepszy niż whisky, znacznie lepszy niż haszysz, bo pozwala ci pracować – powiedział, wkładając do ust następną porcję. – Daje ci energię. Żuję czat, kiedy nie mam w kieszeni ani riala, i jestem szczęśliwy. Gdy nie ma nic do zjedzenia, to dla mnie żaden problem. Al-Cholani stwierdził, że nie zwracał uwagi na zamieszki trwające w Sanie w ubiegłym roku. – Obchodzi mnie tylko moja farma – powiedział. Ale z powodu protestów i strzelanin: – … ludzie nie żuli tyle co zazwyczaj, więc interesy szły marnie. Insz Allah, poprawią się.

Jak wykazują badania, co najmniej 10 mln Jemeńczyków – 40 proc. populacji – żuje czat przez cztery godziny dziennie lub dłużej. Ten nałóg pochłania dochody i – wbrew zapewnieniom al-Cholaniego o dodawaniu energii – zmniejsza wydajność pracy. Czuwaliczka zawiera alkaloid, który rozkłada się na związek chemiczny o działaniu podobnym do adrenaliny. Budzi chęć do rozmowy i poprawia samopoczucie, lecz spożywany w nadmiarze potrafi wywołać dolegliwości brzuszne, nadmierne pobudzenie i bezsenność.

Część czuwaliczki al-Cholaniego trafia na targ przy ul. Kairskiej w Sanie, hałaśliwy bazar pod dachem z blachy falistej. Wczesnym popołudniem tłoczą się tam ludzie ze wszystkich sfer: żołnierze, kupcy, przedstawiciele wolnych zawodów, urzędnicy, studenci. Walid al-Rami, mój rządowy opiekun, uzależniony od czatu człowiek z zaczerwienionymi oczyma, szukał małych, miękkich listków z czerwonawymi łodyżkami, które „świadczą o słodyczy i mocy”, jak powiedział. Kupił pęczek za równowartość 25 dolarów, co miało mu wystarczyć na cały wieczór. Około 40 proc. kurczących się zasobów wody Jemenu idzie na nawadnianie czuwaliczki. Odkąd rzeka przepływająca przez farmę al-Cholaniego wyschła, rolnik musi wyciągać z głębokiej studni 40 m3 wody miesięcznie do podlewania swoich upraw. W niektórych częściach Sany wodociągi są zupełnie suche.

Adel al-Szudża kieruje w Sanie organizacją zwalczającą czat. – Przeciwnicy czuwaliczki są dzisiaj nieliczni – stwierdził, po czym szybko podał listę negatywnych skutków jej zażywania: tłumienie apetytu, niedożywienie, osłabienie układu odpornościowego. Al-Szudża lobował w parlamencie na rzecz zakazu jej uprawy, lecz po 10 latach samotnych działań jego jedynym sukcesem było przekonanie pojedynczego farmera do przejścia na kawę. – Jestem optymistą, wierzę, że w końcu nam się uda – powiedział.

Na Starym Mieście w Sanie, w półmroku warsztatu przypominającego grotę, pomrukiwał wielbłąd. Warsztat mieścił się w pobliżu Bab al-Dżaman – kamiennej bramy, jedynej ocalałej z siedmiu, które niegdyś odgradzały to liczące 2500 lat miasto od zewnętrznego świata. Wielbłąd w sznurkowej uprzęży stąpał ciężko wokół kieratu, wyciskając olej z ziaren gorczycy. Była 8:30. Interesy w starej części miasta miały się rozpocząć dopiero za kilka godzin, wielu mieszkańców nadal odsypiało wieczorne żucie czuwaliczki.

W ciągu minionego stulecia Stare Miasto zmniejszyło swe rozmiary, a elektryfikacja i kanalizacja zbliżyły je do współczesnego świata, lecz pod wieloma względami pozostaje niezmienione. Mieszkalne wieże z cegły i alabastru nadal stoją wokół targów, na których handluje się złotem, biżuterią, tekstyliami, płodami rolnymi i przyprawami. Obok mnie przemknął starszy mężczyzna ze sczerniałymi powiekami i rozwichrzoną, siwą brodą. Za wytłaczanym pasem miał zakrzywiony sztylet zwany dżambiją. Nie tak dawno dżambije świadczyły o statusie. Mówiły o tym, czy mężczyzna jest zwykłym członkiem plemienia, sędzią, czy potomkiem proroka Mahometa, bo każda grupa nosiła dżambije ze znakami identyfikującymi jej kastę. Jednak Salih podniósł społeczny status sklepikarzy i kupców. To sprytne posunięcie zapewniło mu szersze wsparcie.

–Nadal kochamy Saliha – powiedział mi Abdullah, właściciel wytłaczarni gorczycy, wskazując fotografie byłego prezydenta pokrywające usmolone ściany warsztatu. Podobnie jak Salih i większość mieszkańców Starego Miasta Abdullah jest zajdytą, członkiem umiarkowanego odłamu islamu szyickiego spotykanego głównie w Jemenie.

Tradycyjnie w Jemenie ugrupowania plemienne były rodzajem państw w państwie. Posiadały arsenały broni i równoległe systemy sądownicze rozpatrujące sprawy od sporów majątkowych po morderstwa. Salih czerpał poparcie z sojuszu z Abdullahem al-Ahmarem, „szejkiem szejków”, który przewodził konfederacji plemion Haszid, jednego z dwóch (obok Bakilu) głównych ugrupowań plemiennych w Jemenie. Jednak w ostatnich dekadach na skutek edukacji, urbanizacji i kontaktów ze światem zewnętrznym wpływy plemienne osłabły. Wielu członków plemion nie akceptuje już bez zastrzeżeń najwyższej władzy szejka. Narastają żądania elementarnych praw i wolności.

Gdyby tak spokój i powściągliwość Starego Miasta były jedynym obliczem Jemenu... Dziś duch czasu tego kraju ucieleśnia raczej zanarchizowany, niestabilny Aden – portowe miasto, w którym zamachowcy samobójcy z Al-Kaidy dokonali w 2000 r. ataku na niszczyciel U.S.S. Cole. Gdy tam przybyłem, fetor zgnilizny i palonych śmieci wypełniał powietrze tego kosmopolitycznego niegdyś miasta. Służby oczyszczania strajkowały od dwóch tygodni, więc na poboczach dróg leżały góry odpadków rozgrzebywane przez osły i kozy. Na murach widniały napisy Wolność natychmiast; Powiedzcie reżimowi z Sany, żebyprzestał zabijać ludzi z południa – a na każdym skrzyżowaniu powiewały flagi nieistniejącej od dawna Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu (południowego). Młodzi ludzie uzbrojeni w kałasznikowy obsadzali barykady z cegieł i betonu w dzielnicy Maalla, twierdzy separatystów. Nasser Salih Attawil jest sekretarzem generalnym umiarkowanego skrzydła Al-Hiraku, południowojemeńskiego ruchu separatystycznego.

Spotkanie w jego mieszkaniu w Maalli było zbyt niebezpieczne (poprzedniego dnia nastoletni separatysta został w tym rejonie zastrzelony przez snajpera), więc rozmawialiśmy w cieniu parasola w opuszczonym kąpielisku. Attawil, były oficer jemeńskiego lotnictwa wykształcony na Ukrainie, skarżył się, że Salih oddał południowe ziemie sojusznikom z północy i wyprowadza dochody naftowe z położonej na południu prowincji Hadramaut.

Założył swoją grupę pięć lat temu, jako pokojowy ruch mający na celu uzyskanie dla południa większej samorządności, np. prawa do nakładania podatków i kontrolowania dochodów. Jednak frakcja radykalnych separatystów, rozzuchwalona upadkiem władzy centralnej, domaga się pełnej niepodległości. Jest ponoć finansowana przez Iran i organizuje częste protesty, a nawet ataki na jemeńskie siły bezpieczeństwa.

Były też doniesienia o współpracy z Al-Kaidą, choć wygląda to raczej na rządową propagandę. Przeczekując burzę piaskową w adeńskim porcie lotniczym, wdałem się w rozmowę z Husseinem Othmanem – krzepkim szejkiem z plemienia Al-Arwal we wschodnim Abjanie.

– Pochodzę z miejsca będącego początkiem Al-Kaidy na Półwyspie Arabskim – powiedział. Othman dzieli czas między Abjan i Sanę, gdzie pracuje w spółdzielni dziennikarskiej. Próbuje prowadzić negocjacje między rządem a islamskimi bojownikami. Z wieloma z nich dorastał, wielu jest dziećmi członków jego klanu. Ale te rozmowy do niczego nie prowadzą. Według jego słów Al-Kaida zażądała, by rząd wprowadził szarłat i wycofał wszystkie swoje siły z prowincji.

Podczas naszej rozmowy Othman bawił się swoim pistoletem kalibru ’32, który nosi dla własnej ochrony, ilekroć wraca do Abjanu. Niektórzy powstańcy uważają, że działa dla rządu, ale on upiera się, że pozostaje neutralny. – Członkowie naszych plemion zawsze podlegają wpływowi religii. Do tego dochodzi bieda – powiedział, tłumacząc, skąd bierze się atrakcyjność bojowników. Abjan jest jedną z najmniej rozwiniętych prowincji Jemenu. – Al-Kaida rozkwita w takim właśnie środowisku – stwierdził Othman.

Sercem rewolucji, budzącym nadzieję na inny Jemen, jest Ta’izz, leżący 160 km od Adenu. Ta’izz powstał na szlakach handlowych prowadzących na wybrzeże Morza Czerwonego, stając się ośrodkiem handlu, przemysłu i edukacji. Jednak to najmniej plemienne, najbardziej liberalne z jemeńskich miast, marginalizowane przez Saliha – marniało. Pierwsze protesty wystąpiły tu w lutym 2011 r. Rok później marsze odbywały się nadal, w każdy piątek po popołudniowych modłach.

W Mieście Ogrodzie – miłej dzielnicy kawiarń i placów zabaw położonej w cieniu osmańskiej cytadeli Qalat al-Qahira – spotkałem jedną z przywódczyń ruchu prodemokratycznego. Belkhis al-Abdeli ma 31 lat, choć na pierwszy rzut oka można ją wziąć za nastolatkę. Na głowie nosi Hidżaz – chustę, która, w przeciwieństwie do nikabu, pozostawia twarz odsłoniętą. Wystarczy coś wspomnieć o polityce – albo o prawach kobiet – a ciepły uśmiech al-Abdeli znika.

– Nienawidzę nikabu – oświadczyła, dodając, że nigdy nie zaakceptowała surowych kodów społecznych, które dyskryminują jemeńskie kobiety. Al-Abdeli jest niezamężna. – Moi krewni mówią: „Nie masz już szansy na zamążpójście”. To dla mnie żaden problem.

Często podróżuje sama, nie przejmując się spojrzeniami pełnymi dezaprobaty. Prawie wszystkie wskaźniki – ochrony zdrowia, poziomu wykształcenia, zatrudnienia – do wodzą, że kobiety w Jemenie radzą sobie marnie. To kraj o jednym z najwyższych w świecie odsetków małżeństw dziecięcych. 60 proc. Jemenek nie umie czytać i pisać. W przeciwieństwie do mężczyzn, kobiety mają ograniczone prawa do rozwodu, posiadania majątku i dziedziczenia.

Al-Abdeli wykłada rachunkowość na uniwersytecie w Ta’izzie i cieszy się względną wolnością, w przeciwieństwie do większości rodaczek. Przypisuje to temu, że wychowała się w tym mieście i ma wolnego od uprzedzeń ojca, który „nie chodził na uniwersytet, ale wiele wie o świecie”. Jest także poetką i przez całe lata otwarcie wyrażała swój wstręt do reżimu Alego Abdullaha Saliha. – Umieściłam część swoich snów w wierszach i starałam się zaszczepiać je w umysłach moich studentów – powiedziała. Kiedy w Egipcie upadł Hosni Mubarak, al-Abdeli odnalazła w sobie nową nadzieję. – Poczułam, że my też będziemy tu mieć rewolucję. Od pierwszego dnia chciałam się przyłączyć do protestów, ale ojciec mi to odradzał. Powiedział: „Ten reżim jest krwawy”. Więc poszłam dopiero kilka dni później.

W miasteczku namiotowym nazywanym Placem Wolności al-Abdeli została wybrana do rady przywódczej. W kwietniu 2011 r. zapoczątkowała Forum Przemian, własny ruch, do którego wstąpiły setki ludzi. Organizowała seminaria i prowadziła demonstrantów ulicami Ta’izzu. Przemawiała z pasją o potrzebie wyeliminowania korupcji i kumoterstwa oraz zagwarantowania równych praw kobietom.

Sprawy przybrały zły obrót 29 maja, gdy niezidentyfikowani napastnicy (wielu sądzi, że stały za tym siły bezpieczeństwa Saliha) spalili na Placu Wolności setki namiotów i zabili 50 protestujących. Po masakrze najpotężniejszy szejk regionu, Hamoud al-Mikhlafi, obwieścił, że będzie bronić demonstrantów i ściągnął z wiejskich obszarów setki członków milicji. Gwardia Republikańska i inne siły sprzyjające Salihowi próbowały zdławić bunt. W tym czasie al-Abdeli wraz z rodzicami i rodzeństwem kuliła się w piwnicy domu, podczas gdy dookoła trwał artyleryjski ostrzał.

Teraz miasto, przez długi czas uważane za najmniej plemienne w Jemenie, ma dług wdzięczności wobec Mikhlafiego. Milicje szejka kontrolują wiele ulic, a jego przynależność do Al-Islah, głównej partii islamskiej kraju, obejmującej wszystkich, od umiarkowanych członków Bractwa Muzułmańskiego po ultrakonserwatywnych salafitów, przydaje islamistom nowego znaczenia. W piątkowe popołudnie, na wiecu, w którym uczestniczyłem, jedynymi mówcami byli członkowie partii islamskiej. Świeccy demokraci, tacy jak al-Abdeli, są poza strukturami władzy.

Opuszczając o zmierzchu Miasto Ogród, pojechałem do willi al-Mikhlafiego na szczycie wzgórza. Budynek był podziurawiony kulami. Kilkunastu strażników szejka patrolowało ulicę przed willą. Al-Mikhlafi żuł czuwaliczkę w zadymionym pokoju przyjęć na parterze, gdzie tłoczyła się jakaś setka przedstawicieli plemion, którzy też żuli. Mężczyźni siedzieli w dwóch rzędach, twarzami do siebie. Broń była oparta o ściany, a na niebiesko-rdzawym dywanie walały się liście i łodygi oraz przepełnione popielniczki. Al-Mikhlafi poprowadził mnie przez podwórze do prywatnego pokoju. Był urzędnikiem służby bezpieczeństwa w rządzie Saliha, odpowiadał za zbieranie informacji na temat wrogów reżimu.

–Radziłem mu, żeby bardziej konsultował się z ludźmi, ale on to zignorował – powiedział szejk, przystojny mężczyzna z nierówną, czarną brodą i grzywą kędzierzawych siwych włosów. Al-Mikhlafi nazwał sam siebie „obrońcą demokracji”. Jednak świeccy demokraci z Ta’izzu twierdzą, że jego przywiązanie do islamskiej partii oraz rozwiązywanie konfliktów poprzez pokazy siły świadczą, iż budowa społeczeństwa obywatelskiego nie zajmuje czołowego miejsca w jego programie.

Al-Abdeli wraz ze swym prodemokratycznym ruchem liczy na budowę nowego społeczeństwa, opartego na przejrzystości i rządach prawa. Ale teraz u władzy jest al-Mikhlafi i jemu podobni. Jemen wciąż należy do ludzi z bronią.