Joanna Kinowska: Skąd się wziął aparat w Twoim życiu? Czemu nie rzeźbienie, rysowanie, pisanie wierszy?

Iwona El Tanbouli-Jabłońska: Na początku, czyli jeszcze w liceum plastycznym, na podstawie zdjęć, które zrobiłam, wykonywałam rysunki albo kolaże. Aparat traktowałam jako jedno z narzędzi obok farb, węgla czy ołówka. Zawsze wolałam rysunek niż malarstwo. I jakoś bardziej ciągnęło mnie do monochromatycznych obrazów. A fotografia wtedy była dla mnie medium czarno-białym. Zamiast malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych, wybrałam fotografię. To wszystko jakoś tak naturalnie się działo. Bez przełomowych zwrotów akcji typu: obudziłam się i poczułam, że będę fotografować.

JK: Zawsze masz aparat przy sobie? Czy są sytuacje przewidziane, na przykład wyjazd i wtedy aparat w ręce, czy na tak zwany niedzielny spacer, albo sytuacje w domu, też jest aparat gotowy?

ITJ: Aparat jest w pobliżu, ale nie zabieram go za każdym razem, kiedy wychodzę z domu. To jest fajne, jak ktoś robi fotografię uliczną czy dokumentalną. Musi być szybki i czujny. Ja raczej wymyślam sobie temat i później go realizuję. Zupełnie inna bajka jest jak wyjeżdżam na zdjęcia. Wtedy aparat zawsze mam blisko siebie.

JK: Zdjęcie zaplanowane wcześniej czy reagujesz na to, co przed tobą? Kiedy podnosisz aparat i robisz zdjęcie?

ITJ: To jest odruch. Myślę, że intuicja gra tu pierwsze skrzypce i pewnie moja wrażliwość na obraz, światło, ludzi. Nie ma tu żadnej złożonej historii, że nagle coś poczułam, jakiś impuls, który kazał mi się zatrzymać i według bressonowskiej teorii decydującego momentu, nacisnąć spust migawki. Tej czynności nie nazwałabym też potrzebą, bo też nigdy nie czułam, że potrzebuję rejestrować rzeczywistość.  

JK: Powiedziałaś: „Zdałam sobie sprawę, że fotografując, mogę prowadzić narrację. I mogę to robić bardzo świadomie, i dokładnie tak jak chcę”. O czym najbardziej lubisz opowiadać? A może nie tylko lubisz, ale musisz?

ITJ: Tak, to była duża zmiana. Poczułam, że fotografie mogą mieć znaczenie i tak jak ciąg słów w powieści wzbudzać wzruszenie, śmiech, złość, obrzydzenie, niechęć, podniecenie. I w zasadzie, to był moment, kiedy podświadomie, bez wiedzy na ten temat, zaczęłam edytować swoje zdjęcia. Robiłam takie książeczki, ręcznie np. rok z życia córki. Z tektury wycinałam strony, łączyłam je sznurkiem i na każdej tekturce przyklejałam zdjęcia czy wycinki ze stykówek. Coś tam dorysowałam, coś napisałam… Zaczynałam opowiadać. Opowiadać obrazem.

JK: W twoim archiwum są czarno-białe portrety, eksperymenty formalne, a wreszcie są zaangażowane i niemal interwencyjne reportaże. Który materiał, mógłby nam najwięcej powiedzieć o tobie, o tym jak patrzysz, co czujesz, to o czym chcesz powiedzieć światu?

ITJ: Żaden w całości (śmiech). Raczej każdy po trochu. Zdjęcia powstawały w różnych momentach życia. W projekcie Storytellers Fotograf Miesiąca pokazuję prace z okresu około 15 lat. Robiąc portrety z serii „Nieme Kino” moją fascynacją był świat kina i muzyki filmowej. Interesowałam się niszowymi produkcjami. To, że mogłam fotografować wybitnych twórców było dla mnie spełnieniem. Później do każdego innego projektu podchodziłam z nowym bagażem doświadczeń i też z inną wiedzą na temat fotografii. Albo z inną świadomością. To, że dane zdjęcie wygląda tak, a nie inaczej, to wypadkowa rzeczy, które na mnie zadziałały, które przeżyłam. Na przykład fotoreportaż z Nigru, to najtrudniejszy dla mnie projekt jak do tej pory. Codziennie widziałam cierpienie dzieci. Jestem matką i pewnie ten fakt wpłynął na sposób, w jaki na nie patrzyłam. I to, że jestem kobietą też pewnie miało wpływ. I może nawet to, że przeczytałam książkę Martína Caparrósa „Głód”. I to, że pracując w National Geographic, mam do czynienia z trudnymi tematami. Często o przemocy wobec dzieci, kobiet, zwierząt. Suma przeżyć, widzianych wcześniej obrazów, przeczytanych słów, to wszystko razem rezonuje i uwidacznia się z pewnością w mojej pracy.

Fot.(powyżej) Rafał Hamrol, Janusz Schwertner

JK: Właśnie, to szalenie mnie interesuje. Ponoć Iksiński już nie chce tego oglądać, przesycił się. Tak mówią od lat wydawcy i nie chcą już żadnych trudnych obrazów. Z drugiej strony, niestety, trudne obrazy przyciągają widza, ale tylko na chwilę. Widz obejrzy i pójdzie dalej, bez reakcji. Jak to jest z trudnymi obrazami w National Geographic?

ITJ: W lifestylowym magazynie szczęście sprzeda się lepiej niż cierpienie. Z kolei w tabloidach „im krwawiej, tym ciekawiej”. Iksiński też się zmienia pod wpływem łatwego i nieograniczonego dostępu do informacji i obrazów. Staje się bardziej odporny na patrzenie na nieszczęście. Niestety jest to również zasługa fotografów i dziennikarzy. Wiadomości i zdjęcia pełne są konfliktów i przemocy. Teraz bez żadnego wysiłku, siedząc na kanapie z komputerem na kolanach, możemy zobaczyć jak na ulicy umiera człowiek. Zło przyciąga i przytrzymuje dłużej niż tylko na chwilę. Ikoniczne zdjęcia, to w większości te, ukazujące śmierć albo ból. A jak jest z trudnymi obrazami w National Geographic? To nie jest magazyn newsow i zdjęcie ciała w kałuży krwi na ulicy w Ciudad Juárez raczej się tu nie znajdzie. Znajdzie się natomiast fotoreportaż o tajemniczych morderstwach młodych kobiet w tym najniebezpieczniejszym mieście na świecie. Albo projekt długoterminowy o przeszczepie twarzy młodej Amerykanki. Od momentu, kiedy decyduje się na serię operacji i cały proces leczenia, który trwa parę lat. Są to tematy trudne i też trudne zdjęcia. Pokazanie ich jest dużą odwagą. Redakcji i wydawcy.    

JK: Dobrze, że to się dzieje. Jeszcze wróćmy do Nigru i twojego najtrudniejszego emocjonalnie materiału. Jak się tam znalazłaś, po co? Wiedziałaś, co zastaniesz? I o czym właściwie mówią te zdjęcia?

ITJ: Przygotowywałam się mentalnie do tego wyjazdu około dwa miesiące. Czytałam o Nigrze i sytuacji, jaka tam panuje. Wiedziałam, że spotkam obrazy pełne bólu i cichego cierpienia, niemocy i bezradności. Wyjazd został zorganizowany przez UNICEF Polska, który zadbał też o wszystkie bieżące dane na temat niedożywionych dzieci, nieletnich matek, złych warunków życiowych. Niger to jeden z najbiedniejszych krajów na świecie. Pojechałam tam uzbrojona w te wszystkie informacje i zastałam dokładnie to, na co byłam przygotowana. Pomyślałam nawet w swojej bezczelności, że jestem prawdziwą profesjonalistką. Nie do końca. Nie mogłam przygotować się na płacz i ciche jęki cierpiących kobiet. Na zapach choroby mieszający się z zapachem płynu do dezynfekcji. Na suche i gorące powietrze, które potęgowało to doznanie. Ale najbardziej poruszająca była bliskość, a raczej odległość, w jakiej się znajdowałam od tych wszystkich potrzebujących pomocy ludzi. Bezbronnych, nieświadomych innego życia niż to, które wiodą. Wypełnionego głodem, bólem i wszechobecną biedą.

JK: I ty z aparatem…

ITJ: Cały czas podczas tej wizyty towarzyszyło mi silne poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Odpowiedzialności za dokumentowanie rzeczywistości, w której się znalazłam i którą zobaczyłam. I uważam, że każdy też powinien mieć poczucie obowiązku refleksji nad tym, co znaczy na nią patrzeć. Nad zdolnością przyswojenia tego, co pokazują zdjęcia. Mam cichą nadzieję, że może na chwilę przybliżą jakąś cząstkę tej rzeczywistości ludziom, którzy głodu nigdy nie czuli.

JK: Mówisz, że miałaś na miejscu poczucie obowiązku. Chciałaś pokazać coś ważnego widzom. Jest w tym miejscu też chęć zmiany świata?

ITJ: Nie łudzę się, że zmienię świat. To jest niemożliwe. Najbardziej zależy mi na szczerości. To mogę – oddać szczerze i najlepiej jak umiem, to na co patrzę. Truizm, wiem, ale aktualny i prawdziwy.

JK: Od lat jesteś edytorką zdjęć. Własne prace edytuje się najtrudniej. Masz jakieś wypracowane własne sposoby?

ITJ: To jest naprawdę droga przez mękę. Oczywiście, że nie mam. Selekcję z dużego zbioru robię dość sprawnie. Pierwszą lubię zrobić jak najszybciej, w możliwie najkrótszym czasie od wykonania zdjęć. Najlepiej tego samego dnia wieczorem, a najczęściej w nocy. Z drugą selekcją jest trochę więcej zabawy, bo często wracam do tych, które już odrzuciłam. Ten etap też jeszcze idzie sprawnie. Dopiero potem, kiedy już mam zbiór, z którego będę wybierać pod konkretną narrację, to się zaczynają schody. Nagle okazuje się, że tę historię mogę opowiedzieć na dziesięć różnych sposobów, że ta narracja wcale nie musi być liniowa, tylko może iść innym kluczem. Mając tego świadomość, czuję się jak ten osiołek, któremu w żłobie dano. Nie umiem się zdecydować, który sposób edycji będzie lepszy. W końcu dochodzę do momentu, w którym czuję pewien stopień zadowolenia. Nie za duży (śmiech). I nagle zdjęcie z końca przeskakuje na początek. No i masz! Wszystko się zmienia.

JK: A jak ze zdjęciami innych ludzi?

ITJ: Tego dylematu kompletnie nie mam, kiedy edytuję zdjęcia nie swoje. Też bywają oczywiście poszukiwania i rozmowy, ale jak już razem z twórcą znajdziemy wspólny mianownik, to wszystko ładnie się łączy. I żadne zdjęcie nie przeskakuje z końca na początek.

JK: Współpracujesz z mężem. On nie pomaga w edycji?

ITJ: Zdjęcia robimy razem, ale edycją zajmuję się ja. Pytam oczywiście Maćka i pokazuję mu wybory, ale zawsze ostateczne zdanie w tym temacie mam ja. I Maciek się z nim zgadza (śmiech).

JK: Od około 50 lat bardzo modne jest działanie grup fotograficznych i artystycznych, w ostatnich latach mamy prawdziwą erę kolektywów. Ty pracujesz w duecie z mężem. Opowiedz więcej o tej współpracy i też jak się godzi pracę z domem w takiej sytuacji.

ITJ: Temat fotografii w naszym domu po prostu jest. Poznaliśmy się na studiach fotograficznych. Maćka poznawałam między innymi za pośrednictwem zdjęć, które pokazywał na zajęciach czy przeglądach. Podobały mi się, tak jak sam Maciek (śmiech). Nasza łazienka często zmieniała się w ciemnię, a na szybach w oknach suszyły się baryty. To, że w domu rozmawiamy o fotografii, czy o filmach jest dla mnie tak naturalne jak wspólne posiłki przy stole. Fotografujemy w duecie szmat czasu. Zawsze działamy symultanicznie i o dziwo, nie wchodzimy sobie w kadr. Potem wszystkie zdjęcia wrzucamy do jednego wora. Nie robimy oddzielnych folderów - to moje, a to twoje. Zawsze tak było. Nie ma też między nami rywalizacji. Jak Maciek zrobi zdjęcie, które mi się podoba, czuję uznanie, że zauważył coś, obok czego ja przeszłam obojętnie. (Brzmi idealnie, prawda?). Po tylu latach wspólnej pracy poznaliśmy swoje słabe i mocne strony. Praca w duecie z Maćkiem to wiele korzyści, z których często nie zdaję sobie sprawy, bo są tak oczywiste, że o nich zupełnie zapominam. Nieustannie się czegoś od siebie uczymy i nawzajem inspirujemy. Mamy wspólną ciekawość.

JK: Brzmi idealnie… Nie ma żadnych kłótni merytorycznych?

ITJ: To nie są kłótnie, bo nie obrażamy się później na siebie. To raczej dyskusje i potrafią być bardzo wartkie, a nawet wybuchowe. Ale rzadko się to zdarza. Przeważnie wtedy, gdy jednej stronie brakuje argumentu. Na przykład przy selekcji zdjęć, często robimy ją razem, ja odrzucam jedno, a Maciek mówi, że jest w porządku. Ja na to, że to banał i muszę przekonać go, że to banał, a on mnie, że w porządku. Czasem nie jest łatwo.

JK: Działacie wspólnie pod szyldem F11. Maciek robi też filmy. Ciebie nie ciągnie do filmowania?

ITJ: F11 - Studio to nasza firma, w której działamy na wielu obszarach. Projektowanie graficzne, publikacje albumowe, identyfikacje wizualne, branding no i oczywiście fotografia, a ostatnio także film. Ostatnio właściwie głównie film i fotografia. Filmowaniem i montażem zajmuje się Maciek. Ja nie potrafię ogarnąć ruszającego się obrazu. Za dużo zmiennych. Pomagam mu natomiast przy budowaniu historii, na etapie powstawania scenariusza.

JK: „National Geographic” to nie tylko magazyn, kanał TV, firma, to pojęcie – idea, pewna misja trwająca już od ponad 100 lat. Zmienia się z czasem. Fotografia zajmuje w niej miejsce centralne. Budzi pewne skojarzenia, jest w pewnym sensie „szkoła fotografowania NG”: robiąca ogromne wrażenie kompozycja, zajrzenie w oczy bohaterom i wspaniały kolor. To ciągle aktualne skojarzenia?

ITJ: Poniekąd aktualne. Bo fotografie nie mogą pozostawić czytelnika obojętnym. I to się cały czas udaje. Dużo zmienił rozwój technologiczny i fotografia cyfrowa. Sprzęt fotograficzny jest lżejszy i mniejszy. Także dostęp do świata stał się łatwiejszy. Teraz dotrzeć do rdzennych plemion żyjących w Amazonii jest prościej niż chociażby 10-15 lat temu. No i oczywiście sama forma fotoreportażu też się zmienia. Zdjęcia są bardziej spektakularne i zaskakujące. Często w fotoreportażach pojawiają się ujęcia z drona lub z kamery GoPro. „National Geographic” reaguje na te zmiany. Przykładem mogą tu być zdjęcia sępów Charliego Hamiltona Jamesa. Fotograf umieścił kamerkę GoPro we wnętrzu padliny. Nadleciały sępy i powstały zdjęcia, których tradycyjny aparat nigdy by nie uchwycił. Na łamach magazynu publikowane też są projekty nie mające nic wspólnego z fotografią reportażową. Na przykład portrety mieszkańców Pyongyang francuskiego fotografa Stephana Gladieu. To aranżowane portrety tzw. ustawki. Czegoś takiego wcześniej nie było. Cieszę się bardzo na te zmiany, bo dzięki temu w magazynie pojawiają się też projekty dokumentalne i długoterminowe. Jednym z moich ulubionych jest opowieść Eugenii Arbugajewej, ukazujące jej rodzinne strony z zimnej i surowej Arktyki.

JK: Och, Arbugajewa jest niesamowita! Mówisz o ułatwieniach, otwarciu na technologię, nowym lepszym świecie. Tymczasem wróćmy do tego momentu robienia zdjęcia. Byłaś w wielu miejscach na świecie, przekraczając własne granice, zapisując to, co widzisz. Byłaś kiedyś w sytuacji, w której nie mogłaś lub nie chciałaś – zrobić zdjęcia?

ITJ: Byłam w sytuacji, w której nie mogłam, bo nie byłam w stanie utrzymać aparatu. Fizycznie nie miałam na to siły. To było na Kilimandżaro. Pojechaliśmy tam rejestrować przebieg najwyższego maratonu na świecie. Maciek robił film, ja fotografowałam. To była pionierska impreza. Weszliśmy na szczyt dość szybko (5 dni) i w noc przed maratonem, już po zejściu ze szczytu, zaczęłam mieć objawy choroby wysokościowej. Rano - zero siły. Niemoc. Ból głowy. Płytki oddech. Jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. A tu trzeba raz jeszcze wejść na szczyt z biegaczami. Na start maratonu. Z trudem wygramoliłam się z namiotu. Zobaczyłam, że jestem w absolutnie niesamowitym miejscu – Crater Camp, wypłaszczenie zaledwie 120 m pod szczytem utkane blokami lodowymi o regularnych kształtach sześcianów i prostopadłościanów. I to światło wczesnego poranka. No, po prostu bajka! Tylko fotografować! I co? I nic! Na myśl, że muszę wykonać czynności, żeby dotrzeć do aparatu, jeszcze bardziej opadłam z sił. Zdjęcie ze startu maratonu nie powstało, tak jak i z zapierającego dech w piersiach widoku z Crater Camp. 

Zobacz wideo:

JK: Trochę jak w „Sekretnym życiu Waltera Mitty”, zostało Ci oglądanie. Tak sobie rozmawiamy o bywaniu w świecie, o podróżach, fotografowaniu daleko. Stykam się z tym od lat, że przecież w podróży łatwiej być fotografem. Zawsze to coś nowego, innego, jakaś pamiątka będzie, albo egzotyczny projekt. Najtrudniej się fotografuje na własnej ulicy, własne sprawy. Masz taki projekt. I wiem też, że jeszcze walczysz ze sobą, czy go pokazywać…

ITJ: Odsłanianie się jest trudne. Przynajmniej dla mnie. Temat, o który pytasz, wymusza to i jeśli nie odkroję kawałka siebie, wiem, że nie zadziała. Gromadzę obrazy i wspomnienia. Przekładam je z jednej szufladki do drugiej. Cały czas jeszcze w sobie. I powoli dojrzewam do większej i moim zdaniem trudnej formy, jaką jest książka fotograficzna. To będzie opowieść o bliskiej mi osobie i śmierci, której miało nie być. To intymne, czułe i drgające uczucia, na przekazanie których szukam sposobu. Chcę, żeby było bardziej o pragnieniu życia niż poczuciu pustki, której wypełnić się nie da.

JK: To zupełnie inny charakter opowiadania, prawda? I wymaga czasu, innej energii. Wiem, że to będzie ważna książka. Osobiste projekty przecież też robiłaś wcześniej. Może z osobistych pobudek, przemyśleń, nie o samej sobie, czy najbliższych. Opowiedz proszę o tych zdjęciach.

ITJ: Niewątpliwie, to jeden z ważniejszych dla mnie projektów. Zdjęcia przedstawiają portrety par sportowców: olimpijczyka i paraolimpijczyka z tej samej dyscypliny. A historia ich powstania jest dość trudna. Parę lat temu uległam poważnemu wypadkowi. W jednej sekundzie całe życie przeskoczyło na inne tory i powrót do sprawności był wielką niewiadomą. Leżąc w szpitalu i czekając na operację kręgosłupa, złożyłam sobie obietnicę: jeśli operacja się uda i będę mogła chodzić, to zrobię coś dla osób niepełnosprawnych. Nie wiedziałam jeszcze co. Do tematu wróciłam dwa lata po wypadku. Akurat był to rok przed Igrzyskami w Rio i pomyślałam, że to dobry początek. Powstał kalendarz „PARA.Olimpijczycy”. Zdjęcia też pojawiły się na citylightach w dużych miastach, jako kampania sportu paraolimpijskiego - jedyna w kraju. W projekcie pomagało mi sporo osób. Bardzo im jestem wdzięczna. Stworzyliśmy fajny zespół, w którym czuliśmy, że to ważna sprawa, że wspólnie zwracamy uwagę mediów i sponsorów na sportowców niepełnosprawnych. Od początku do końca wymyśliłam ten projekt, nie wiedząc, że stanie się ważnym głosem w tym, jak się okazało trudnym i niechcianym temacie w naszym kraju.

Fot. (powyżej) Running Creatives

JK: Pamiętam ten projekt. Robił ogromne wrażenie! Brawo! A teraz wyobraź sobie, że masz nieskończone środki, wolną rękę w wyborze tematu i lokalizacji (i nieograniczone wolne od życia codziennego i pracy w redakcji). Dokąd jedziesz i co byś chciała zobaczyć i sfotografować?

ITJ: Odpowiem ci dzisiaj, że na tę chwilę ciągnie mnie w miejsca odludne. Na przykład do głębokiej Syberii, gdzie przytulam się do Nieńcow i spędzam z nimi kilka miesięcy. Nie wiem, gdzie będę chciała wyruszyć za rok? Życie jest zmienną, a ja ciągle uczę się reagować na te zmiany. Ale tak ogólnie, to nie ma konkretnego miejsca. Poczucie bycia w drodze jest dla mnie kwintesencją podróży, a w podróży dzieje się dużo rzeczy w nas samych. Otwierają się klapki, które były zamknięte i pojawiają się nowe możliwości. Te fotograficzne też. I jestem przekonana, że gdybym wyruszyła w taką podróż, bez obciążeń i ograniczeń, to przełożyłoby się to na moje patrzenie na świat.

JK: Bardzo ci zatem życzę dobrej podróży! Dziękuję za rozmowę.