Kamery obserwujące CCTV i ARTR – a także znaki mówiące o ich obecności – wtapiają się w infrastrukturę miasta jak jej bezbarwne elementy. Podczas trzech tygodni spędzonych w Londynie spacerowałem po cichych dzielnicach, w których mieszkali kiedyś Orwell i Huxley. Dom Orwella stoi w zasięgu kilku kamer CCTV i ARTR, o cztery minuty piechotą od lokalnej dyspozytorni. Z kolei dawna rezydencja Huxleya jest pod ciągłą strażą innej dyspozytorni.

W hrabstwie South Yorkshire odwiedziłem szpital Barnsley, w którym część pracowników ochrony jest wyposażona w inwigilujące minikamery mające zniechęcać pacjentów i gości do niezdyscyplinowanych zachowań. Zważywszy, że już teraz około 150 tys. brytyjskich funkcjonariuszy policji jest wyposażonych w takie urządzenia, być może następnym naturalnym krokiem jest przydzielenie ich innym przedstawicielom władzy, takim jak wychowawcy i pielęgniarki.

Natrafiłem na most Westminsterski nad Tamizą i znalazłem się wśród turystów, którzy wyciągali w górę smartfony, próbując sobie zrobić najbardziej londyńskie selfie. Schylałem się, skręcałem i przepraszałem, dopóki nie uświadomiłem sobie, że to daremne.

Czy wszystkie moje ruchy były beztrosko dokumentowane w ten sposób? Czy fakt, że Wielki Brat patrzy, ma jakieś znaczenie, skoro każdy używa metod inwigilacji wobec każdego?

O narastającej społecznej manii fotografowania wszystkiego rozmawiałem z dwoma bystrymi obserwatorkami. Pierwszą była Chloe Combi, której debiutancka książka Pokolenie Z – ich głosy, ich żywoty jest owocem setek godzin wywiadów, które przeprowadziła z brytyjskimi nastolatkami. Demonstrowali w nich znaczną nonszalancję, jeśli chodzi o bycie fotografowanym i filmowanym nieomal we wszelkich wyobrażalnych sytuacjach.

– Możesz zobaczyć film dokumentalny o całym życiu jakiegoś człowieka w jego telefonie – powiedziała mi Combi.  – Żyjemy w świecie, w którym w coraz większym stopniu nic nie pozostaje sekretem.

A jedną z oznak bogactwa i władzy może w końcu stać się to, że prywatność będzie towarem tylko dla ludzi z poważnymi pieniędzmi, mogącymi ją sobie kupić. Dla wszystkich innych świat rzeczywiście będzie teatrem, w którym  wszyscy ludzie nieśmiało grają swoje role. Futurystyczny spektakl wyczarowany przez Combi – w którym każdy jest jednocześnie obserwatorem i ekshibicjonistą, całodobowo, siedem dni w tygodniu.

Czy już znaleźliśmy się w miejscu, które socjolog William Staples nazwał w roku 2000 „stanem permanentnej widzialności”? Tyle tylko, że za własnym przyzwoleniem, nie zaś z rządowego nakazu. Nasza wizualna konstelacja jest pełna rozkosznych niemowląt, kociątek i słoni – ale także egzekucji wykonywanych przez ISIS, gwiazd w intymnych sytuacjach, dwulicowych polityków. Jednocześnie jesteśmy pod inwigilacją nie tylko z daleka ale z bliska, przez aparaturę bezpieczeństwa na lotniskach, „inteligentne” billboardy, które dostosowują do nas reklamy, gdy się pojawiamy, i każdego, kto zna kogokolwiek, kto nas sfotografował akurat wtedy, gdy moglibyśmy przysiąc, że jesteśmy sami.

Zapytałem o przemyślenia Susan Greenfield, neurobiolożkę i znaną krytyczkę natręctwa mediów społecznościowych, członkinię brytyjskiego parlamentu. Jej ocena była nie mniej surowa od tej, którą przedstawiła Combi.

– Pojęcie prywatności, odosobnienia, łączy się z odrzuceniem czegoś – powiedziała. – Musimy się odciąć. Wszyscy wydają się myśleć, że to wspaniale być przez cały czas podłączonym i odsłoniętym. Ale do czego dochodzi, gdy wszystko jest dosłowne i wizualne? Jak wyjaśnić takie pojęcia jak honor, jeśli nie można ich znaleźć w grafikach Google’a? Świat abstrakcji jest niewytłumaczalny. Niuanse znikają z życia.

Kiedy zatem rozmawiałem z Tonym Porterem w ogromnej, ściśle inwigilowanej kantynie ministerstwa spraw wewnętrznych, zauważyłem, że powtarzam coś, co kilka miesięcy wcześniej już mu powiedziałem: Czy cały ten lęk przed Wielkim Bratem nie wydaje się dziś trochę staroświecki?

– Używam teraz tego terminu w swych wystąpieniach – odparł komisarz od kamer z uśmiechem.

Potem spoważniał. Odwiedził ostatnio Zjednoczone Emiraty Arabskie, gdzie tłumi się przejawy sprzeciwu i bardzo interesuje technikami inwigilacji. Uznał to za złowieszcze.

– Wiem, o co ci chodzi – powiedział. – Ale inwigilacja przez państwo ma skłonność do rozrastania się. Jest potężna, ma zdolność konsolidacji w stopniu przerastającym ludzkie wyobrażenia. To coś zupełnie innego niż, powiedzmy, selfie.

Według Portera prawdziwym zagrożeniem jest zintegrowana inwigilacja.