Częściowo z tego powodu, że w londyńskich dziejach nie było faszyzmu czy innych autorytarnych reżimów, które w innych krajach nauczyły obywateli podejrzliwości wobec aparatu państwowego. Wydaje się zatem, że społeczeństwu nic nie grozi. Ale jak wiemy z historii, gdy ludziom przestaje się wydawać, zwykle jest już za późno. Za powszechnością kontrolnej inwigilacji obywateli w Wielkiej Brytanii stoi połączenie strachu i romantyzmu. W końcu ten kraj uratowali szpiedzy. W muzeum upamiętniającym legendarnych łamaczy szyfrów z II wojny światowej, które mieści się w Bletchley Park, 70 km od Londynu, zwiedzających nigdy nie brakuje.

Jeśli idzie o ochronę własnej ludności, rząd brytyjski jest postrzegany w jak najlepszym świetle, lepszym chyba niż w innych społeczeństwach Zachodu. Nawet rewelacje Edwarda Snowdena ujawniające, że wywiady brytyjski i amerykański zbierają masowo dane o obywatelach własnych krajów, w Anglii nie wywołały większego sprzeciwu opinii publicznej, gdy parlament sankcjonował wzrost prerogatyw służb bezpieczeństwa.

– Jako społeczeństwo postrzegamy nasz rząd jako skuteczny i działający dla naszego dobra. Przecież to rząd zajmuje się służbą zdrowia, oświatą publiczną i opieką społeczną. I dzięki Bogu nie mamy za sobą doświadczenia agentów w skórzanych płaszczach dobijających się człowiekowi do drzwi o czwartej nad ranem. Dlatego gdy mówimy o rządowych służbach bezpieczeństwa, odzew społeczny jest odmienny niż gdzie indziej – tłumaczył mi David Omand, były dyrektor Rządowej Centrali Łączności, jednej z brytyjskich agencji wywiadu, które jak wykazał Snowden, zbierają masowo dane o obywatelach.

Ale to nie znaczy, że w państwach takich jak Stany Zjednoczone, gdzie obywatele z większym sceptycyzmem patrzą na poczynania rządu, nie dochodzi do stałego powiększania zakresu metod inwigilacji. Większość komisariatów policji wyposażyła funkcjonariuszy w kamery umocowane na ciele albo ma zamiar takie kamery wprowadzić. Spotyka się to z poparciem organizacji działających na rzecz praw człowieka, bo postrzegane jest jako sposób na zapobieżenie nadużyciom ze strony policjantów. Kamery rozpoznające tablice rejestracyjne są instalowane w wielu dużych miastach Stanów jako sposób na zapewnienie przestrzegania przepisów ruchu drogowego.

Po zamachach z 11 września Nowy Jork rozbudował sieć inwigilującego monitoringu i dziś na samym Manhattanie zainstalowanych jest około 20 tys. oficjalnych kamer. Władze Chicago przeznaczyły duże środki na zbudowanie sieci 32 tys. kamer, aby walczyć z falą zabójstw w podupadłych dzielnicach. Inne miasta amerykańskie, niemające w historii ataków terrorystycznych czy wysokiej przestępczości też chętnie wprowadzają metody inwigilacyjne. Przyjrzałem się sieci kamer, która bez rozgłosu rozprzestrzeniła się po centrum Houston w Teksasie. Jeszcze w 2005 r. nie było w tym mieście ani jednej kamery monitoringu. Ale potem Dennis Storemski, odpowiadający w biurze burmistrza za bezpieczeństwo publiczne, odwiedził kilka innych miast.

– To, co zobaczyłem w Londynie, wzbudziło moje zainteresowanie monitoringiem – wspomina. Dziś dzięki dofinansowaniu federalnemu Houston ma 900 kamer własnych i dostęp do 400 kolejnych, należących do innych instytucji. Tak jak w Londynie, funkcjonariusze nie patrzą w każdą kamerę przez cały czas.

To nie jest inwigilacja jako taka. Chcemy rozwiać obawy, że ludzie są obserwowani nieustannie – zapewnia Storemski.

Może właśnie z tego powodu system monitoringu w Houston rozbuduje się wkrótce poza centrum i – chociaż stan Teksas znany jest z nieufności do rządu federalnego, nie wzbudza to żadnych protestów. Przyzwolenie Brytyjczyków na rozprzestrzenianie kamer też jest uderzające.