Trudno ocenić, jaka jest pieniężna wartość tej całej pracy, ale w roku 2006 dwójka entomologów spróbowała tego dokonać. Przyjrzeli się czterem kategoriom owadzich usług – usuwaniu odchodów, kontroli szkodników, zapylaniu i odżywianiu dzikiej fauny – i wyszła im kwota 57 mld dolarów w samych tylko Stanach Zjednoczonych.

STACJA BADAWCZA LA SELVA leży zaledwie 55 km na północ od San José, stolicy Kostaryki, ale żeby się tam dostać, trzeba jechać dwie godziny stromą górską drogą z ciasnymi zakrętami. Jedną z nocnych atrakcji La Selvy był kiedyś niewielki pawilon wyposażony w białą płachtę i lampę na ultrafolet zwabiającą owady. Na płachcie zbierało się ich tak wiele, że odwiedzający stację pozostawali do świtu, żeby je oglądać. Lecz przez ostatnie 20 lat widowisko stawało się coraz mniej spektakularne, aż do momentu, gdy przestało być widowiskiem. Dwie wyprawy do pawilonu, w parne noce minionego stycznia, przyniosły następujące wyniki: trzy ćmy, jeden chrząszcz, jakiś pluskwiak i kilka komarów. – Kiedy trafiłem tu po raz pierwszy, to było prawdziwe miejsce spotkań – powiedział Leeer, ekolog z University of Nevada. – A teraz nie widać owadów. Może jednego lub dwa.

Dyer pracuje w La Selvie od 1991 r. Jego badania skupiają się na interakcjach owadów z roślinami, na których żyją, z innymi owadami i między sobą. Na przykład większość pasożytniczych os składa jaja w ciałach gąsienic, wykorzystując je jako żywe spiżarnie. Larwy os stopniowo zjadają gąsienice od środka. Inne owady, zwane hiperparazytoidami, składają jaja w ciałach parazytoidów lub na nich. Są nawet takie, które pasożytują na hiperparazytoidach. Z pomocą studentów Dyer zbierał gąsienice w La Selvie i hodował je, by zobaczyć, co wyjdzie – czasami były to ćmy, czasami pasożyty. Podobnie jak członkowie Towarzystwa Entomologicznego z Krefeld, nie zamierzał szukać dowodów na upadek owadów. Ale je znalazł. Jedna z jego dyplomantek, Danielle Salcido, przejrzała ostatnio dane z dwóch dekad. Stwierdziła, że od 1997 r. różnorodność gąsienic w La Selvie spadła o prawie 40 proc. Różnorodność parazytoidów spadła jeszcze bardziej – o jakieś 55 proc. Parazytoidy trzymają pod kontrolą wiele gąsienic zjadających uprawy, więc spadek ich liczby może zwiększać straty w rolnictwie. (Salcido stwierdziła, że kilka grup gąsienic, skłonnych do nagłego występowania, wzrastało, mimo iż większość spadała). Zanikanie interakcji między gąsienicami i parazytoidami oznacza, że całe łańcuchy pokarmowe mogą się rwać, częstokroć jeszcze zanim ludzie będą mieli okazję je poznać.

 

– To jest jak filologia – stwierdził Dyer. – A te interakcje, te historie, są jak wiersze. Gdy tracimy ich tak wiele, to tak, jakby spłonęła biblioteka. Większość długoterminowych danych związanych z owadami pochodzi ze strefy umiarkowanej – z Europy i USA. Ale mniej więcej 80 proc. wszystkich gatunków owadów żyje w tropikach, toteż wnioski Dyera i Salcido mogą być tym bardziej znaczące. Choć wokół stacji La Selva rozciągają się tereny rolnicze, co każe myśleć o takich problemach, jak rozdrobnienie siedlisk i stosowanie pestycydów, Dyer uważa, że jednym z głównych czynników przyczyniających się do spadku liczebności są zmiany klimatyczne. A zwłaszcza, jak dowodzi, wzrost liczby zdarzeń pogodowych takich jak powodzie. – Wiele gatunków, głównie w tropikach, jest
szczególnie podatnych na skrajne warunki pogodowe. One po prostu nie są przystosowane do znacznych wahań – mówi.

 

Dan Janzen i Winnie Hallwachs są tropikalnymi ekologami z University of Pennsylvania. Część roku spędzają w Filadelfii, a część w zachodniej Kostaryce, w domu leżącym na północ od miasta Liberia, który dzielą z wszelką dziką fauną, jaka się w nim osiedli, w tym ze spawękami skorpionokształtnymi i nietoperzami z rodzaju jutrzenkowców. Kiedy przybył do nich gość z La Selvy, Hallwachs pokazała mu ośmiocentymetrowego karalucha pod zlewem. – Mówię ludziom, że książki są tylko pokarmem dla termitów – powiedział Janzen, wskazując kupkę rozdrobnionego papieru w biblioteczce.

Okoliczny krajobraz bardzo różni się od tego w La Selvie – to tropikalny suchy las, a wyżej las mglisty zamiast nizinnego lasu deszczowego. Ale także tutaj Janzen i Hallwachs zauważyli dramatyczny spadek liczby owadów. Hallwachs wspomina, że w połowie lat 80. XX w., kiedy zdobyli komputer osobisty, światło monitora zwabiało tak wiele owadów, że musieli rozpiąć w domu namiot, żeby pracować w jego wnętrzu. – Teraz doszedłem do takiego punktu, że każdy owad, który przechodzi po moim biurku nocą, trafa do folki z alkoholem – powiedział Janzen. Był w Kostaryce przez dwa tygodnie i zebrał zaledwie dziewięć owadów. Janzen i Hallwachs spadek liczby owadów też w znacznym stopniu przypisują zmianom klimatycznym. Janzen stwierdził, że kiedy zaczął przyjeżdżać do Kostaryki w roku 1963, pora sucha trwała cztery miesiące. – Dziś mamy sześć miesięcy suchych, więc te wszystkie stworzenia, które przystosowały się do czterech miesięcy, mają teraz dodatkowe dwa. Kończy się im jedzenie, kończą się wskazówki, jak żyć. Wszystko się rozpada.

CO MOŻNA ZROBIĆ, żeby odwrócić te złowieszcze trendy? Do pewnego stopnia zależy to oczywiście od ich głównej przyczyny. Jeżeli jest to przede wszystkim zmiana klimatu, to jedynie globalne działanie na rzecz ograniczenia emisji może dać jakiś skutek. Jeśli to pestycydy lub utrata siedlisk, sporo mogą przynieść akcje na skalę regionalną lub lokalną. Starając się chronić owady zapylające, Unia Europejska zakazała stosowania większości neonikotynoidów – pestycydów, które mają związek ze spadkiem liczby owadów i ptaków. Jesienią niemiecki rząd przyjął program działania na rzecz ochrony owadów, który zmierza do przywracania ich siedlisk, zakazu stosowania insektycydów na pewnych obszarach i stopniowego wycofywania glifosatu, popularnego herbicydu. (Glifosat może eliminować rośliny o kluczowym znaczeniu dla owadów, a także zaburzać ich układy odpornościowe). Nie damy sobie rady bez owadów – napisano w tym planie.

Ostatnio grupa ponad 50 naukowców z całego świata zaproponowała „mapę drogową” ochrony owadów zalecającą podejmowanie agresywnych kroków na rzecz ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zapewnianie większej ilości naturalnych obszarów jako bezpiecznych schronień dla owadów oraz ściślejszą kontrolę gatunków egzotycznych. (Do załamania populacji patagońskich trzmieli Bombus dahlbomii, a być może także północnoamerykańskich Bombus afnisdoprowadziły pszczoły sprowadzone z Europy). Grupa wezwała także do ograniczenia stosowania syntetycznych pestycydów i nawozów. – Możemy zrobić wiele rzeczy, które będą dobrymi praktykami, bez względu na to, jak się to skończy – powiedział Wagner, należący do tego grona. – Wszystko, co dotyczy klimatu, jest numerem jeden na mojej liście. Jeśli zdołamy ograniczyć stosowanie pestycydów w celach kosmetycznych, takich jak pielęgnacja trawników, planeta na tym skorzysta.

Jedną z nielicznych organizacji na świecie nastawionych w szczególności na ochronę bezkręgowców jest Xerces Society z Portland w stanie Oregon. Towarzystwo to wzięło nazwę od motyla Glaucopsyche xerces z półwyspu San Francisco, który wymarł w latach 40. XX w. z powodu zagospodarowania jego terenów. Pewnego dnia, wkrótce po wspinaczce na Castle Peak, wybrałam się z dyrektorem towarzystwa, Scottem Blackiem, na zwiedzanie kilku projektów w Dolinie Kalifornijskiej, przy których jego organizacja współpracuje. Podczas jazdy Black wspominał jedną ze swoich pierwszych miłości samochodowych – forda mustanga, którego kupił jako nastolatek w Nebrasce w 1979 r.

Ciągle musiał go myć, bo auto było oblepione martwymi owadami. Dziś, jak stwierdził, rzadko musi zeskrobywać rozbite owady ze swojego wozu. To zjawisko zauważa się tak powszechnie, że zyskało miano „efektu przedniej szyby”. Mijaliśmy kolejne kilometry precyzyjnie obsadzonych pól. Black pokręcił głową. Stwierdził, że kiedyś na obrzeżach farm rozciągały się zachwaszczone kawałki, w których mogły się chronić owady. Dziś ziemia jest zaorywana od jednej drogi do następnej. – Tu widać brak siedlisk. W końcu dotarliśmy do rancza Bixler w miasteczku Stockton. Na tej 520-hektarowej połaci uprawia się migdały i jagody. Kilka lat temu jej właściciele postanowili współpracować z Towarzystwem Xerces, sadząc żywopłoty i zwracając ekosystemowi część naturalnych siedlisk utraconych w ciągu półwiecza coraz bardziej intensywnych upraw. Jeden z żywopłotów, posadzony w dawnym rowie nawadniającym, ciągnął się przez ponad 800 m. Wyższe krzewy, takie jak
dziki bez, rosły na przemian z mniejszymi bylinami, np. białą szałwią i werbeną. Lato dobiegało końca, dzień był gorący i większość roślin wydawała się przesuszona. Mimo to brzęczały w nich pszczoły miesierkowate i smuklikowate. – Mamy mnóstwo danych dowodzących, że jeśli będziemy tak postępować, one się pojawią – powiedział Black. – Rośliny i owady stanową tkankę tej planety. Rozdzieramy ją na strzępy, więc musimy zszywać ją z powrotem.