100 000. Tyle Polek, w przybliżeniu, dokonuje aborcji każdego roku. Jedynie niewiele ponad tysiąc procedur to zabiegi legalnie wykonywane w polskich szpitalach (zgodne z polską legislacją). Mimo że przez lata politycy powtarzali z mównic jak mantrę, że polskie społeczeństwo nie jest gotowe na zmiany, więcej, że polskie społeczeństwo nie jest ponoć nawet gotowe na debatę, praktyka wskazywała zgoła inaczej. Prawo obchodziło się po cichu, a debatę kobiety zmuszone zostały zorganizować sobie same. Na ulicach.

Decyzja Trybunału Konstytucyjnego z 22 października 2020 roku zakaże prawie wszystkich, bo 98%, przeprowadzanych w Polsce legalnych aborcji – wykluczy te, które dotyczą usuwania ciąży w przypadku ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu, bądź jego nieuleczalnej choroby. Odpowiedź kobiet była natychmiastowa – masowy bunt. I podczas gdy podziemie, zagraniczne kliniki i tabletki łykane po domowych kątach niewątpliwie pozostaną, to, co zdaje się raz na zawsze zniknęło ze sfery publicznej, to milczenie i wstyd. Dziś już nie ma aborcji po cichu. Dziś jest rewolta. Płonące flary. Blokady miast. I aborcyjne coming-outy.

Śp. Pierwsza Dama Nancy Reagan mawiała, że „kobieta jest jak herbata w torebce – z jej mocy można zdać sobie sprawę tylko w gorącej wodzie”. A w Polsce zawrzało. Patrząc dziś na polskie ulice, zapewne przytakują jej nie tylko konserwatywni politycy, którym owe ulice sugerują, żeby uciekali prędziutko, ale i same kobiety. Z racami w rękach i krzykiem na ustach. Solidarne. W miastach i wsiach. W tysiącach, dziesiątkach i setkach tysięcy. Grzeczne już w końcu były. A teraz jest wojna.

Artykuł powstał w odpowiedzi na akcję WOMEN* To The Front, zainicjowaną przez RATS Agency we współpracy ze SPUTNIK Photos i NAPO,  w celu zwrócenia uwagi na pracę polskich fotografek.