Tekst: Robert Draper
Zdjęcia: Cédric Gerbehaye

Pewnej soboty w La Paz Álvaro García Linera, wiceprezydent Boliwii, wita mnie w przestronnym salonie przed swoim gabinetem wychodzącym na Plaza Murillo. Ten wytworny 56-letni polityk jest znany w swoim kraju jako gorący wyznawca idei Marksa, ale dziś prezentuje się w roli propagatora kapitalizmu.

Sprawą, która go pochłania, jest lit. García Linera mówi o tym naturalnym bogactwie swojego kraju rzeczowo. Zapewnia mnie, że lit, niezbędny w naszym zasilanym akumulatorami świecie, jest także kluczem do przyszłości Boliwii. Przewiduje, że już za cztery lata stanie się motorem gospodarki, przynosząc korzyści wszystkim Boliwijczykom. – Wydobędzie ich z biedy, zagwarantuje stabilność w klasie średniej, rozwinie kompetencje kraju w dziedzinie nauki i technologii.

Ale, o czym wiceprezydent wie, spojrzenie na lit jako ekonomiczne zbawienie Boliwii nie jest pełne, jeśli nie weźmie się pod uwagę jego źródła – Salar de Uyuni. Wydobycie zasobów zalegających pod tym solniskiem, mierzącym 10 tys. km2, jednym z najwspanialszych krajobrazów kraju, zmieni je, a być może nieodwracalnie zniszczy.

Toteż García Linera mówi o nim uspokajająco, a nawet z nabożeństwem. – Byłeś na Salar de Uyuni? – pyta, przysuwając się do mnie bardzo blisko. Gdy odpowiadam, że wkrótce się tam wybieram, wiceprezydent odchyla się, pozostawiając zapach mentolu. Wygląda na to, że ogarnia go nostalgia.

– Kiedy pojedziesz na Salar, wybierz się tam nocą – zaleca. – Rozłóż koc na środku. Puść jakąś muzykę – uśmiecha się z emfazą. – Pink Floyd. Puść Pink Floydów. I popatrz w niebo. Potem robi nieokreślony ruch ręką, dając do zrozumienia, że wtedy wszystko stanie się oczywiste.

José Edmundo Arroyo, pracujący przy budowie litowego zakładu, kończy zmianę. Ta placówka, zatrudniająca głównie wykwalifikowanych pracowników z La Paz lub Potosí, przyniosła do tej pory niewielkie korzyści lokalnej ludności.

Całodzienna jazda z najwyżej położonej stolicy świata do największego solniska świata stanowi samochodową wycieczkę po najbiedniejszym kraju Ameryki Południowej. Z centrum La Paz, bezustannie blokowanego przez samochody i demonstracje polityczne, droga pnie się w górę  do El Alto, robotniczego bastionu Ajmarów, drugiego co do wielkości autochtonicznego ludu Boliwii, przybyłego z andyjskich płaskowyżów. Przez następnych siedem godzin trasa opada bezustannie – mijając górnicze miasto Oruro oraz wioski, w których kukły potencjalnych złodziei wiszą na drzewach jako ostrzeżenie. W końcu droga zaczyna biec płasko, na wysokości około 3650 m, przez puste na ogół tereny krzewiaste, ożywiane czasem przez lamy i ich mniejsze kuzynki wikunie. Późnym popołudniem horyzont rozjarza blade lśnienie solniska.

Docieram do Salar tuż przed zachodem słońca. Przez jakąś milę jadę po jego gładkiej i twardej powierzchni, aż w końcu staje się jasne, że jestem na zupełnym odludziu. Wysiadając z SUV-a w dojmujący chłód, z żalem dochodzę do wniosku, że nie położę się na kocu pod gwiazdami, słuchając psychodelicznej muzyki Pink Floydów. Mimo to spektakl jest fantasmagoryczny – kilometry białego, bezwzględnie płaskiego terenu, podzielonego na z grubsza trapezoidalne kształty, niczym szachownica szalonego olbrzyma. Surowości krajobrazu dopełnia bezchmurne niebo i mahoniowe szczyty Andów w oddali. Motocykle i samochody z napędem na cztery koła mkną po bezdrożu, nie wiadomo dokąd. Tu i ówdzie samotne postaci krążą jakby w postapokaliptycznym osłupieniu, wpatrując się w to, co boliwijski wiceprezydent nazywa „nieskończoną połacią śnieżnej bieli”.

Zbiorniki odparowujące wyryte w Salar de Uyuni tworzą kolorową mozaikę w pilotażowym zakładzie Llipi, który w 2013 r. zaczął produkować węglan litu. Obfitująca w lit solanka jest pompowana do zbiorników z głębokości 20 m. Docelowo zakład będzie miał aż 200 takich basenów.

Gdzieś poza zasięgiem wzroku, na skraju nieskończoności, spychacze wycinają w Salarze zbiorniki odparowujące – długie i precyzyjne niczym sieć ogromnych basenów pływackich. Właśnie tak będą pracować – nikt nie potrafi określić kiedy dokładnie.

Oto co wiemy: Po pierwsze, że pod tą największą solną równiną świata leżą jedne z największych złóż litu, być może 17 proc. łącznych zasobów planety. Po drugie, że w eksploatacji tych złóż rząd Boliwii – gdzie 40 proc. mieszkańców żyje w biedzie – widzi wyjście ze ślepego zaułka niedoli. I po trzecie, że to wyjście jest całkowicie niezbadane, a zarazem, dla Boliwijczyków – żyjących w kraju pełnym grabieży i oszustw – podejrzanie znajome.

Dzisiejsza Boliwia nie może się wyzwolić z okowów przeszłości. Evo Morales, pierwszy ajmarski prezydent kraju, który objął urząd w 2006 r., w swoim ostatnim przemówieniu inauguracyjnym nazwał „500 lat, które przecierpieliśmy”, efektem hiszpańskiego kolonializmu – brutalnego zniewolenia i kulturowego wykluczania, które jednak dobiegły końca prawie dwa wieki temu. Później geografia i złe rządy udaremniły rozwój. W 1905 r. kraj utracił swoje pacyficzne wybrzeże po przegranej wojnie z Chile. Podczas gdy sąsiadujące z nią Brazylia i Argentyna stawały się powoli coraz zamożniejsze, Boliwia przeżywała dziesięciolecia wojskowych zamachów stanu i korupcji. Dwa główne tubylcze ludy kraju, Keczua i Ajmarowie, zostały zdegradowane przez rządzącą elitę o europejskim rodowodzie do stanu niższej kasty.

Pracownik belgijskiej fabryki w Brukseli sprawdza akumulator litowo-jonowy, który będzie napędzał elektrycznego SUV-a Audi e-tron. Chłodzony cieczą akumulator składa się z odrębnych modułów wbudowanych w podłogę samochodu. Rosnąca sprzedaż pojazdów elektrycznych doprowadziła do znacznego wzrostu wydobycia litu.

 

Gospodarcza historia Boliwii jest niekończącym się cyklem wzlotów i upadków. Choć to typowe dla krajów uzależnionych od zasobów naturalnych, niektóre państwa południowoamerykańskie, na przykład Chile, potrafią panować nad takimi fluktuacjami. Natomiast boliwijski rząd często zrzekał się swych praw do minerałów na rzecz zagranicznych firm w imię szybkich, ale chwilowych zysków. Jak powiedział mi wiceprezydent: – W całej naszej historii nie wypracowaliśmy kultury, która łączyłaby surowce ze strategicznym myśleniem. To stworzyło kraj obfitujący w zasoby naturalne, ale bardzo ubogi.

Pośród państw latynoamerykańskich Boliwia pozostaje dziwnie mglista. Jej historia nie jest symboliczna ani wybuchowa. Epizodyczną rolę, którą ten kraj odegrał w filmie Butch Cassidy i Sundance Kid, można postrzegać jako metaforę jego półanonimowości. W tym klasycznym dzisiaj obrazie jest to senne schronienie dwóch amerykańskich rabusiów. Lecz w Boliwii ci wyidealizowani przez Hollywood banici symbolizują coś znacznie mniej romantycznego, a mianowicie bezwzględne skubanie jej zasobów przez gringo ze znacznie bogatszych krajów.

Podziurawiony kulami pociąg, na który ponoć napadła ta para, jest główną atrakcją w Pulacayo – ruchliwym niegdyś, ale dziś wymarłym miasteczku górniczym. W roku 1959 rząd zamknął kopalnie Pulacayo, wyrzucając górników z pracy. Oczekiwano, że upadek miasteczka przypieczętuje los Uyuni, górniczego centrum dystrybucyjnego oddalonego o 20 km. Ale w latach 80. Juan Quesada Valda, przedsiębiorca turystyczny z La Paz, szukając atrakcji mogącej rywalizować z jeziorem Titicaca, zwrócił uwagę na Salar.

Do tego czasu solnisko było dla Boliwijczyków zwykłą anomalią geograficzną. Według miejscowego mitu Salar powstał z mleka i słonych łez Tunupy, bogini wznoszącego się nad nim wulkanu, która płakała po porwaniu swoich dwóch córek. Lecz choć Tunupa i inne okoliczne góry są czczone w rodzimej tradycji, „Salar nigdy nie miał kulturowego znaczenia”, jak powiedział Patricio Mendoza, burmistrz Uyuni.

Żołnierz trzyma straż na posterunku obserwacyjnym przy wjeździe do pilotażowego zakładu litowego. Droga z lewej prowadzi do placówki. Przed wjazdem na jej teren wszyscy kierowcy muszą się zatrzymać i wypełnić stosowne formularze. 

– Ludzie obawiali się, że gdy tam pójdą, mogą zabłądzić i umrzeć z pragnienia albo ich lamy uszkodzą sobie kopyta na słonej powierzchni. Gdy Quesada zobaczył Salar, doznał olśnienia.

– Jeziora możesz znaleźć wszędzie – mówi jego córka Lucia. – Ale takiej solnej równiny nie zobaczysz w żadnym innym miejscu na świecie. Zrozumiał, że może sprzedać to miejsce. Quesada, architekt z wykształcenia, w wiosce Colchani na wschodnim skraju Salar wzniósł pierwszy z kilku hoteli zbudowanych prawie w całości z bloków soli. I tak zaczęli napływać tu cudzoziemcy pragnący rozkoszować się wielką jasną pustynią. W końcu miano na niej organizować wesela, kursy jogi i wyścigi samochodowe. Dziś solne hotele są bezustannie pełne, a Uyuni stało się trochę obskurnym, pełnym pizzerii wczasowiskiem licznie odwiedzanym przez dwudziestoparoletnich wędrowców z plecakami.

– Jakieś 90 proc. naszej gospodarki stanowi turystyka – powiedział Mendoza. Co oznacza, że w długiej, ponurej historii ekonomicznych rozczarowań Boliwii Salar stanowi szczęśliwy, choć skromny wyjątek. Ale teraz nadchodzi przyszłość tego kraju  w postaci litu.

Znaczenie złota we wcześniejszych epokach oraz ropy naftowej w minionym stuleciu, w nadchodzących latach może przyćmić lit. Używany od dawna w medycynie do leczenia zaburzeń dwubiegunowych – a także do produkcji artykułów tak różnych jak ceramika i broń jądrowa – stał się niezbędnym składnikiem akumulatorów w komputerach, telefonach komórkowych  i innych urządzeniach elektrycznych.

Roczne zużycie litu na rynku globalnym wynosiło w roku 2017 ok. 40 tys. ton i wzrastało o mniej więcej 10 proc. rocznie od 2015. Tymczasem pomiędzy rokiem 2015 a ostatnim cena litu uległa niemal potrojeniu – co wyraźnie odzwierciedla tempo wzrostu popytu.

Ten trend będzie prawdopodobnie ulegał intensyfikacji w miarę zyskiwania popularności przez samochody elektryczne. Bateria akumulatorów w jednej z wersji auta Tesla S zawiera około 63 kg związków litu, czyli równowartość tego, co mieści się w 10 tys. telefonów komórkowych, jak twierdzi Goldman Sachs. Ten bank inwestycyjny szacuje, że wzrost sprzedaży pojazdów elektrycznych o jeden punkt procentowy w skali rynku wszystkich pojazdów zwiększa popyt na lit o 70 tys. ton rocznie. Zważywszy, że Francja i Wielka Brytania już teraz zapowiedziały, że do roku 2040 zakażą sprzedaży samochodów napędzanych benzyną lub ropą, wydaje się oczywiste, że kraj obfitujący w lit nie musi obawiać się biedy.

W zakładzie pilotażowym robotnik sprawdza, czy węglan litu jest wystarczająco suchy. To ostatni etap przed zapakowaniem do worków. Ten państwowy zakład  zatrudnia ok. 250 pracowników, którzy mieszkają w sąsiednich prefabrykowanych domach. Setki kolejnych pracuje na rzecz zakładu.

Choć ośrodki wydobycia litu działają na każdym kontynencie z wyjątkiem Antarktydy,  nawet trzy czwarte znanych zasobów tego pierwiastka znajduje się na mierzącym 1700 km płaskowyżu Altiplano w Andach. Złoża soli, skoncentrowane w Chile, Argentynie i Boliwii, stanowią tzw. trójkąt litowy. Od lat 80. XX w. Chile produkuje lit z solanki, a jego Salar de Atacama jest obecnie głównym źródłem tego pierwiastka w Ameryce Łacińskiej. Rząd Chile bardzo przyjaźnie traktuje zagranicznych inwestorów. Jego sektor górniczy – największy na świecie eksporter miedzi – ma ogromne doświadczenie. Pod koniec lat 90. także Argentyna zaczęła pozyskiwać lit z solanki, eksploatując swój Salar del Hombre Muerto. Boliwijskie rezerwy litu odpowiadają tym, którymi dysponuje Salar de Atacama, ale do niedawna ich potencjał pozostawał niewykorzystany.

– W Argentynie i Chile zawsze funkcjonowało partnerstwo publiczno-prywatne – stwierdził Ballivian, który w latach 80. jako jeden z pierwszych geologów badał litowy potencjał Salar. – Tutaj rząd nie chce akceptować prywatnych inwestycji. Stosunek do kapitalizmu jest wrogi.

Wybór Moralesa miał ogromne znaczenie symboliczne dla ludu Ajmarów. Lecz retoryka i działania nowego prezydenta zaczęły odstraszać kapitał zagraniczny. Morales szybko przystąpił do nacjonalizacji branży naftowej i podjął kroki zmierzające do upaństwowienia niektórych przedsiębiorstw górniczych. W 2008 r. Morales i García Linera skierowali uwagę na zasoby litu Salar de Uyuni, podobnie jak to czyniły poprzednie administracje.

– Inne rządy nigdy nie produkowały litu – powiedział García Linera. – Chciały tylko odtwarzać schemat kolonialnej gospodarki wydobywczej. Boliwijski naród tego nie akceptuje, więc my zaczęliśmy od zera.

Zasada działania nowego rządu od początku brzmiała 100% Estatal!, co oznacza pełną kontrolę boliwijskiego państwa.

– Postanowiliśmy – oświadczył García Linera – że to my, Boliwijczycy, będziemy zajmować Salar, wymyślimy własną metodę wydobycia litu, a potem będziemy współpracować z zagranicznymi firmami, które potrafią wprowadzić nas na globalny rynek.

Flagi pozostawione przez turystów z całego świata łopoczą na wietrze nad równiną Salar. Surowe piękno tego odległego regionu przyciąga tłumy przybyszów odwiedzających Boliwię. Turystyka stała się podstawą gospodarki pobliskich miasteczek takich jak Colchani i Uyuni.

 

Slogan 100% Estatal! miał dodatkowe znaczenie, kiedy wygłaszał go ajmarski prezydent. Tak się składa, że okolice Salar zamieszkują głównie Ajmarowie. Oznajmiając, że solna równina stanie się centrum boliwijskiej rewolucji gospodarczej, prezydent sygnalizował, że miejsca pracy i wybawienie z trudności staną się wreszcie udziałem rdzennych mieszkańców kraju.

García Linera buńczucznie zapowiadał, że boliwijski lit będzie „paliwem, które nakarmi świat”. Przysięgał, że do roku 2030 gospodarka jego kraju będzie dorównywała argentyńskiej i chilijskiej. Morales śmiało przewidywał, że Boliwia będzie produkować akumulatory litowe do roku 2010, a samochody elektryczne do 2015. Te kalkulacje miały się okazać mocno przesadzone. Morales i García Linera przekonali się, że wydobycie litu jest procesem kosztownym i skomplikowanym, wymagającym znaczących nakładów kapitałowych, a także zaawansowania technologicznego. Samotne dążenie do celu nigdy nie było opcją dla kraju rozwijającego się, takiego jak Boliwia. A przyciągnięcie zagranicznej firmy, która dobrowolnie scedowałaby kontrolę na państwo, byłoby trudne dla każdego kraju, a już zwłaszcza skłonnego do nacjonalizacji.

– Z pewnością rozumiesz, że większość przedsiębiorstw bardzo by chciała eksploatować Salar – powiedział z naciskiem García Linera. – My mówimy „nie”. Salar musi być w pełni kontrolowany przez boliwijskich techników. I to wytworzyło pewne napięcia. Ufając, że mimo wszystko obfitość zasobów Salar de Uyuni pozwoli przezwyciężyć wszelkie trudności, administracja Moralesa oświadczyła, że Boliwia skorzysta z pomocy zagranicznego partnera i rozpocznie produkcję litu na skalę przemysłową do roku 2013. Ta zapowiedź też okazała się przedwczesna. Spółki amerykańskie wycofały się. To samo zrobiła firma koreańska. Dopiero w kwietniu 2018 r. Boliwia znalazła wspólnika – niemiecką firmę ACI Systems Alemania, która ponoć zainwestuje 1,3 mld dol. w zamian za 49 proc. udziałów w przedsięwzięciu.

Najtrudniejsza przeszkoda dla Boliwii ma charakter obiektywny. Aby wyprodukować z solanki lit klasy akumulatorowej, należy oddzielić chlorek sodu, chlorek potasu i chlorek magnezu. Szczególnie kosztowne jest usunięcie tego ostatniego związku. Na Salar spada więcej deszczu niż na jego niżej położone odpowiedniki w Argentynie i Chile, co spowalnia proces odparowywania. Ponadto boliwijskie złoża litu zawierają więcej magnezu.

– Podczas gdy stosunek magnezu do litu w Chile wynosi 5 do 1, w Uyuni jest to 21 do 1 – powiedział mi boliwijski chemik Miguel Parra. – To cztery razy większe stężenie, więc im jest znacznie łatwiej. Dla nas oddzielenie magnezu od litu jest największym wyzwaniem.

Trzy pokolenia rodziny Copa mieszkają w czterech jednoizbowych budynkach w Chiltaico w pobliżu północnego krańca Salar. Podobnie jak wielu Ajmarów z tego regionu rodzina zarabia na życie, zbierając sól z niewielkiej działki. Często pracują po 12 godz. na dobę, znosząc upalne słońce i rześki wiatr.

Parrę poznałem w Llipi, boliwijskim zakładzie pilotażowym położonym na dawnym pastwisku lam, na końcu drogi gruntowej. Został tam dyrektorem operacyjnym krótko po utworzeniu placówki w listopadzie 2008 r. Porywiste wiatry i obfite opady przez lata opóźniały prace, zanim w końcu inżynierom udało się zbudować 16-kilometrową groblę z drogą łączącą zakład z miejscem, gdzie wydobywa się lit.

Poza maleńkim zakładem pilotażowym wytwarzającym akumulatory w górniczym mieście Potosí warta wiele milionów dolarów instalacja Llipi jest jedynym, czym rząd Moralesa może się pochwalić po dziesięcioletniej pogoni za litowym bogactwem. Niewielki państwowy kompleks zatrudnia wyłącznie boliwijską załogę, liczącą ok. 250 osób. Większość jej członków nie pochodzi z pobliskich wiosek Ajmarów, tylko z La Paz lub Potosí. Mieszkają w prefabrykowanych domach obok zakładu.

Victor Ugarte, dyrektor ds. kontroli jakości, oprowadził mnie po ogrodzonym i strzeżonym terenie. Cała wycieczka zajęła tylko kilka minut. Proces rozpoczyna się od przewiercenia twardej powierzchni i dotarcia do solanki, która następnie jest pompowana do zbiorników odparowujących. Tam ulega zagęszczeniu i dodaje się do niej chemikalia powodujące krystalizację siarczanu litu.

Potem cysterny wiozą po grobli rozpuszczony siarczan litu, który trafia na najwyższe piętro trzykondygnacyjnego zakładu. Tam płyn jest mieszany z wapnem przywiezionym z Potosí. – To najtrudniejsza część. W ten sposób pozbywamy się magnezu, by osiągnąć wymagany poziom czystości – powiedział mi Ugarte.

Kiedy związki magnezu, w postaci szarej pasty, zostają usunięte, pozostały płyn trafia na drugą kondygnację, gdzie odfiltrowuje się siarczan wapnia. Do schłodzonego płynu dodawane są związki chemiczne w celu wytworzenia węglanu litu, który następnie jest suszony przez dwie godziny i pakowany do białych worków z napisem Carbonato de Litio. Jakieś 20 proc. tego produktu trafia do oddalonej o 300 km pilotażowej fabryki akumulatorów w Potosí. Reszta jest sprzedawana różnym firmom.

– Zaczęliśmy od wytwarzania ok. dwóch ton miesięcznie – powiedział mi Ugarte podczas mojej wizyty. – Teraz jest to pięć ton. (Od tamtej pory, jak twierdzą władze zakładu, produkcja osiągnęła 30 ton miesięcznie). Zapytałem dyrektora kontroli jakości, jaki jest ostateczny cel produkcyjny zakładu Llipi.

– Poziom przemysłowy wyniesie 15 tys. ton rocznie – odparł. Próbowałem sobie wyobrazić, w jaki sposób ta mała placówka zdoła się rozwinąć tak, by osiągnąć te ambitne założenia, zachowując 99,5 proc. czystości, co jest przemysłowym standardem dla litu do produkcji akumulatorów.

Kiedy patrzy się dookoła, przychodzą do głowy inne pytania. Na przykład: Co Boliwia ma zamiar zrobić z imponującymi kopcami magnezowych odpadów? Rząd twierdzi, że chlorek magnezu może służyć do odladzania dróg, ale trzeba być naiwnym, żeby uwierzyć, że taka ilość może zostać wykorzystana w tym celu. Skoro już o tym mowa – wapno jest najbardziej opłacalnym środkiem do oddzielania magnezu od litu. Boliwijski rząd twierdzi, że dysponuje unikalną metodą przetwarzania, która w jakiś sposób ogranicza ilość wapiennych odpadów. Ale możemy się tylko domyślać, do jakiego stopnia. 

W czasach prehistorycznych, gdy Salar była jeziorem, Incahuasi („Dom Inków” w języku keczua) stanowiło wyspę. Tę pozostałość wulkanu pokrywają kaktusy, niektóre osiągające 12 m wysokości, oraz skamieniałe glony. Wydobycie litu spod solnej równiny zmieni ten spektakularny krajobraz.

 

– Oddziaływanie na środowisko w Chile i Argentynie jest znikome, lecz nie da się tego ekstrapolować, gdyż zawartość magnezu w boliwijskim licie jest bardzo wysoka. Wiemy tylko tyle, że wapno będzie stosowane w większych ilościach oraz że argentyńskie i chilijskie przepisy związane z litem są surowsze niż w Boliwii – powiedział mi geolog Juan Benavides.

– Jesteśmy bardzo dumni z działań prewencyjnych, jakie podjęliśmy, żeby ograniczyć wszelkie szkody – oświadczył García Linera. 

– Prawdę mówiąc, one wiele nas kosztują.

A jednak niemal nie sposób ocenić, jak przemysłowa skala litowego zakładu zmieni Salar de Uyuni. Jedną z największych obaw jest to, ile wody będzie potrzeba do wydostania litu. Na tę solną równinę wpływają dwie rzeki, Río Colorado i Río Grande de Lípez. Pierwsza jest na tyle wąska, że można ją uznać za strumień, druga na tyle płytka, że można przez nią przejść. Obie są kluczowe dla miejscowych plantatorów komosy ryżowej, której Boliwia jest drugim producentem po Peru. Choć boliwijski rząd upiera się, że 90 proc. zużywanej wody będzie pochodzić z solanki, a nie podziemnych warstw wodonośnych, część ekspertów nie wierzy, że zasoby wód gruntowych pozostaną nienaruszone.

– Woda będzie głównym niezbędnym zasobem – powiedział Ballivian. – Będą jej potrzebować w ogromnych ilościach, większych niż jakakolwiek kopalnia w Boliwii. I wreszcie jest sama powierzchnia Salaru, wciąż na ogół nienaruszona. Choć przybywający tu ludzie podziwiają jej na pozór nieskończoną surowość, to stanowi też teren lęgowy flamingów chilijskich.

– Nasz zakład leży daleko od tych rezerwatów – powiedział García Linera i zaraz dodał: – To obrazuje nasze oddanie dla środowiska. Dziś powierzchnię solniska znaczy kilkadziesiąt zbiorników odparowujących. Niektóre są dłuższe niż 10 boisk piłkarskich. Leżą z dala od miejsc, w których turysta mógłby w gwiaździsty wieczór biwakować na kocu. Ale te mało znane zagłębienia mają stanowić jedynie ułamek planowanej przez Boliwię rocznej eksploatacji Salar. Co więcej, jak uświadomił mi wiceminister energii Luís Alberto Echazú Alvarado: – Widzimy to jako projekt długofalowy. Trzeba więc będzie mieszać ubogą i bogatą solankę, żeby wykorzystać cały Salar.

– Zatem rząd będzie też wiercił w innych częściach równiny.

– Zgadza się – powiedział Echazú.

Gdy odwiedzałem miasteczka przylegające do Salar de Uyuni – Colchani, Tahua, Chiltaico, Llica – widywałem czasem na murach wyrazy poparcia dla Moralesa: Evo Sí! Ale mieszkańcy pytani o litowy pomysł prezydenta odpowiadali z wyraźnym sceptycyzmem, czasem podszytym niepokojem.

Wielu Ajmarów z tego regionu pracuje jako saleros – zbierają sól ze zbiorników odparowujących i sprzedają ją zakładom przetwórczym. Hugo Flores, taki właśnie solny farmer, powiedział mi, siedząc obok swej na wpół przeżartej przez rdzę furgonetki: – Nie dostaliśmy żadnej informacji od rządu. My nawet nie wiemy, czym jest lit. Jakie daje korzyści i jakie przynosi skutki.

Cipriana Callpa Diaz, radna z Tahua, wyraziła to dosadniej: – Nikt z tego miasta nie pracuje przy projekcie litowym. A myśleliśmy, że będzie praca dla ludzi, z dobrymi zarobkami. To bardzo rozczarowujące.

Miguel Parra, dyrektor zakładu Llipi, wzruszył bezradnie ramionami, gdy mu to przekazałem. Przyznał, że przy przeróbce litu mało jest miejsc pracy dla niewykwalifikowanych robotników.

– Radzimy dzieciom, żeby wyjeżdżały na uniwersytety i wracały z dyplomami – powiedział. Być może najostrzej wyraził swoje niezadowolenie Ricardo Aguirre Ticona, przewodniczący rady Llica – stolicy prowincji Daniel Campos, w której leży prawie cały Salar.

– Sądzimy, że kiedy ten zakład ruszy pełną parą, będzie biznesem wartym wiele milionów dolarów – powiedział pewnego popołudnia w swoim zagraconym biurze. – Mamy tylko wątpliwości, czy coś z tego trafi do nas. A jako pierwsi powinni skorzystać ci, u których odbywa się ta produkcja (…). I nie chodzi tylko o korzyści finansowe. Powinni tu utworzyć wydział chemii albo ufundować stypendia, żeby zapewnić przyszłość młodym ludziom. Domagamy się tego od trzech lat. Teraz prosimy o audiencję u prezydenta. Nie było go tutaj od dawna. 

Swoje następne słowa Aguirre ważył starannie: – Boliwijska ludność jest cierpliwa – stwierdził. – Ale jeśli to będzie konieczne, postara się, żeby ją usłyszano. W Boliwii takie stwierdzenie nie wymaga wyjaśnień. W 1946 r. ludność uznała, że nie ma już cierpliwości do prezydenta Gualberto Villarroela, który zapoczątkował reformy prawa pracy, lecz gdy górnicy zgłosili kolejne żądania, zastosował represje. Rozgniewani Boliwijczycy zaatakowali pałac Villarroeli i zabili go. Jego ciało powiesili na latarni na Plaza Murillo przylegającym do pałacu, w którym spotkałem się z wiceprezydentem. Myślałem o tym mrocznym przypomnieniu, kiedy opuściłem Llica i ponownie jechałem przez bezbarwne marzenie Salar, iluzję prostoty, która może trwać wiecznie, ale tak naprawdę trwać nie będzie.