Galerie na deszcz   

Falowiec budowano w latach 1970–1973 na terenie po byłym lotnisku na Zaspie. Dziś bywa nazywany „złym snem architekta”, ale miał to być krzyk modernizmu, gdański Żoliborz, na wzór warszawskiego. Młodzi architekci: Tadeusz Różański, Józef Chmiel, Danuta Olędzka, Janusz Morek starali się, aby to było osiedle społeczne: małe metraże, oszczędne normy, czyli tanie budownictwo PRL-u. Ale uwaga: jest to architektura z fantazją! Szczególnie Tadeusz Różański – generalny projektant osiedla Przymorze – zafascynowany był falowcami. – Odnosił się do swojego projektu bezkrytycznie – opowiada Danuta Olędzka – ale potem wyjechał do Algierii.

Pomysł na zewnętrzne galerie zamiast korytarzy wewnątrz wziął się z oszczędności, obniżał bowiem koszt budowy (można było np. zredukować liczbę wind). Dzięki galeriom ślepe kuchnie bez okien zostały doświetlone. Niesamowite było to, że jak wysiadłeś z tramwaju i złapał cię deszcz, mogłeś biec pod zadaszonymi galeryjkami przez całą długość falowca i nie zmoknąć.
 

Przerywając drogę tylko w trzech miejscach, bowiem co cztery klatki posadowiona była mocna, gruba betonowa ściana zewnętrzna. Galeryjki to był raj dla dzieci (biegały, tylko drzwi trzaskały), ale i dla złodziejaszków. Na początku budowlę dotknęła plaga włamań. Po roku 1980 zamknięto galerie ze względu na 
bezpieczeństwo. Powstały ścianki działowe pomiędzy klatkami schodowymi, tak że każda stworzyła zamknięty świat, osobną wieś. Na zmiany w architekturze falowca wpłynęli sami mieszkańcy. Na przykład wstawiali drzwi do wejścia do wspólnego korytarzyka albo na własną rękę zabudowywali galerie murkami, albo też szklili je, tworząc tzw. akwaria.

To normalny ludzki odruch, że nadmierne stłoczenie powoduje chęć izolacji. W ten sposób w okno kuchni zaglądało jedynie czterech najbliższych sąsiadów, a nie jacyś obcy. Historyk sztuki Jacek Fridrich, entuzjasta falowca, starał się jako członek wojewódzkiej rady konserwatorskiej o jego wpis na listę zabytków jako monumentalny budynek PRL-u, m.in. po to, żeby chronić go przed szpecącymi zmianami, nieprzemyślanymi ingerencjami.

– W Austrii czy Niemczech to normalne, że chroni się budowle z lat 60. i 70. Falowiec to polska historia, np. stanu wojennego, mieszkałotu wtedy dużo inteligencji.
 

Klatka jak wieś  

Każda klatka schodowa (120 mieszkań) tworzy mniejszą społeczność. Ludzie znają się po sąsiedzku, powstały społeczne więzi, choć mogłoby się wydawać, że każdy lokator jest z innej bajki. To przeczy stereotypowi, że skala nieludzka.
 

– Lubię patrzeć z 10. piętra na wydeptane ścieżki, jak ludzie tworzą skróty przez trawniki. Wychodzą z mrówkowca, wracają, krzątają się pilnie wokół swojej codzienności – mówi Paweł Wróblewski. – Łapię wówczas dystans. Pod dwójką w klatce 10d mieszka 79-letni doktor Kazimierz Kotowicz, emerytowany psychiatra środowisk twórczych. W zagraconym mieszkaniu od podłogi po sufit piętrzą się 
podarunki od artystów. Ale na głównym planie biblioteczne regały. Skoro na 72 metrach jest 13 tys. książek, pytam, gdzie tu miejsce dla ludzi. – Książki za komuny były jak twierdza, pomagały bronić przed zafałszowaną rzeczywistością, poza tym całkiem nieźle wygłuszały ściany – odpowiada Kotowicz. Doktor ma wiele pasji, np. uwielbia słuchać na cały regulator spektakli operowych. Mało tego, sam trenuje arie basem o różnych porach dnia i nocy. Zdarzało się, że sąsiad z góry walił trzonkiem od miotły w swoją podłogę. Kotowicz przedstawia się mi się też jako katolik ekumenista, śpiewający w chórze cerkiewnym. – Dialog z Batiuszką prowadzę, śpiewając listy Pawła Apostoła – opowiada. – Chociaż gdy Batiuszka ma zły humor, grozi mi anatemą, zarzucając herezję, bo Tygodnik Powszechny czytam. W falowcu mieszka od 39 lat, w 1971 r. wniósł do M6 najmłodszą, wówczas trzymiesięczną córkę  w wiklinowym koszu. Obecnie Kotowiczowie podczas niedzielnych obiadów przyjmują w swoim mieszkaniu 13 osób, a na Wigilię jest ich w porywach nawet 16. Właśnie z tego powodu, żeby wszyscy zmieścili się przy stole, doktor wyburzył nośną ścianę, dla bezpieczeństwa zostawiając jedynie słup wzmocniony stalową belką.

– Cztery dni burzyłem, a hałas młota słyszeli chyba sąsiedzi z ostatniego piętra. Już w progu Kotowicz recytuje coś w obcym języku, a po chwili tłumaczy: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię...” – doktor ćwiczy pamięć po udarze mózgu, ucząc się hebrajskiego. Na 10. piętrze w klatce 8d 46 m2 zajmuje Paweł Wróblewski z czarną pięknością Chantal. 
W jego mieszkaniu pewne kuriozum stanowi nierówny sufit, w pokoju jest wyżej, a w korytarzu niżej, bo to ostatnio piętro – tłumaczy enigmatycznie właściciel. Po ukończeniu malarstwa na ASP Paweł wybrał się w siedmiomiesięczną podróż na rowerze po Afryce. Przejechał 13 krajów, aż w Kongu zakochał się w dziewczynie z plemienia Babula i postanowił przywieźć ją do kraju.