17 stycznia 1606 r. na miasto spadła dżuma – w ciągu kilku miesięcy zmarła 1/3 mieszkańców. Ludzie byli w szoku. Ale kiedy opadły emocje, zaczęły się poszukiwania winnych. Wtedy ktoś skojarzył atak choroby z pracą miejskich grabarzy. Wkrótce pojmano pierwszych podejrzanych: ośmiu grabarzy, wśród nich dwie kobiety.

W najstarszej zachowanej kronice miasta – Annales Frankostenen autorstwa burmistrza Ząbkowic Marcina Koblitza – jest relacja z tego wydarzenia. U podejrzanych przeprowadzono rewizje, znajdując wiele pojemników z trującym proszkiem, które rzekomo wytwarzano z ludzkich zwłok. Powiało grozą. Zaczęły się przesłuchania: Ci po torturach w śledztwie zeznali, że sporządzali zatruty proszek i tenże kilka razy w domach rozsypywali, progi, kołatki i klamki u drzwi smarowali, przez co wielu ludzi zatruło się i poumierało. (....) Rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci zjadali na surowo. (...) Pewien nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia zhańbił w kościele ciało młodej dziewicy.

Trudno dziś powiedzieć, czy oskarżeni mówili prawdę, czy też kłamali pod wpływem tortur. Sypali z pewnością nieistniejących wspólników.

20 września 1606 r. odbył się proces, a następnie egzekucja na obrzeżach miasta. W tamtych czasach publiczne zabijanie należało do nielicznych, do tego bezpłatnych rozrywek. Grabarz, którzy zhańbił dziewicę, został pozbawiony męskości za pomocą rozżarzonych obcęgów. Dwie osoby spalono żywcem. Teraz należało już tylko czekać, by zaraza się cofnęła. Niestety, dżuma nie przyjęła ofiary i została w mieście jeszcze kilka miesięcy.

– W październiku 1606 r. ewangelicki proboszcz Samuel Heinnitz wygłosił sześć dziękczynnych kazań z modlitwami na każdy dzień w intencji pokonania zarazy. W 1609 r. ukazały się one drukiem w Lipsku pod wyszukanym tytułem: Historia prawdziwa o kilku wykrytych i zniszczonych trucicielskich dziełach diabelskiego łowcy w czasie zarazy roku 1606 w mieście Frankenstein na Śląsku. Tutaj właśnie pojawił się po raz pierwszy „diabelski łowca”, przedstawiony przez Heinnitza jako wyobrażenie zła, które opanowuje ludzkie umysły i popycha do niecnych czynów – tłumaczy Jerzy Organiściak. – Ten „diabelski łowca”, będący filozoficzną przenośnią, został z czasem „przekształcony” w postać rzeczywistą z krwi i kości – obrzydliwego potwora Frankensteina, a jego nazwa wzięła się z pewnością od nazwy miasta.

W przedmowie do drugiego wydania Frankensteina, napisanej przez Shelleya, wspomina on swoją rozmowę z doktorem Polidorim na temat tego, czym jest człowiek. Tylko narzędziem czy jeszcze czymś więcej? Być może specjalista od kary śmierci miał przed oczami przerażające relacje z Ząbkowic? Z całego towarzystwa dostęp do augsburskiej gazety mógł mieć tylko on.
– Trzeba jednak pamiętać, że Frankenstein to było dość popularne nazwisko w tamtych czasach – mówi dr Anna Gemra. – Poza tym Mary Shelley mogła znać także historię o Golemie i pod jej wpływem napisać swą powieść.

Straszne sny. Sama Mary Shelley tłumaczyła, że pewnej nocy w koszmarnym śnie ujrzała „bladego studenta bezbożnych nauk, przed którym klęczała zjawa człowieka”. Potem zaś ożywił to coś za pomocą specjalnej maszyny.