Kiedy już ostatni gość otarł z warg resztki meat pie z purée ziemniaczanym, kiedy znikł w gardle ostatni kawałek węgorza w galarecie, kiedy wypito ostatnią filiżankę herbaty, Fred Cooke, właściciel F. Cooke’s Pie and Mash Shop pod numerem 41 przy Kingsland High Street we wschodnim Londynie, lokalu założonego przez jego dziadka w roku wstąpienia na tron Jerzego V, odwrócił wiszącą w drzwiach lokalu tekturkę, zamieniając odręczny napis  „Otwarte” na „Zamknięte”.

– Łezka się w oku zakręciła, a jakże – wspomina Cooke ten dzień, 11 lutego 1997 r. Cooke, tęgi mężczyzna z włosami spływającymi bujną falą na kark, zagląda tęsknie do gabloty w muzeum gminy Hackney. Wpatruje się w podbierak, którego używał do wyławiania węgorzy ze zbiornika, garnki do gotowania ziemniaków na purée, stalowe formy do pieczenia pie i papierowe torby z logo „F. Cooke” do dań na wynos. Kuchenne utensylia używane w rodzinnej firmie przez trzy pokolenia stały się eksponatami muzealnymi.

– Byliśmy królami branży – mówi. Brylantowy kolczyk i złota bransoletka gruba jak kajdanki mogą o tym zaświadczyć. Bar przy Kingsland High Street z tradycyjnymi daniami był okrętem flagowym floty sześciu takich placówek prowadzonych przez rodzinę Cooke’ów. Na mieliznę wepchnęły go nowe wiatry na East Endzie.

Takie potrawy jak pie, pieróg z mięsnym nadzieniem serwowany z mash, czyli tłuczonymi kartoflami unurzanymi w zielonym sosie z natki pietruszki, albo miska pokrojonego na kawałki węgorza w galarecie były ulubionymi daniami dawnej angielskiej klasy robotniczej. Tę klasę zalała fala przybyszów z subkontynentu indyjskiego docierająca przez pobliski port. Nie pierwsza to podobna fala w dziejach tej części Londynu. W XVII stuleciu przybyli tu z Francji hugenoci szukający wolności religijnej. W XVIII i XIX w. Irlandczycy uchodzący przed głodem. Następni byli Żydzi z Europy Wschodniej uciekający przed pogromami. Dziś najliczniejszą grupą narodowościową są Banglijczycy, na ogół muzułmanie. Pojawili się w latach 60. XX w., a dziś stanowią już jedną trzecią ludności East Endu. Poza nimi mieszkają tu też Afrykanie, przybysze z Karaibów, Pakistańczycy, Hindusi, Turcy, Chińczycy i emigranci z Europy Środkowej i Wschodniej.

Na ulicy Cambridge Heath Road w dzielnicy Bethnal Green sąsiadują ze sobą Supermarket Al-Rahmana sprzedający mięso z rytualnego uboju i Polski Sklep Mini-Kos; naprzeciwko jest somalijski ośrodek opieki dziennej Mayfield House; trochę dalej na tej samej ulicy stoi luksusowy Town Hall Hotel, gdzie noc w apartamencie De Montfort (pokoje potrójnej wysokości, witrażowe okna, stół na 16 osób w jadalni) kosztuje 2,5 tys. funtów. Za rogiem zaś jest York Hall, gdzie w sobotnie wieczory odbywają się mecze bokserskie. Parę kroków dalej w  Gallery Café mamusie na spacerach z pociechami w wózkach popijają cafe latté, a młodzi freelancerzy garbią się nad notebookami. Skwierczy od energii, skrzy się różnorodnością. To bazar, na którym każdy znajdzie coś pod swój gust i na swoją kieszeń.

Tradycyjne bary pie and mash na East Endzie da się dziś policzyć na palcach jednej ręki, choć za pamięci Cooke’a było ich tu około piętnastu.  – Wschodni Londyn zrobił się kosmopolityczny – wyjaśnia Cooke. Z tonu głosu nie da się poznać, czy to pochwala. – Ludzie wolą te swoje kebaby czy ryż – mówi to tonem lekkim, ironicznie, ale z wyraźną nutą rezygnacji.

Duch nowych czasów

Co było, nie wróci. Różne rzeczy człowiek gubi po drodze. Rękawiczkę, zegarek, okulary. Czasami ktoś inny coś znajdzie, czasami przepadną na zawsze. Tak jest właśnie ze wschodnim Londynem. Pejzaż rzeczy odchodzących; ulice zapisane śladami przeszłości, na których wciąż coś pojawia się i znika, i znów pojawia, choć w innej formie. Na Brune Street żydowska charytatywna jadłodajnia dla ubogich z początków XX w. odradza się jako luksusowy loft. XVIII-wieczny kościół kalwiński w 1897 r. staje się synagogą, a 80 lat później – meczetem. „Materia nie może zaginąć”, powiedział Lavoisier i, jak się tu można przekonać, najwyraźniej miał rację.

Bar pana Cooke’a w Dalston przeszedł w ręce przedsiębiorcy z Chin, który go przechrzcił na „Szanghaj”. Zamiast węgorza w galarecie w karcie figurują pieczone homary z imbirem. Zamiast meat pie pierożki na parze z wieprzowym farszem. – Wytrzymałem, ile się dało – wspomina Cooke – ale byłem bez szans. Postanowiłem cieszyć się tym, co mi z życia zostało. Ale serce boli.

Londyn dla ubogich

Nakreślcie linię od Tower Bridge na wschód, wzdłuż północnego brzegu Tamizy, do ujścia rzeczki Lea. Teraz skręćcie ku północy, zawińcie pętlę wokół gminy Tower Hamlets i części Hackney. Potem skierujcie się na południe do starych rzymskich murów City i oto obrysowaliście klasyczny East End. „Wschodni kraniec” Charlesa Dickensa, Kuby Rozpruwacza i braci Kray, słynnych gangsterów lat 50. i 60. XX w.

To był historycznie Londyn C, ten gorszy. Bliskość Tamizy i usytuowanie w dole rzeki w stosunku do centrum miasta sprawiały, że rozkwitły tu przemysł i handel. Ze względu na położenie poza murami City chroniły się tutaj uciążliwe zakłady: garbarnie, rzeźnie, huty ołowiu. Wiatry zachodnie, które tu przeważają, zdmuchiwały smrody, oszczędzając ich wytwornym mieszkańcom śródmieścia. Rewolucja przemysłowa i ekspansja imperium w czasach królowej Wiktorii pogłębiły problemy. Ogromne zapotrzebowanie na robotników portowych sprawiło, że w dzielnicy już wypełnionej po brzegi imigrantami tłoczyło się coraz więcej mieszkańców. Przeludnione mieszkania. Tragiczna sytuacja higieniczno-sanitarna. Niezbyt miłe sąsiedztwo, jak zauważył Sam Weller, służący Dickensowskiego pana Pickwicka.

W przeciwieństwie do dostojnego, porządnego zachodniego Londynu, z jego pałacami i gmachem parlamentu, wschodni Londyn był – i pozostał – chaotyczny i zaniedbany. Są tu oazy urody: spokój i cisza Regent’s Canal z jego barkami mieszkalnymi, eleganckie XIX-wieczne kamienice przy Fournier Street, gdzie mieszkają młodzi gniewni brytyjskiej sztuki. Zielony Victoria Park, otwarty w 1845 r. w odpowiedzi na petycję podpisaną przez 30 tys. mieszkańców East Endu (i mieszkańców śródmieścia, którzy chcieli mieć barierę odgradzającą od „zapowietrzonego” wschodu). Ale poza tym panoszy się ohyda: beton taniej zabudowy z handlarzami narkotyków po bramach i smrodem uryny na schodach; uliczne bandy; dogorywające fabryki z hałdami toksycznych odpadów; jakieś błota poprzecinane liniami wysokiego napięcia i pordzewiałymi rurociągami.

Dziś pojęcie wschodniego Londynu poszerzyło zasięg. Niektórzy włączają do niego gminy Newham, Barking and Dagenham, Redbridge, Waltham Forest oraz Havering. Ale mimo iż od ponad stu lat trwają próby tchnięcia tu nowego życia, mimo że całe kwartały zamieszkują wykształceni i zamożni, że jest tu ponad 170 galerii sztuki i muzeów, że w najwyższych w Londynie drapaczach chmur znalazły tu siedzibę kwatery główne takich finansowych gigantów jak HSBC, Barclays czy Citibanku – wschodni Londyn pozostaje dzielnicą ubogą.

W latach 1889–1903 wiktoriański pionier badań społecznych Charles Booth ogłosił drukiem serię map londyńskiego stanu zamożności, na której wyraźnie kreślił się podział wschód––zachód. Na mapach Bootha zachodni kraniec z Kensington i Belgravią błyszczy złotymi prostokątami, do których objaśnienie brzmi: „Wyższa klasa średnia, klasa wyższa. Zamożni”.  Na East Endzie roi się od czarnych plam, które znaczą „klasa najniższa”, i niebieskich, oznaczających „chroniczną biedę”. Dzisiaj wskaźnik dochodów w Londynie rozkłada się podobnie.

W 2005 r. Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał Londynowi przywilej zorganizowania igrzysk w 2012 r. Miasto ogłosiło, że wykorzysta olimpiadę do przekształcenia wschodniego Londynu. Igrzyska miały się stać, jak obiecywał Jack Straw, ówczesny minister spraw zagranicznych, siłą sprawczą odrodzenia.

Na społecznych biegunach

We wschodnim Londynie luka między bogatymi i biednymi jest przepastna. W Bethnal Green można się posilić bułką z parówką za funta czterdzieści, siedząc na plastikowym krześle w barze Hulya. Ale można też przejść na drugą stronę ulicy, zanurzyć się w fotelu w restauracji Viajante (gwiazdka w przewodniku Michelina), i zjeść na przekąskę tatara z kalmarów, potem przejść do pieczystego z kaczych serc i języków z aksamitnym sosem grzybowym (zestaw sześciu potraw plus wino za 115 funtów). – Londyn to stolica nierówności – przyznaje profesor Danny Dorling, geograf społeczny z Uniwersytetu Sheffield.

Skręciwszy z Brick Lane w prawo, w Hanbury Street, dojdzie się do najnędzniejszych osiedli Londynu. Zaś skręcając w tym samym miejscu w lewo, trafimy do modnej dzielnicy Shoreditch, z siedzibami kilkuset firm nowych technologii.

– Przedsiębiorcy potrzeba czterech rzeczy: prądu, superszybkiego łącza, kawy bez ograniczeń i pomysłowych ludzi dookoła – wyjaśnia Elizabeth Varley, założycielka mieszczącego się tuż przy Old Street TechHub, gdzie za 3300 funtów rocznie wynajmują biura projektanci nowych rozwiązań internetowych i produktów cloud computing, którzy mają nadzieję, że to ich wytwór będzie nowym przebojem rynku elektroniki czy oprogramowania.

Według niej wschodni Londyn stał się ośrodkiem innowacyjności ze względu na niewygórowane czynsze, bliskość centrum i – jak to określiła, „wspólne wibracje”: – Roi się tu od artystów, właścicieli knajpek, sklepików, ludzi, którzy chcą działać po swojemu.

Do takich osób należy 24-latek David Tenemaza Kramaley, autor gier komputerowych, który swój pierwszy cyfrowy produkt sprzedał za tysiąc funtów, gdy miał 13 lat. Za swoje najnowsze dziecko spodziewa się dostać 300 tys. funtów. Właśnie wprowadził się do kawalerki w suterenie, która wprawdzie nie ma okien, ale jest w odległości 5 minut od miejsca pracy, i za którą bez zmrużenia oka płaci tysiąc funtów miesięcznie.

– Lubię tu mieszkać, bo jest wygodnie i mam się z kim spotykać – mówi. Kramaley ma okrągłą twarz, ciemną czuprynę à la Beatles i przepada za emocjonującym, choć niepewnym życiem wolnego strzelca. – Wiem, że mógłbym dostać dobrze płatną posadę jako programista czy handlowiec, ale wolę być kowalem własnego losu. – Jaki mam cel? Zarobić dwa miliony funtów.

Wszystkie smaki Azji

– Wszyscy przyglądają się tym najświeższym przybyszom – mówi Sotez Chowdhury, 22-latek, który w organizacji obywatelskiej Shoreditch Citizens zajmuje się społecznością banglijską. – Zastanawiają się, jaka to grupa etniczna. Powtarzam, że to imigranci tak samo jak my, i nie można powiedzieć, że nie są tu u siebie – dodaje, mając na myśli młodych profesjonalistów, ludzi wolnych zawodów, którzy się tu wprowadzają zwabieni pozytywną energią i luzem dzielnicy.

Pewnego wieczoru wybraliśmy się z Sotezem i jego matką Rowshanarą, która jest terapeutką rodzinną, na spacer ulicą Brick Lane, w sercu Banglatown, jak nazywa się tę okolicę. Jeden koniec ulicy roi się od indyjskich knajpek (jest ich ponad 50) jarzących się wściekłym różem, zielenią i żółcią neonów. W powietrzu unosi się zapach curry, goździków, dymu z węgla drzewnego, zewsząd dobiega bollywoodzka muzyka.

W okolicach skrzyżowania z Woodseer Street przekraczamy coś w rodzaju linii Maginota, bo zmienia się wszystko: w miejsce indyjskich knajpek wkraczają na Brick Lane stylowe butiki z eleganckimi ciuchami, kluby muzyczne, bary pełne młodych mężczyzn z krótkim zarostem i dziewcząt w legginsach. Klubowy bar Brickhouse zapowiada koncerty i kabaretowe spektakle takich wykonawców jak Lady Beau Peep oraz Audacity Chutzpah, Bouncy Hunter i Vicious Delicious.

Bengalczyk w podeszłym wieku przepycha się przez strumień młodzieży. – To była kiedyś jego dzielnica, dziś nie – mówi Sotez o tej modnej części Brick Lane, za skrzyżowaniem z Woodseer Street. Ulicę wypełnia beztroska radość innego pokolenia, które nie musi liczyć się z groszem. Pytam Rowshanarę, czy ci młodzi zdają sobie sprawę z nędzy, która kryje się za rogiem. – Absolutnie nie – odpowiada.

– Ja tu się sprowadziłem z przyjaciółmi ze studiów – tłumaczy Sotez. – Tu się coś dzieje. Są perspektywy. Widać stąd światła Canary Wharf. Ale okazało się, że to miraż – milknie i twarz mu poważnieje. – Koledzy chcieli pracować w bankowości inwestycyjnej. Żadnemu się nie udało.

Jeśli nie olimpiada to co?

W jednym z błyszczących wieżowców Canary Wharf rozmawiam z Jerome’em Frostem, szefem ODA, Olympic Delivery Authority, instytucji miejskiej koordynującej działania związane z igrzyskami. Mój rozmówca pochyla się nad błyszczącym, nieskazitelnie białym, dizajnerskim blatem i wyjaśnia mi wpływ olimpiady na miasto: – Igrzyska to dla Londynu okazja jedyna w swoim rodzaju. Przemyśleliśmy ich rolę. Postanowiliśmy sprawić, by nie były czymś jednorazowym, ale odcisnęły trwałe piętno. Składając ofertę Komitetowi Olimpijskiemu, braliśmy pod uwagę przede wszystkim to, co nam po igrzyskach zostanie na stałe.

– Igrzyska nazwano „olimpiadą dziedzictwa”. Szykując teren pod obiekty olimpijskie, ODA oczyściła 250 ha gruntów skażonych odpadami, wpuściła pod ziemię kilometry kabli elektrycznych, założyła 80 ha nowych terenów zielonych. Sprawom ochrony środowiska nadano najwyższą wagę: z obszarów objętych inwestycjami przeniesiono do pobliskiego rezerwatu przyrody 2 tys. traszek.

Zaplanowano, że po igrzyskach obiekty sportowe odnajdą się w nowej roli dzielnicowych ośrodków sportu i rekreacji, a wioska olimpijska stanie się osiedlem mieszkaniowym – połowa mieszkań ma zostać sprzedana nabywcom niezamożnym na warunkach preferencyjnych. Rozwój i odrodzenie mają się rozlać na okoliczne miejscowości. W Stratfordzie, całkiem niedaleko obiektów olimpijskich, otwarto ostatnio największe centrum handlowe Europy – Westfield Stratford City, mogące się pochwalić 176 515 metrami kwadratowymi markowych sklepów.

To robi wrażenie, choć ciągłe powtarzanie słowa „dziedzictwo” wzbudza tu i ówdzie niedowierzanie. – „Dziedzictwo” to takie słowo wytrych. Dziedzictwa nie da się stworzyć na zamówienie – powątpiewa Stephen Bayley, londyński krytyk sztuki. – Nie wyobrażajmy sobie, że wspaniałe budynki wystarczą, by zlikwidować getto.

– Czy tym razem się uda? – naciskam Jerome’a Frosta. Jego zdaniem po stronie plusów trzeba zapisać, że spory fragment East Endu został oczyszczony. Sektor prywatny by sobie z tym nie poradził. Ale czy mieszkańcy odniosą z tego rzeczywistą korzyść? Czy też powstanie kolejne Canary Wharf, coś w rodzaju – jak to określił pewien urbanista – odgrodzonego murem Watykanu, podkreślającego tylko podziały ekonomiczne? – Jeśli się nie uda, to już nic się nie da zrobić – wzdycha Frost.

W klimacie wieży Babel

Może należałoby zaktualizować menu? To propozycja, z którą zwrócono się do kuzyna Freda Cooke’a, Boba, który nadal prowadzi bar pie and mash przy targowej ulicy Broadway Market w dzielnicy Hackney. Bob Cooke stawia przede mną miskę z kawałkiem węgorza pływającym w morzu zielonego sosu i siada naprzeciwko.  Biedzę się, żeby wyłowić łyżką śliski kawałek, a potem żeby wydłubać ze środka ość.

Bob mówi dalej: – Jakiś znajomy mnie spytał:  „Dlaczego nie masz w karcie pizzy? Dzieciaki przepadają za pizzą”. Odpowiedziałem: „Zajmij się swoim interesem. Ja zadbam o swój pie shop”. – Cooke wstaje i wyciera ręce w fartuch w niebieskie paski. – Ciągle mamy klientów, ale coraz starszych i jest ich coraz mniej. Młodzi, zamożni do nas nie przychodzą. – Sprzedaję 3 tys. pie tygodniowo. Prowadzimy bar od ponad stu lat w tym samym miejscu. Zostaniemy jeszcze sto.

Dochodzi południe. Ulicą ciągną tłumy młodych ludzi, którzy na targ (gdzie kiedyś handlowano kartoflami, kapustą i cebulą) przyszli po delikatesy „eko” – bezglutenowe ciasto bananowo-orzechowe, wołowinę „bio” z Devonu i oliwę aromatyzowaną truflami. W powietrzu rozchodzą się muzyka i zapach świeżego chleba. W barze pie and mash posila się ledwie pięć osób. Imigrację nie tylko widać – na ulicach wschodniego Londynu słychać ponad 200 języków. Są jednak dźwięki, które milkną – jak jidysz, na przełomie XIX i XX w. najpowszechniejszy język na Brick Lane. Coraz rzadziej słychać cockney, gwarę białej angielskiej klasy robotniczej Londynu. Mówiący nią wyprowadzili się dalej na wschód, do Essex, a Żydzi wywędrowali z East Endu na przedmieścia takie jak Golders Green i High Barnet. To kwestia ambicji: przenieść się do lepszej dzielnicy. Do lat 50. XX w. Brick Lane była żydowska. Dziś ostatnim śladem dawnego życia są dwie piekarenki robiące bajgle.

– To był mój żydowski East End – mówi Mildred Levison, pokazując mi lokal przy Brick Lane, gdzie mieszkała w czasie II wojny światowej. (– Na pewno są tu wciąż szczury. W Londynie nigdy szczurów nie brakuje). Dochodzimy do starego targu Spitalfield Market, gdzie w czasie wojennych bombardowań był schron przeciwlotniczy. Zmienił się nie do poznania przez nowe butiki i knajpki. Levison ma 72 lata i dziś mieszka na północy Londynu. Wspomina zabawy w zbombardowanych ruinach i wizyty w łaźni miejskiej za sześć pensów. Wspomina ciepło rodzinne i dobrosąsiedzkie stosunki. – Wszystko się zmieniło – milknie.

East End trwa, tyle że w innym kostiumie. Wschodni Londyn to wciąż miejsce, dokąd się przybywa i skąd się wynosi dalej, miejsce pojawiania się i znikania, ludzkiego marszu, a czasami zwykłej prozy życia. Całe pokolenia lądowały tu z pustymi rękami i zakładały biznesy, krzątając się wokół swoich spraw. Jeśli bieda wciąż uparcie się trzyma, to warto sobie uświadomić to, na co zwraca uwagę Alveena Malik, dyrektorka programu UpRising wspierającego młodych działaczy społecznych: – Ubóstwo ekonomiczne nie musi oznaczać ubóstwa duchowego.

Rozmawiam pewnego wieczoru przy kolacji z Shahagirem Bakthem Farukiem: – Przyjechałem tu z Bangladeszu w 1973 r. na studia. Finansował mnie mój wuj, ale pieniędzy brakowało, więc zatrudniłem się jako sprzedawca w sklepie z elektroniką na Brick Lane. Zarabiałem 28 funtów na tydzień. Pamiętam, jak siedziałem kiedyś w parku, czytając list od brata. List szedł z domu 17 dni. Płakałem, aż papier rozmiękł.

Z czasem zaczął nowe życie. Założył przedsiębiorstwo, które odniosło sukces. Dwukrotnie kandydował do parlamentu z ramienia partii konserwatywnej w okręgu Bethnal Green i Bow (– Oba razy przegrałem. W Bethnal Green zawsze zwyciężali labourzyści – mówi z żalem).

Faruk, dziś 64-latek, stał się Brytyjczykiem. I jeszcze coś... – W Bangladeszu jak dziewczyna chce wyjść za niemuzułmanina, szanse, że rodzice się na to zgodzą, są praktycznie zerowe. Takich rzeczy się nie robi – opowiada. – Ale gdy przyszedł do mnie syn i zakomunikował, że chce się żenić z dziewczyną, której matka jest chrześcijanką, a ojciec hindusem, to nawet się nie zastanawiałem. Mój młodszy syn nosi kolczyk w uchu. Kiedyś jakiś znajomy zwrócił mi na to uwagę, a ja do niego: „No to co?” – w tym momencie rozmowy odzywa się jego komórka. Dzwoni starszy syn. – To miasto nauczyło mnie ważnej rzeczy – mówi Faruk, chowając telefon. – Tolerancji.  

Cathy Newman, 2012