Ponad godzinę zajęło nam znalezienie starego grobu. Kryje się teraz za młodym świerkiem, drewniany nagrobek stał się nieczytelny, a paliki ogrodzenia to niewiele więcej niż ślad na ziemi. Prosty napis głosił „Love Old Man Antoine Died 1926”, czyli „Kochany starzec Antoine zmarł 1926”. Pamiętałem ten napis, bo natknąłem się na to miejsce jeszcze jako młody strażnik parku, w 1978 roku. Wchodziłem wtedy w skład pierwszej ekipy, której zadaniem była eksploracja i stworzenie mapy dla nowo utworzonego Rezerwatu płaskowyżu Spatsizi. Często opisywany jako kanadyjskie Serengeti, leżący w Kolumbii Brytyjskiej Spatsizi jest największym w tej prowincji rezerwatem bez dróg - obejmuje ponad 690 tys. hektarów, w tym górny bieg potężnej rzeki Stikine, znanej rodzimym mieszkańcom plemienia Tlingit po prostu jako Wielka Rzeka. Mgła i deszcz, które zakrywały grób Antoine'a z czasem zasiliły w wodę jezioro Laslui, źródło dzikiego górskiego potoku, który z początku płynie na wschód i północ, by później skierować się na zachód, a wreszcie na południe na 644 kilometrach, które pokonuje do morza.
 

Po drodze rzeka wpada w głąb Wielkiego Kanionu Stikine, gdzie przeistacza się w szalejący potok, który przepływa ponad 95 kilometrów między bazaltowymi klifami i skałami osadowymi wznoszącymi się na przeszło 300 metrów ponad lustro wody. Poniżej kanionu rzeka płynie szerokim korytem, przecinając lodowce i poszarpane szczyty gór w pobliżu wybrzeża, zanim ostatecznie wpadnie do nienaruszonego ujścia, gdzie każdej wiosny bieliki amerykańskie zbierają się tysiącami, by ucztować na mieniących się w słońcu ławicach ryb. Kiedy John Muir podróżował przez dolną trzecią część Stikine w 1879 roku, nazwał ją parkiem Yosemite, długim na 160 kilometrów i doliczył się około 300 lodowców wzdłuż jej krętego biegu. Teren ten jest tak ogromny, że Kanada mogłaby tam ukryć Anglię, a Anglicy nigdy by jej nie znaleźli.
 

Opis moich obowiązków był dość niejasny: ocena środowiska naturalnego i public relations. Podczas dwóch spędzonych tam sezonów widziałem tylko garstkę turystów. Mój kolega i ja mieliśmy pełną swobodę w eksplorowaniu parku, nanosiliśmy na mapę trasy używane przez myśliwych, karibu i owce.
 

Podczas tych wędrówek znaleźliśmy grób Antoine'a, gdy siedliśmy powyżej wierzb i brzóz otulających brzeg jeziora Laslui. Temat historii grobu zaciekawił mnie, więc przeszedłem na drugi brzeg jeziora, do ujścia strumienia Hotlesklwa, gdzie Ray i Reg Collingwood, przewodnicy po Spatsizi, założyli obóz myśliwski. Tam spotkałem Alexa Jacka, legendarnego przewodnika wywodzącego się z rdzennej dla tego terenu ludności, który otrzymał przy urodzeniu imię Ten, Który Chodzi, Nie Pozostawiając Śladów. Alex wiedział o grobie i kto złożył tam ciało na wieczny spoczynek: jego szwagier. Stary Antoine, powiedział Alex, był szamanem, kaleką od urodzenia, ale posiadał dar jasnowidzenia.
 

Zaintrygowany tym związkiem pomiędzy żyjącym członkiem starszyzny jak Alex i szamanem urodzonym w poprzednim wieku, zostawiłem państwową pracę i poszedłem pracować dla Collingwoodów. Kiedy cięliśmy z Alexem drewno, naprawialiśmy ogrodzenie, czy co jakiś czas prowadziliśmy myśliwego tropami łosia lub kozła, prosiłem go, by mi opowiadał stare historie tej ziemi i jego ludzi. Mówił o swojej młodości, o polowaniach i przejeżdżaniu psim zaprzęgiem do wybrzeża w celu handlu. Wydawało się jednak, że nic nie pamiętał z mitów swoich ludzi. Mówił często o przetrwaniu, zimowych wiatrach tak silnych, że karibu zamarzały, czy też o czasach, gdy jego ludzie jedli tylko korę świerkową. Pamiętam jak przechodziliśmy w słoneczne popołudnie obok obozowiska i Alex przyznał, że jego ludzie osiedlili się tam kilka lat temu, ale nie opisywał go jako miejsca, w którym żyli. – To tutaj – powiedział po prostu – przeżyliśmy.
 

Pewnego ranka wybrałem się po zastrzelonego przez myśliwego łosia. Po przyczepieniu kajaka do pływaka samolotu, Ray Collingwood podrzucił mnie za Laslui, wyżej w dolinie, przy źródle jeziora Tuaton. Stado wilków wskazało mi drogę do zabitego łosia. Kiedy wróciłem z kajakiem pełnym mięsa, Alex czekał. Gdy rozładowywaliśmy, powiedział cicho, że przypomniał sobie pewną historię. Do dziś nie wiem jakie, jeśli w ogóle, było znaczenie podarowania mięsa. Jednak od tamtej nocy zaczął dzielić się ze mną całym szeregiem mitologicznych opowieści. To był początek przyjaźni, która trwała aż do jego śmierci w wieku 92 lat.

Kiedy wróciłem teraz do Spatsizi, dwa lata po odejściu Alexa i ponad dwie dekady od kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, wszystko mi go przypominało - zarośla wierzbowe i brzegi potoków, wiatr i zapach tej wibrującej mgiełki ciepła nad ogniskiem, która rozmywała słońce, otwarty step, gdzie pasły się konie Collingwoodów, z grzywami drżącymi jak ściany odległego deszczu. Ziemia, oczywiście, nie zmieniła się: szeroka górska dolina ciągnęła się na wschód, ciemnoniebieskie jeziora odbijały słońce pod sklepieniem ogromnego nieba, strzeliste, pofalowane grzbiety gór biegły na północ i południe, a ciągnące się aż po linię horyzontu wyżyny bieliły się puszystym śniegiem otaczających je lasów pełnych białych świerków.
 

Wielką metamorfozę przeszła jednak skala i charakter prac wykonywanych przez Collingwoodów. Przed ich siedzibą i budynkami gospodarczymi wtulonymi w dolinę na południowym brzegu jeziora Laslui unosiła się na wodzie mała flota wodnosamolotów przewożących każdego ranka klientów na ustronne łowiska, które najczęściej nigdy nie widziały nawet cienia wędki. Każdej nocy o zmierzchu goście wracali nad głęboko niebieskie jezioro, gdzie na kolacjach przy świecach, z ciepłym kominkiem w tle, raczyli się wędkarskim historiami, które nie wymagały koloryzowania.
 

– Nie do końca jak za dawnych czasów – zaśmiałem się, gdy Ray dołączył do mnie na kolację.
 

– Nie – uśmiechnął się. Ray to niski i przyjazny mężczyzna z przystrzyżoną brodą i oczami, które błyszczą, ale zdają się patrzeć w przestrzeń, jakby skierowane były gdzieś indziej, w odległy horyzont lub miejsce z przeszłości, do którego nie odważył się pójść.
 

Po kolacji przeszedłem z części hotelowej przez płaski odcinek prerii, który rozciąga się w kierunku strumienia Hotlesklwa, do miejsca dawnego, znanego mi, obozu. Pozostała tam tylko wykończona blachą wiata i rozpadająca się platforma przy świerkowym zagajniku nad strumieniem. Mimo to, w gasnącym świetle zachodzącego słońca wyczułem obecność starych przyjaciół, widziałem w myślach ich sylwetki na tle namiotów, które kiedyś były rozstawione na skarpie z widokiem na zatokę. Collingwoodowie zawsze zatrudniali dobrych i porządnych ludzi, ale dzisiejsi przewodnicy należą już do innego, dobrze wykształconego pokolenia, jak syn Raya, Chris i jego przyjaciel Kent, obaj lekarze weterynarii, a także obyta w podróżach Kate, która pomaga przy zwierzętach, a zimy spędza na podróżowaniu po Afryce. W dawnych czasach ekipa składała się z kowbojów, mężczyzn, którzy żyli tam, gdzie spadły ich kapelusze, prawdziwych nieoszlifowanych diamentów. Jesienią pracowali w obozach myśliwskich, przepijali zarobki w weekendy i wracali do obozów nad rzeką Chilcotin, aby doglądać bydła przez niemożliwie długie zimy na południu środkowej części Kolumbii Brytyjskiej.
 

Wielu z nich, w tym chudy kowboj Lester Miller, pochodziło z Clinton, które nie było zwykłym miastem. W 1960 roku gang motocyklowy z Vancouver o nazwie Satan's Choice (Wybór Szatana) miał w zwyczaju przejeżdżać z rykiem przez niczego nie spodziewające się miejscowości, przerażając miejscową ludność, a potem wycofywał się nad wybrzeże. Pewnego lata obrali na cel Clinton. Lester opowiedział mi, że kiedy wyszli z dawnego hotelu Frontier po tym, jak zostali wyrzuceni z baru, powitało ich półkole strzelb. Szczęki im opadły i patrzyli z przerażeniem, jak kowboje roznieśli na kawałki ich Harleye-Davidsony. Aby dostać się do domu, cały gang musiał złapać autobus.
 

Lester jeszcze dobrze się trzyma, ale kiedy wracałem do hotelu, przypomniałem sobie zbyt wiele twarzy tych, którzy odeszli. Jack Cherry, przewodnik po wybrzeżu, leciał samolotem, który we mgle uderzył w górę. Mike Jones, najbliższy przyjaciel Raya, wpadł pod lód, gdy sprawdzał nastawione przez siebie sidła i minęło pół roku nim policja wydobyła jego ciało. Niedaleko głównego budynku zatrzymałem się przy jednej z chat, prostej budowli z bali. Wyszlachetniała po umieszczeniu na niej miedzianej tablicy z wyrytym wierszem upamiętniającym najmłodszego syna Raya, Chada, który zginął w katastrofie lotniczej. Wraz z nim śmierć poniósł również pilot, jego syn i dwie inne osoby. Przeżyła tylko córka Raya, Carrie, dzięki psu, który zginął na jej kolanach, pochłaniając siłę uderzenia.
 

– To ciężka praca – stwierdził Rego, brat Raya, gdy zapytałem go, jak dali radę nie poddać się po tak wielu osobistych stratach i niepowodzeniach, przeokropnych wypadkach, jak złamane w 16 miejscach ramię Raya, gdy podczas próby ręcznego uruchomienia silnika samolotu uderzyło go cofające się śmigło.
 

– Ale potem są chwile, gdy jesteś na grani, patrzysz na kotlinę i widzisz samca karibu tu, tam owcę, tam z kolei kozy, na tle słońca przelatuje orzeł i myślisz sobie, że wszystko będzie dobrze, że już teraz jest nieźle. Musisz dążyć do tych dobrych dni, bo życie, życie jest trudne i tyle – podkreśla.
 

Mieliśmy z Rayem jeden z tych dobrych momentów. Wszystko zaczęło się w godzinach porannych, gdy lecieliśmy w górę doliny z dostawą do jego obozu nad jeziorem Buckinghorse, 32 kilometry na zachód od Laslui. Ray nie lata w linii prostej, jeśli istnieje ciekawsza alternatywa i gdy jego samolot Piper Cub wzniósł się ponad mgłę jak ważka, zobaczyliśmy pod nami Spatsizi i polecieliśmy do źródła Stikine. Przyglądałem się krajobrazowi z dwóch perspektyw. Z powietrza to była oszałamiająco piękna mozaika: torfowiska i łąki przy źródle Laslui, wijący się strumień z góry Tuaton, a dalej preria. W tym miejscu rzeka, a właściwie zwykły strumyk, rzeźbi serpentynę przez dolinę z kamienia i traw wznoszącą się ku przełęczy Skelhorne i śnieżnych pól na boku góry Umbach, czyli jej źródła. Otaczały nas strzeliste masywy, góry bez nazw, ukryte doliny, które są kolebką tak wielu wielkich rzek, jak Skeena, Nass i Finlay, która sama jest źródłem Mackenzie, największej ze wszystkich kanadyjskich rzek.
 

Jednocześnie znałem tę ziemię w wyjątkowo intymny sposób. Łosie pasły się na łąkach, gdzie kiedyś polowałem z Alexem. Kozy i owce pasły się na skalnych półkach i pagórkach, które kiedyś przemierzałem. Gdy Ray zrobił ostry skręt po drugiej stronie zbocza Umbach, przypomniałem sobie popołudnie, gdy piłem tam wodę ze źródła, ze strużki wody szerokości buta, która z czasem staje się rzeką rzeźbiącą drogę przez góry i kaniony do morza. Ze Skelhorne polecieliśmy na zachód, nad źródłami rzeki Ross, gdzie żona Alexa, Madeleine, spędzała zimy jako dziecko, w namiotach ze skóry karibu, w temperaturach tak niskich, że oddechy zamarzały na wietrze. Przy jeziorze Klahowya spojrzałem w dół na pozostałości jednego z naszych dawnych obozów, położonego poniżej zbocza grani, gdzie cztery niedźwiedzie grizzly spały w porannym słońcu.
 

Ray patrzył na ziemię nie przez pryzmat wspomnień, ale oczyma i zwyczajami zwierząt. Na lizawce solnej, która zainteresowała łosia znajdował się inny wzór od tego robionego przez karibu. Kopiec ziemi kamuflował jaskinię wilków. Jednak wiedza ta była niczym w porównaniu z tym, ile zobaczył pięknych chwil: przelatującego jastrzębia, watahę wilków rozdzieloną przez strumień, niedźwiedzicę grizzly uciekającą w krzaki i tysiące podobnych momentów, jakie tylko nieliczni mogli zobaczyć. Jemu się to jednak udało, bo przez 30 lat uczynił obserwację swoją misją i bez względu na to, co jeszcze miało miejsce w jego życiu, nie chciał przegapić szansy na stanie się częścią wzniosłych obrazów natury.
 

Po przefrunięciu wzdłuż pełnego górskich kóz zbocza góry Tuaton i dostarczeniu towaru nad jezioro Buckinghorse, wróciliśmy do Laslui. Tam ułożyliśmy tratwę do pokonywania rwących strumieni górskich w poprzek jednej z jego łódek i skierowaliśmy się w dół jeziora, w kierunku ujścia w Fountain Rapids. Jezioro stawało się coraz węższe, a rzeka Stikine powoli nabierała kształtów. Jej powierzchnia błyszczała od setek siei żerujących przy powierzchni wody. Całe niebo przyjęło różowy odcień, a powietrze pachniało dymem, który przywiały wiatry z odległych o tysiące kilometrów lasów płonących na Syberii. Gdy woda stała się zbyt płytka dla łódki, przerzuciłem się na tratwę, aby przyłączyć się do małej grupy przyjaciół biwakujących pod łodzią, chcących potem dryfować do górnego biegu Stikine.
 

– Pozdrów ode mnie Toma – powiedział Ray, gdy się rozstawaliśmy.
 

Zanim Tom Buri został prawnikiem, był pionierem sztuki przetrwania. Spośród tysięcy młodych ludzi, którzy wrócili do kraju w latach sześćdziesiątych, był jednym z niewielu, którzy jako cel obrali Stikine. Jego odyseja zaczęła się pewnego mroźnego poranka na farmie w Vermont, gdy uświadomił sobie, że jego stado owiec, prześladowane przez watahę dzikich psów, dosłownie padło ze strachu, choć wcale nie zaznało uszczerbku na zdrowiu.
 

– To było to – powiedział mi, gdy siedzieliśmy skuleni przy ognisku tuż przy ryczącym wodospadzie Fountain Rapids. – To był ostateczny dowód na to, że udomowienie zniszczyło wszystkie instynkty, że hodowla zabiła całego ducha walki. Żyłem jak w neolicie i byłem ogrodnikiem. Potrzebowałem znaleźć się w paleolicie, okresie nim cywilizacja zrzuciła żelazną kurtynę na wyobraźnię. W miejscu, gdzie sny nie kończą się wraz z nadejściem świtu.
 

Ku przerażeniu teścia, który powiedział Tomowi, że jego świeżo poślubiona córka to salonowy pudel, nie pies zaprzęgowy, Tom i Deborah wyruszyli w podróż, która zaprowadziła ich na wiele godzin łodzią w dół rzeki od Telegraph Creek - historycznego centrum Stikine. – Narysowaliśmy mały okrąg wokół nas, zbudowaliśmy dom i stworzyliśmy wszechświat – powiedział Tom.
 

Dostali oczywiście pomoc od rodziny Tahltan, zwłaszcza starszej pary, Roya i Evy Callbreath. Od Evy i innych kobiet, Deborah nauczyła się jak opalać skórę łosia, leczyć roślinami, konserwować jagody i łososia w lecie, a mięso jesienią. Roy pokazał Tomowi jak pracować z psami, budować sanie, pułapki i przygotowywać skóry. Przede wszystkim nauczył go jednak postępowania ze zwierzętami, natury myśliwego. Kiedy Tom wrócił pewnego dnia z polowania, opowiedział Royowi ciekawą historię. Stał na skalistym urwisku wznoszącym się nad otchłanią, gdy został nagle otoczony przez kruki. Dziesiątki ptaków zataczały coraz bliżej i bliżej spiralę tuż nad jego głową. Tom pomyślał, że było to jego duchowe objawienie. Roy tylko się roześmiał, tłumacząc, że to co go spotkało, to po prostu sposób w jaki kruki zabijają kozy, oszałamiając je aż z zawrotami głowy spadają do kanionu.
 

Przez dziesięć lat Tom i Deborah tworzyli rodzinę i żyli według pór roku, tnąc drewno na jesieni, łowiąc na wiosnę. W sierpniu Tom zastrzelił kozła górskiego, jesienią dziką owcę (owcę jukońską). Dwa łosie pozwoliły przetrwać rodzinie przez zimę; czarny niedźwiedź ożywił menu na wiosnę.
 

– Jedzenie i ciepło – wspomniał Tom. – To było to. Życie wędrówki i włóczęgi. Swobodnego przemieszczania się jak podczas zbierania jagód. Zapominasz, gdzie jesteś. Idziesz po prostu za jagodami.
 

Przez cały czas spędzony nad rzeką, Tom nigdy nie eksplorował Spatsizi, nigdy nie odwiedził górnego biegu rzeki, około 200 kilometrów na wschód od Telegraph. – Kiedy mieszka się poniżej Telegraph – wyjaśnił – górny bieg Stikine jest w pewnym sensie nie do pomyślenia. Kanion był ogromną barierą, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. To miejsce niszczyło każdą łódź, która próbowała się przedostać i były to tereny, gdzie nawet Tahltanowie rzadko docierali.
 

W miarę jak rozmawialiśmy, stawało się jasne, że Stikine wciąż tkwi w głowie Toma, choć minęło już kilka lat odkąd rozwiódł się, przeniósł na południe do Vancouver, studiował prawo i założył nową rodzinę.
 

– Dlaczego w ogóle opuściłeś Stikine? – zapytałem.
 

Wszystko zaczynało się zmieniać, wyjaśnił. Kiedy przybył tu po raz pierwszy w 1970 roku nie było elektryczności, tylko kilka samochodów i skuterów śnieżnych. W życiu Tahltan było też miejsce dla nowych osób. Jednak na koniec, gdy przybyło 40 rodzin, czyli największy napływ od czasów gorączki złota, młodzi biali przybysze zaczęli wyglądać, a czasem zachowywać jak najeźdźcy. Wspólnota podzieliła się na białych i tubylców.
 

Działo się jeszcze coś więcej. Wyprawa w dzicz jest ostatecznie podróżą do podświadomości, a miesiące izolacji niosą ze sobą psychologiczne ryzyko. Największy sukces w adaptacji do życia na dziewiczej ziemi osiągnęli ci, którzy zorganizowali się, mieli metodę i trzymali się jej wręcz sztywno, postępując w sposób praktyczny i celowy, w efekcie nie pozostawiając sobie czasu na myślenie i refleksje. Stworzyli porządek w dziczy.
 

Kończy się to tym, że odtwarzasz Vermont w Telegraph, by pozostać przy zdrowych zmysłach. To był dylemat. Skoro i tak podążałem w tym kierunku, postanowiłem pójść na całość i po prostu wrócić do miasta. Rozpocząć nowe życie.
 

– Dla Tahltan to nigdy nie był problem – dodał Tom. – Oni nigdy nie widzieli Stikine jako dziczy. To był dom, a ludzie nosili swoją cywilizację, gdziekolwiek się nie udali.
 

Tu urodziła się moja babcia – powiedział Oscar, gdy nasz helikopter przelatywał nad tundrą i skalistymi zboczami płaskowyżu Klastline. Na wschodzie, w oddali wznosiły się rozległe wyżyny Spatsizi; na północy był kanion. My kierowaliśmy się jednak na południowy-zachód w kierunku ognistego i lodowatego Edziza, potężnego, uśpionego wulkanu z przecinającym go, szerokim na 13 kilometrów, lodowcem. To był ponury widok, nawet w miękkim świetle poranka. – Miała ze sobą piątkę dzieci i po prostu szła po szlaku – dodał.
 

Student archeologii Oscar Dennis z plemienia Tahltan, jego brat, Murray, a także ich ojciec, James, dołączyli do mnie na lot rozpoznawczy, którego trasa prowadziła na południe, a następnie szerokim łukiem po zachodniej stronie Edziza na północ. Szukaliśmy pól obsydianu, na które natknąłem się kilka lat wcześniej, gdy przeszedłem całą długość masywu podczas 12-dniowej podróży przez nierówny i trudny teren. Obsydian to rodzaj szkła wulkanicznego, a odpowiednio odłamany grot lub skrobak są ostrzejsze niż brzytwa. Kiedyś był ważnym produktem w handlu dla Tahltan. W efekcie obsydian z Edziza można znaleźć w całej zachodniej Kanadzie, na terenach na wschód od Gór Skalistych i na zachód, za brzegiem Pacyfiku, na wyspie ojczystej plemienia Haida. Edziza to jak jedno wielkie złoże obsydianu. Na ogromnych połaciach płaskowyżu istnieją miejsca, gdzie nie da rady zrobić kroku bez natrafienia na odłamki tego, co Oscar nazywa czarną krwią góry.
 

Żaden z moich towarzyszy nie był szczególnie zadowolony z naszego środka transportu. Helikoptery wzbudzają u Jamesa Dennisa niepokój. Jego dziadek został dosłownie przecięty na pół przez wirnik w wypadku w obozie górniczym. Oscar również wolałby iść na piechotę. Dla jego przodków Edziza była świętą istotą, do której mogli się zbliżać jedynie ci, którzy na to zasłużyli, przechodząc rytuał oczyszczenia, żyjąc w celibacie i codziennie zanurzając się w zimnej wodzie przez osiem miesięcy. Jest to starożytne przekonanie z czasów, gdy ludzie przyjmowali jako fakt mitologiczny opis zwycięstwa Tseskiyesho, Wielkiego Kruka, który miał pokonać pożerającego wszystko ducha góry i w ten sposób uwolnić ludzi od strachu i nędzy. Takie odniesienia są częścią świata Tahltan i pojawiają się w ich rozmowach na porządku dziennym.
 

W młodym wieku Oscar dorastał w opuszczonym teraz górniczym miasteczku Cassiar, na północy od Stikine, gdzie Indianie pakowali do worków azbest i mieszkali z dala od białych w labiryncie szałasów przy wysypisku. Jego pierwszym domem był namiot, ale potem ciotka dała jego rodzinie dom, który przez rok stał bez fundamentów na mocno nachylonym wzgórzu. Dzieci wymyśliły zabawę polegającą na otwieraniu drzwi każdemu pijanemu, który się pojawił, a następnie patrzeniu, jak ten potykał się i wpadał na przeciwległą ścianę domu. Szkoła była serią upokorzeń, białych nauczycieli, którzy bili lokalne dzieci linijkami i prętami.
 

Momentem zwrotnym w jego życiu była noc, gdy zaatakował go chłopak jego byłej żony, wbijając mu w pierś, po rękojeść, 15-centymetrowy nóż domowej roboty.
 

– Wiedziałem, że jestem w tarapatach, kiedy go przekręcił. Wyciągnąłem go i wyglądał na całkiem zardzewiały, ale to była moja krew.
 

Następną rzeczą, jaką pamięta jest mroźne zimowe niebo nad pasem w Whitehorse, skąd był ewakuowany do szpitala na południu. Po pewnym czasie Oscar wydobrzał i za namową siostry zapisał się na studia. Na wydziale antropologii znalazł kontekst dla tego, co się stało z ludźmi z jego plemienia.
 

Lecąc nisko nad ziemią, ze słońcem za nami, wypatrywaliśmy na stokach Edziza odblasków światła, wskazujących na obecność szkła. Błyśnięcie zwróciło uwagę pilota, który opadł nisko nad pole czarnych kamieni przy rozwidlającym się lodowatym strumieniu. Po wylądowaniu wyskoczyliśmy z helikoptera. Obsydian był wszędzie - w formie kryształowych kamieni i prawie metrowych głazów. Na piaszczystym stoku powyżej strumienia leżały dziesiątki tysięcy odłamków i obrabianych kamieni - dowód, że znaleźliśmy się na stanowisku pracy liczącym sobie tysiące lat. Kręciliśmy się jak dzieci, olśnieni każdym nowym odkryciem.
 

Zerwał się wiatr, a ja spojrzałem w niebo. Wiedziałem jaką moc kryje ta góra. Wszystko było możliwe: nagłe gwałtowne wichury w ciemności, 30 centymetrów śniegu w sierpniowy dzień.
 

Oscar nie zwrócił uwagi na wiatr. Sunął po wzniesieniu jak cień. Zbierał odłamki, obracał je w ręku i odrzucał. Nagle zatrzymał się, upadł na kolana i powoli wstał, patrząc przez kawałek obsydianu na słońce.
 

– Wiem, jak to zrobić – powiedział.
 

Trzy dni później pojechałem odwiedzić Oscara w mieszkaniu jego brata. Wyjął narzędzia ze skórzanego woreczka - przebijak ze stali i poroża oraz kawałek kości. Potem zrobił doskonałe obsydianowe ostrze. Byłem zdumiony. Minęły pokolenia odkąd plemię Tahltan obłupywało obsydianowe narzędzia ze szkła znalezionego na Edziza.
 

– To jest w mojej krwi – Oscar uśmiechnął się. – Tak mówi mój brat.
 

Trzymałem ostrze Oscara w ręku i podałem mu narzędzie wyrzeźbione z kości karibu, prezent otrzymany od Alexa Jacka ostatniego lata przed jego śmiercią. Gładkie jak świeży lód, ale zabarwione na ciemno przez dziesięciolecia używania, pasowało jak ulał do ręki Oscara. Okrągła, ząbkowana końcówka wystawała między kciukiem i palcem wskazującym. Powiedziałem mu, że Alex wyrzeźbił to przeszło 80 lat temu, naśladując swojego ojca. Służyło do zdejmowania skóry przy powiekach wilków.
 

Każdego roku, od tych pierwszych sezonów spędzonych w Spatsizi z Alexem, Stikine wzywa mnie do domu. Wracam do dziczy: niedźwiedzi grizzly i białych wilków, chmur opadających pyłków topoli, letnich burz śniegowych i ptaków drapieżnych kołujących na niebie. Wracam też dla ziemi, by mieć szansę usiąść na wysokim grzbiecie górskim i patrzeć w dowolnym kierunku na doliny większe niż całe kraje.
 

Przede wszystkim wracam jednak, bo Stikine stało się moją okolicą. Do tego, lubię tamtejszych mieszkańców. Niewiele ich łączy oprócz jakiejś przypadkowej mutacji w przeszłości u ich rodzin, która była odpowiedzialna za siłę i autentyczność, a także głębokie przekonanie, że Stikine jest rajem, którego nie da rady poprawić. I czasem myślę o narzędziu, które mi podarował Alex, tym używanym do zdejmowania skóry z powiek wilków i zastanawiam się, czy te powieki nie były w jakiś sposób moimi własnymi. Może Alex, nauczywszy mnie tak wiele o tym, jak należy patrzeć, pożegnał się ze mną właśnie w ten sposób.
 

Autor: Wade Davis
 

Trwa wyprawa Traveler Adventure Team w Austrii! Zobaczcie przelot dronem nad Alpami!