Kanon kobiecego piękna: jak bardzo zmieniło się postrzeganie kobiecej urody? 

Piękno jest kwestią kulturową. To, co jedna społeczność podziwia, przez inną może być uważane za obojętne albo nawet odrażające. Coś, czemu jeden człowiek nie może się oprzeć, u drugiego wywołuje wzruszenie ramion. 

Piękno jest osobiste. Ale także uniwersalne. Istnieją międzynarodowe piękności – osoby, które zaczęły reprezentować standard. Przez wiele pokoleń kanon kobiecego piękna był  kojarzony ze smukłą sylwetką z wydatnym biustem i wąską talią. Podbródek miał być wyraźnie zaznaczony, kości policzkowe położone wysoko i wystające. Nos szczupły. Wargi pełne, ale bez przesady. Oczy, najlepiej niebieskie lub zielone, duże i jasne. Włosy miały być długie, gęste i falujące – i najlepiej złociste. Symetria była pożądana. Młodość… to się rozumie samo przez się.

Taki był standard, odkąd pojawiły się czasopisma kobiece, które skodyfikowały i skomercjalizowały urodę. Najbliżej tego ideału były tzw. wielkie piękności – kobiety takie jak aktorka Catherine Deneuve czy księżna Grace. Im bardziej kobieta różniła się od tej wersji kanonu piękna, tym bardziej stawała się egzotyczna. Jeśli odbiegła za bardzo, była po prostu uważana za mniej atrakcyjną – albo pociągającą, albo wartościową. I dla niektórych kobiet – o skórze czarnej lub brązowej, grubych lub starych –  ten kanon kobiecego piękna w rozumieniu szerokiej kultury wydawał się nieosiągalny.

Na początku lat 90. XX w. kanon piękna w odniesieniu do kobiet zaczął się poszerzać dzięki pojawieniu się Kate Moss, z jej drobną budową i lekko poszarpaną estetyką. Ta brytyjska nastolatka przy wzroście 1,70 m była za niska, żeby występować na wybiegu. Nie miała też szczególnego wdzięku i brakowało jej szlachetnej postawy, która pozwalała wielu innym modelkom roztaczać królewską aurę. Gwiazda Moss, która zajaśniała w reklamach Calvina Kleina, oznaczała odejście od długonogich gazel z minionych lat. 

Moss zakłócała system piękna, ale i tak spokojnie mieściła się w strefie komfortu branży, definiującej piękność jako białą zarozumiałą Europejkę. Podobnie jak młodociane modelki z lat 60., takie jak Twiggy z tyczkowatą, pozbawioną krągłości sylwetką 12-letniego chłopaka. Lata 70. przyniosły Lauren Hutton, która wywołała skandal po prostu tym, że miała szparę między zębami. 

Nawet pierwsze czarnoskóre modelki, które łamały bariery, były stosunkowo bezpieczne – kobiety takie jak Beverly Johnson, pierwsza Afroamerykanka, która pojawiła się na okładce amerykańskiego Vogue’a, pochodząca z Somalii Iman, Naomi Campbell i Tyra Banks. Miały ostre rysy i rozwiane włosy – albo peruki, albo dopinki mające stwarzać złudzenie takich fryzur. Iman czarowała zmysłowo długą szyją, która wprawiła w zachwyt Dianę Vreeland, legendarną dziennikarkę modową. Campbell miała – i ma – niesłychanie seksowne nogi i biodra, a Banks zyskała sławę jako dziewczyna z sąsiedztwa w bikini w kropki na okładce Sports Illustrated.

Zaczęliśmy więcej akceptować, ponieważ ludzie się tego domagali. Protestowali w tej sprawie i, korzystając z mediów społecznościowych, zawstydzali strażników urodowych kanonów, skłaniając ich do szerszego otwarcia drzwi. Uroda przez długi czas była miarą kobiecej, społecznej wartości, a także narzędziem, z którego mogły korzystać. W czasach, kiedy przyszłość pań zależała od dobrego zamążpójścia, ludzie mawiali, że kobieta nie powinna pozwolić, by jej uroda się zmarnowała. Potencjał i ambicje męża powinny być równie olśniewające jak jej piękne rysy.

Dziś jest nam łatwiej niż wtedy, ale nie znaleźliśmy się w krainie utopii. Wiele najekskluzywniejszych sfer piękna nie uwzględnia kobiet o pełniejszych kształtach, kobiet niepełnosprawnych lub starszych. Ale szczerze mówiąc, nie jestem pewna, jak właściwie ta utopia miałaby wyglądać. Czy byłby to świat, w którym każda dostaje diadem i szarfę królowej piękności za to tylko, że się pokaże? Czy może taki, w którym kanon piękna zostaje rozciągnięty do tego stopnia, że traci znaczenie? Być może droga do utopii prowadzi przez przedefiniowanie tego słowa, aby lepiej oddawało sposób, w jaki zaczęliśmy rozumieć piękno – jako coś więcej niż estetyczną przyjemność. Wiemy, że piękno ma finansową wartość. Chcemy przebywać w pobliżu pięknych osób, bo cieszą nasze oczy, ale także dlatego, że wydają się nam z natury rzeczy lepszymi ludźmi. Mówi się, że atrakcyjne osoby uzyskują wyższe płace. Prawda jest nieco bardziej skomplikowana.

W rzeczywistości receptą na większe zarobki jest połączenie urody, inteligencji, wdzięku i koleżeństwa. Mimo to uroda jest integralną częścią tego równania. Lecz na głęboko emocjonalnym poziomie, jeśli jesteś atrakcyjna, jesteś też mile widziana w kulturowych relacjach. To do ciebie jest adresowana reklama i marketing. Jesteś pożądana. Jesteś dostrzegana i uznawana. Zastanawiając się nad czyimś wyglądem, w pewnym sensie pytamy: Na ile akceptowalna jest ta osoba? Na ile jest istotna? Czy ma jakieś znaczenie? Dziś sugerując, że ktoś nie jest zachwycający, narażamy się na społeczny ostracyzm, a w każdym razie na krytykę w mediach społecznościowych. Jakim trzeba być potworem, żeby ogłaszać, że inny człowiek jest nieatrakcyjny, że nie wpisuje się w kanon piękna?

Czyniąc to, dosłownie odrzucamy tę osobę jako bezwartościową. Lepiej kłamać. Oczywiście, że jesteś piękna, kochanie, jasne, że jesteś. Zaczęliśmy utożsamiać urodę z człowieczeństwem. Jeśli nie dostrzegamy w kimś piękna, jesteśmy ślepi na jego człowieczeństwo. To przerażające, jak ważna stała się uroda. Zaczęła sięgać samej duszy człowieka. Stała się tak istotna, że odmawianie jej ludziom jest jak pozbawianie ich tlenu.

Niegdyś w opisach kobiecego kanonu piękna obowiązywała gradacja: przeciętna, interesująca, atrakcyjna, ładna i wreszcie piękna. Przeciętna kobieta radziła sobie, jak mogła. Musiała godzić się z tym, że wygląd nie jest jej najmocniejszą stroną. Była kobietą z niesamowitą osobowością. Rzucające się w oczy kobiety miały pewne cechy, które je wyróżniały: pełne wargi, arystokratyczny nos, cudowny biust. Wiele kobiet można było uznać za atrakcyjne. Zajmowały środek krzywej dzwonowej. Ładne stanowiły osobny poziom. Hollywood jest pełne ładnych osób. No tak, ale piękne! Piękno było określeniem zarezerwowanym dla specjalnych przypadków, tych, które wygrały na genetycznej loterii. Mogło być nawet brzemieniem, bo peszyło ludzi. Onieśmielało ich. Piękno było wyjątkowe.

Jednak postępy w chirurgii plastycznej, lepsza, bardziej spersonalizowana dieta, rozkwit branży fitness i powstanie filtrów selfie na smartfony to wszystko pomaga nam wyglądać trochę lepiej i zbliżyć się odrobinę do wyglądu wyjątkowego. Terapeutki, blogerki, influencerki, stylistki i pełne najlepszych intencji przyjaciółki połączyły swe głosy w chór, który wyśpiewuje mantry wychwalające nasze ciała: „Dajesz, dziewczyno! Rzucasz na kolana! Taaak, królowo!”. One nie zamierzają mówić nam cierpkich prawd, pokazując, jakie jesteśmy, i pomagając nam stawać się lepszymi wersjami siebie samych. Ich rolą jest ciągłe podnoszenie na duchu, wmawianie nam, że jesteśmy doskonałe takie, jakie jesteśmy. A globalizacja wszystkiego, no cóż, oznacza, że gdzieś tam są ludzie, którzy docenią twoje wspaniałe… co tam sobie chcesz. Wszystkie jesteśmy piękne.