Mój dziennikarski eksperyment ze mną w roli królika doświadczalnego przybiera niepokojący obrót.

Rozmawiam przez telefon ze szwedzkim chemikiem, który opowiada o środkach opóźniających palność, substancjach chemicznych dodawanych do niemal każdego palnego produktu dla poprawy bezpieczeństwa. Antypireny, bo tak też się je nazywa, są obecne w materacach, dywanach, plastikowych obudowach telewizorów, podzespołach elektronicznych i samochodach, i co roku ratują życie setkom ludzi w samych Stanach Zjednoczonych. Te, o których mówimy, są jednak tam, gdzie nie powinno ich być: w moim ciele.
 

Åke Bergman z Uniwersytetu w Sztokholmie informuje mnie, że otrzymał wyniki analizy chemicznej mojej krwi, w której zmierzono poziom substancji opóźniających palność zwanych polibromowanymi eterami difenylowymi, w skrócie PBDE. Wysokie ich dawki u myszy i szczurów zakłócają funkcjonowanie tarczycy, są przyczyną problemów reprodukcyjnych i neurologicznych oraz utrudniają rozwój neurologiczny. Niewiele wiadomo na temat ich wpływu na zdrowie ludzkie.
 

– Mam nadzieję, że to cię nie zdenerwuje, ale to stężenie jest bardzo wysokie – mówi Bergman z lekkim szwedzkim akcentem. Stężenie w mojej krwi pewnego szczególnie toksycznego związku PBDE, występującego głównie w produktach pochodzących ze Stanów Zjednoczonych, wynosi 10 razy tyle co średnia określona w małym badaniu wśród obywateli USA i przeszło 200 razy więcej niż średnia dla Szwedów. Informacje o innym wariancie PBDE - również toksycznym dla zwierząt - są równie złe. Według Bergmana, mój poziom byłby uważany za wysoki, nawet gdybym był pracownikiem zakładu chemicznego produkującego wspomnianą substancję.
 

W rzeczywistości jestem pisarzem odbywającym podróż chemicznego samopoznania. Jesienią ubiegłego roku przebadałem się pod kątem obecności w moim ciele 320 substancji chemicznych, które mogły przeniknąć do mojego organizmu z jedzeniem, piciem, powietrzem, którym oddycham i z produktów, które dotykają mojej skóry. Są jak mój własny, sekretny zapas związków chemicznych, które zebrałem po prostu żyjąc. Zawiera starsze chemikalia, na kontakt z którymi mogłem być narażony dziesiątki lat temu, takie jak DDT (dichlorodifenylotrichloroetan) i PCB (polichlorowane bifenyle); zanieczyszczenia takie jak ołów, rtęć i dioksyny; nowsze pestycydy i składniki tworzyw sztucznych; oraz cudowne, jak by się mogło wydawać związki, które czają się tuż pod powierzchnią naszej codzienności, sprawiając, że szampony pachną, jedzenie nie przywiera do patelni, a tkaniny są wodoodporne i niepalne.
 

Dla większości osób testy te byłyby zbyt drogie - magazyn National Geographic zapłacił za moje, za które standardowo rachunek opiewałby na około 15 000 dolarów. Ponadto, tylko kilka laboratoriów posiada wiedzę techniczną niezbędną do wykrywania śladowych ilości wspomnianych związków. Badania zrobiłem, aby dowiedzieć się, jakie substancje odkładają się w ciele typowego Amerykanina przez całe jego życie i skąd mogą pochodzić. Zastanawiałem się też, w jaki sposób powinniśmy traktować zagrożenia, korzyści i niepewność - skomplikowany kompromis chemicznego „obciążenia ciała”, które krąży w każdym z nas.


 

Dowiaduję się więcej, niż naprawdę chciałbym wiedzieć
 

Bergman próbuje rozwikłać tajemnicę mojego wysokiego poziomu antypirenów. Czy niedawno kupiłem nowe meble lub dywany? Nie. Czy spędzam dużo czasu przy monitorach kineskopowych? Nie. Czy mieszkam w pobliżu fabryki wytwarzającej środki opóźniające palenie? Nie, najbliższa jest ponad 1600 kilometrów od mojego domu. W końcu ja sam wpadłem na pomysł.
 

– A co z samolotami? – pytam.
 

– Taaak – mówi – latasz dużo?

Przeleciałem prawie 320 000 kilometrów w zeszłym roku. Nawet, gdy rozmawiałem z Bergmanem, siedziałem właśnie na lotnisku i czekałem na lot z mojego rodzinnego San Francisco do Londynu.
 

– Ciekawe – stwierdza Bergman i mówi mi, że od dawna interesuje go kwestia narażenia na kontakt z PBDE w samolotach, których wnętrza wyściela się tworzywami i tkaninami dosłownie zlanymi środkami opóźniającymi palność, aby spełnić wymogi bezpieczeństwa określone przez amerykańską Federalną Agencję Nadzoru Transportu Lotniczego oraz jej odpowiedniki w innych krajach.
 

– Myślałem o wystąpieniu o grant na badania pilotów i stewardess pod kątem PBDE – dodaje Bergman, a ja właśnie słyszę, jak jestem wzywany na mój lot. Póki co samoloty są tylko hipotezą. Skąd w moim ciele znalazły się te chemikalia, o których istnieniu nie słyszałem jeszcze kilka tygodni temu, pozostaje tajemnicą. Pojawił się za to większy problem: jak bardzo powinienem się tym martwić?
 

Tak samo można by zastanawiać się nad innymi substancjami chemicznymi, które wchłonąłem jak gąbka z powietrza, wody, nieprzylepnej patelni, na której zrobiłem dziś rano jajecznicę, lekko pachnącego szamponu, elegancko zakrzywionej obudowy mojego telefonu komórkowego. Jestem zdrowy i, o ile wiem, nie mam żadnych objawów związanych z narażeniem na działanie środków chemicznych. W dużych dawkach niektóre substancję, począwszy od rtęci a skończywszy na PCB i dioksynach, owianych złą sławą składnikach amerykańskiego herbicydu Agent Orange stosowanego podczas wojny w Wietnamie, mają przerażające skutki. Jednak wielu toksykologów - i to nie tylko tych, którzy mają powiązania z przemysłem chemicznym - upiera się, że znikome ilości chemikaliów w naszych ciałach raczej nie powinny nikogo martwić.
 

– W toksykologii dawka jest ważna nade wszystko – stwierdza Karl Rozman, toksykolog z Uniwersytetu w Kansas Medical Center – a dawki te są zbyt niskie, aby były niebezpieczne. Jedna część na miliard (ang. ppb), standardowa jednostka pomiaru większość chemikaliów w nas, równa się dodaniu pół łyżeczki czerwonego barwnika do basenu o wymiarach olimpijskich. Co więcej, niektóre z najgroźniejszych substancji, na przykład rtęć, rozpuszczają się w ciągu kilku dni lub tygodni - lub przynajmniej mogłyby się rozpuścić, gdybyśmy ich nieustannie nie uzupełniali.
 

Jednak mimo poprawy statystyk zdrowotnych w ciągu ostatnich dziesięcioleci, zapadalność na kilka chorób tajemniczo wzrasta. Od początku lat osiemdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku liczba przypadków autyzmu wzrosła dziesięciokrotnie; od lat siedemdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych zapadalność na jeden konkretny typ białaczki podniosła się o 62%, męskie wady wrodzone podwoiły się, a rak mózgu u dzieci występuje o 40% częściej. Niektórzy eksperci podejrzewają, że wiąże się to z wytworzonymi przez człowieka substancjami chemicznymi, które przenikają do naszej żywności, wody i powietrza. Niewiele jest jednak twardych dowodów. Niemniej, historia uczy nas, że substancje chemiczne pierwotnie uznawane za nieszkodliwe, okazywały się jedna po drugiej niezdrowe dla ludzi po dogłębnym sprawdzeniu.
 

Klasycznym przykładem na to jest ołów. W 1971 roku w USA naczelny lekarz wojskowy oświadczył, że poziom ołowiu w wysokości 40 mikrogramów na decylitr krwi jest bezpieczny. Teraz wiadomo, że nawet najmniejsze wykrywalne cząsteczki ołowiu mogą powodować uszkodzenia układu nerwowego u dzieci, obniżając ich IQ. Od DDT po PCB, przemysł chemiczny najpierw wypuszczał na rynek związki, a dopiero później odkrywał ich szkodliwe dla zdrowia skutki. Ustawodawcy często przyjmowali zasadę „domniemania niewinności”, co Leo Trasande, pediatra i specjalista od oceny wpływu środowiska na zdrowie w szpitalu Mount Sinai w Nowym Jorku, nazywa „niekontrolowanym eksperymentem na dzieciach w Ameryce”.
 

Każdego roku w USA Agencja Ochrony Środowiska opiniuje średnio 1700 nowych związków, które przemysł stara się wprowadzić na rynek. Jednak ustawa z 1976 o kontroli toksycznych substancji wymaga, aby były one testowane pod kątem toksyczności przed wydaniem zgody tylko wtedy, gdy istnieją dowody na potencjalne zagrożenie, co zdarza się rzadko w przypadku nowych substancji chemicznych. Agencja zatwierdza bez ograniczeń około 90% nowych związków. Tylko jedna czwarta z 82 000 chemikaliów używanych w USA przeszła kiedykolwiek badania pod kątem toksyczności.
 

Do niedawna nikt nawet nie mierzył średnich poziomów narażenia na kontakt wśród większej populacji Amerykanów. Przepisy tego nie wymagały, badania były drogie, a wystarczająco czuła technologia, aby mierzyć najmniejsze poziomy, nie istniała.
 

W ubiegłym roku Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom, lepiej znane pod skróconą nazwą CDC, zrobiło krok w kierunku zatkania tej luki, publikując dane dotyczące zawartości 148 substancji, począwszy od DDT i innych pestycydów, a skończywszy na PCB, metalach i tworzywach sztucznych, w krwi i moczu wśród kilku tysięcy osób. Badanie niewiele powiedziało o wpływie tych chemikaliów na zdrowie respondentów, ani o tym w jaki sposób dostały się do ich organizmów.
 

– Dobrą wiadomością jest to, że zdobywamy faktyczne dane o poziomie narażenia – mówi prowadzący to badanie James Pirkle. – To nasz punkt wyjścia.
 

Chemiczny portret
 

Moją własną chemiczną podróż zacząłem pewnego październikowego poranka w szpitalu Mount Sinai w Nowym Jorku, gdzie Leo Trasande nadzorował przyjęcie ode mnie próbki moczu i pobranie krwi do badań. Trasande specjalizuje się w badaniu ekspozycji na rtęć i inne oddziałujące na mózg w okresie dzieciństwa toksyny. Zgodził się być jednym z kilku ekspertów w tym projekcie, który rozpoczął się od pobrania w szpitalu Sinai 14 fiolek krwi - już przy 12 fiolce poczułem się lekko zamroczony i oblałem się zimnym potem. Przy 13 fiolce Trasande podał mi sole trzeźwiące, które były jak powiew ognia w moim nosie i pozwoliły mi dokończyć pobieranie krwi.
 

Moje próbki zostały wysłane z Nowego Jorku do AXYS Analytical Services z siedzibą na wyspie Vancouver w Kanadzie, jednego z nielicznych supernowoczesnych laboratoriów, specjalizujących się w drobiazgowym wykrywaniu substancji chemicznych, analizujących wszystko, od orlich jaj po ludzkie tkanki, na zlecenie naukowców i agencji rządowych. Kilka tygodni później podążyłem za moimi próbkami do Kanady, aby zobaczyć, jak AXYS wyodrębnia mikroskopijne ilości związków krążące wewnątrz mojego ciała.
 

Patrzyłem, jak próbki przechodziły przez wiele etapów obróbki, które powoli oddzielały wybrane zestawy substancji chemicznych od tysiąca innych związków, naturalnych i nienaturalnych, z mojej krwi i moczu. Następnie ekstrakty te zostały przeniesione do nowoczesnego czystego pomieszczenia, pełnego spektrometrów, imponujących urządzeń wielkości zamrażarki, które rzucają składniki próbki w próżnię, w dół długiej rury. Po drodze, pole magnetyczne odchyla cząsteczki, przy czym te lżejsze cząsteczki, są odchylane najbardziej. Dokładne dane odchylenia wskazują na rozmiar każdej cząsteczki i pozwalają ją zidentyfikować.
 

Kilka tygodni później AXYS przysłał mi moje wyniki - tabelę wartości wyrażonych w częściach na miliard lub na bilion - a ja zdecydowałem się dowiedzieć, o ile to możliwe, skąd pochodzą te toksyczne ślady.
 

Niektóre z nich pochodzą z czasu spędzonego w macicy, gdy moja matka przekazała mi część jej własnego obciążenia chemicznego przez łożysko i pępowinę. Więcej doszło po moim urodzeniu, gdy karmiła mnie piersią.
 

Kiedy przestałem jeść mleko matki, zacząłem zbierać swoją własną kolekcję substancji chemicznych, wychowując się na północnym-wschodzie stanu Kansas, kilkanaście kilometrów od Kansas City. Tam spędziłem niezliczone, gorące i parne, letnie dni bawiąc się na wysypisku w pobliżu rzeki Kansas. Wysypisko to - położone nad wysokim wapiennym urwiskiem wzdłuż brązowej rzeki z szybkim nurtem, wzdłuż której brzegów ciągnęły się topole i biegła trakcja kolejowa - było prawdziwą kopalnią skarbów: starych butelek, rozbitych maszyn, kierownic i innych rzeczy, które tylko chłopcy mogą w pełni docenić.
 

To był koniec lat sześćdziesiątych, a moi przyjaciele i ja nie mogliśmy wiedzieć, że miejsce to zostanie później uznane przez Agencję Ochrony Środowiska za podlegający pod specjalny fundusz obszar wymagający długofalowego oczyszczenia gruntów o jakże pasującej nazwie „Superfund” i znajdzie się na krajowej liście priorytetowych miejsc zanieczyszczonych materiałami niebezpiecznymi. Okazało się, że przez wiele lat przedsiębiorstwa i zwykli ludzie wyrzucali w tym zakątku hrabstwa Johnson tysiące kilogramów materiałów skażonych toksycznymi substancjami chemicznymi.
 

– Ten teren był wysypiskiem nim pojawiły się zasady i przepisy, w jaki sposób takie miejsca powinny działać – stwierdza Denise Jordan-Izaguirre, przedstawiciel regionalny Agencji Federalnej ds. Substancji Toksycznych i Rejestru Chorób. – Wyrzucano tam odpady z obróbki metali i metale ciężkie. Teren był nieogrodzony, dostęp do niego nieograniczony, więc wchodziły tam dzieci.
 

Dzieci takie jak ja.
 

Teraz już ogrodzone, zamknięte i ściśle monitorowane wysypisko, zwane obszarem Doepke-Holliday, znajduje się niecały kilometr (dokładnie 0,8 km) w górę rzeki od lokalnego ujęcia wody, które dostarczało wodę pitną dla mojej rodziny i 45 000 innych gospodarstw domowych.
 

– Z tego co wiemy, jakieś zanieczyszczenia dostały się do rzeki – mówi Shelley Brodie, kierownik projektu rehabilitacji terenu Doepke w Agencji Ochrony Środowiska. W latach sześćdziesiątych hrabstwo oczyszczało wodę czerpaną z rzeki, ale nie ze wszystkich zanieczyszczeń. Woda pitna pochodziła także z 21 studzien, zasilanych przez wody podziemne w pobliżu Doepke.
 

Kiedy byłem chłopcem, część Kansas w której żyłem, była brudna, a wysypisko niejedynym źródłem toksyn. Kilka kilometrów dalej nad rzeką leżały zakłady przemysłowe - fabryki produkujące samochody, mydło, nawozy i inne środki chemiczne - a kawałek dalej kopciła elektrownia. Podczas jazdy wzdłuż fabryk, w kierunku centrum miasta Kansas, nasz samochód pogrążał się w trującej chmurze, która wypełniała auto dymem i okropnym, chemicznym smrodem. Płomienie wzbijały się z kominów fabryki nawozów, wypalając intensywnie żółte pióropusze sodu, a odpady zwierzęce wlewały się do rzeki. Na niedalekich polach uprawnych, ciężarówki i spryskiwacze rozpylały DDT i inne pestycydy w wielkich, kłębiastych chmurach, przez które my, dzieci, przejeżdżaliśmy często na rowerach, wstrzymując oddech i czując się bardzo odważnymi.
 

Dziś powietrze jest czyste, a rzeka wolna od ścieków - to widoczne świadectwo sukcesu Stanów Zjednoczonych w oczyszczeniu środowiska rozpoczętego przez ustawy Czyste Powietrze i Czysta Woda (Clean Air i Clean Water Act, odpowiednio) w latach siedemdziesiątych. Jednak moje wyniki badań z AXYS wyglądają jak chemiczny pamiętnik sprzed 40 lat. Moja krew zawiera śladowe ilości różnych substancji chemicznych obecnie zakazanych lub ograniczonych, w tym DDT (w formie DDE, jednego z produktów rozpadu) i innych pestycydów, chociażby zabójczych dla termitów - chlordanu i heptachloru.
 

– Poziomy tych substancji są takie, jakby można się spodziewać dziesiątki lat po ekspozycji – mówi Rozman, toksykolog z Centrum Medycznego przy Uniwersytecie w Kansas. Wyjaśnia też, że moje dziecinne zabawy na wysypisku, picie wody i wdychanie zanieczyszczonego powietrza mogą również częściowo wyjaśnić ołów i dioksyny w mojej krwi.
 

Im dalej, tym straszniej
 

Idąc na studia, znów trafiłem w miejsce i czas, które naraziły mnie na wysoką dawkę innego zestawu substancji, których ślady wykryto w mojej krwi. PCB (polichlorowane bifenyle), bo o nich tu mowa, były kiedyś używane jako izolatory elektryczne i płyny wymiany ciepła w transformatorach i innych produktach. PCB mogą czaić się w glebie w dowolnym miejscu, jeśli jest tam wysypisko lub stara fabryka. Jednak największe z wycieków do środowiska miały miejsce w przypadku rzeki Hudson w stanie Nowy Jork, od 1940 do 1970 roku, gdy General Electric wykorzystywało PCB w fabrykach w Hudson Falls i Fort Edward. Około 225 km w dół rzeki leży miasto Poughkeepsie, gdzie uczęszczałem do Vassar College w latach siedemdziesiątych.
 

PCB, w formie oleistych cieczy lub ciał stałych, mogą przetrwać w środowisku przez dziesiątki lat. U zwierząt zaburzają pracę wątroby, podnoszą stężenie lipidów we krwi i powodują raka. Niektóre z 209 różnych PCB przypominają pod względem składu chemicznego dioksyny i powodują inne nieprawidłowości u zwierząt laboratoryjnych: uszkodzenia układu rozrodczego i nerwowego, a także problemy rozwojowe. W 1976 roku nikt nie miał wątpliwości co do toksyczności PCB; Stany Zjednoczone zakazały ich używania, a GE przestało z nich korzystać. Jednak do tego czasu GE legalnie wylewało nadmiar PCB do rzeki Hudson, która transportowała je do Poughkeepsie, jednego z ośmiu miast czerpiących wodę pitną z Hudson.


 

W 1984 roku 320-kilometrowy odcinek rzeki Hudson, od Hudson Falls do Nowego Jorku, został uznany za specjalny obszar podlegający pod wspomniany już fundusz długofalowego oczyszczania z materiałów toksycznych, a plany oczyszczenia rzeki z PCB zostały wprowadzone w życie. Do tej pory GE wydało 300 milionów dolarów na oczyszczanie, wydobycie i utylizację PCB w osadach rzeki pod nadzorem Agencji Ochrony Środowiska. Podjęto również prace nad zatrzymaniem przesączania się PCB do rzeki z fabryk.
 

O ile nie ma wątpliwości, że ptaki i inne dzikie zwierzęta żyjące wzdłuż Hudson ucierpiały z powodu zanieczyszczenia, jego wpływ na ludzi jest mniej jasny. Na podstawie jednego z badań przeprowadzonych wśród społeczności mieszkających wzdłuż rzeki Hudson stwierdzono 20-procentowy wzrost hospitalizacji z powodu chorób układu oddechowego. W innym badaniu, działającym bardziej uspokajająco, nie stwierdzono wzrostu liczby zgonów na nowotwory w zanieczyszczonym regionie. Strach wśród wielu mieszkańców jest jednak namacalny.
 

– Wychowałem się przecznicę od zakładu Fort Edward – opowiada Dennis Prevost, emerytowany oficer i aktywista działający w zakresie zdrowia publicznego. Obwinia PCB o raka mózgu, który zabił jego brata w wieku 46 lat i dwudziestokilkuletnią sąsiadkę.
 

– PCB przedostały się pod parking i do lokalnych wód podziemnych – które, jak tłumaczy Prevost, zasilały Fort Edward w wodę pitną aż do 1984 roku, gdy wodociągi miejskie zmieniły studnie.
 

Ed Fitzgerald z nowojorskiego Uniwersytetu stanowego w Albany, były pracownik naukowy stanowego departamentu zdrowia, prowadzi najdokładniejsze jak do tej pory badania w zakresie skutków zdrowotnych stosowania PCB na tym obszarze. Mówi, że wyjaśnił Prevostowi i innym mieszkańcom, że zagrożenie z korzystania studni było prawdopodobnie nieznaczne, ponieważ PCB mają tendencję do odkładania się na dnie zbiornika wód podziemnych.
 

– Bardziej prawdopodobną drogą na narażenie na kontakt z chemikaliami jest jedzenie skażonych ryb złowionych w rzece Hudson – ocenia.
 

Nie jadłem dużo ryb z rzeki Hudson w czasie moich studiów w latach siedemdziesiątych, ale woda pitna w moim akademiku mogła zawierać ślady PCB wpadających do wody daleko w górze rzeki. Może właśnie w ten sposób zaopatrzyłem swoje ciało w cząsteczki PCB, w ilości średniej dla Amerykanina. Ale może nie.
 

– PCB są wszędzie – tłumaczy Leo Rosales, lokalny urzędnik Agencji Ochrony Środowiska – więc ciężko stwierdzić, skąd się u kogoś wzięły.
 

One są wszędzie
 

Po powrocie do domu w San Francisco, zabieram się za nowszą generację substancji chemicznych stosowanych w przemyśle - związków, które nie są zakazane, a których stężenie w środowisku i w moim ciele rośnie z roku na rok. Popijając wodę po treningu mogę narażać się na kontakt z bisfenolem A, składnikiem obecnym w sztywnych tworzywach sztucznych, począwszy do butelki, a na okularach ochronnych skończywszy. Bisfenol A powoduje zaburzenia układu rozrodczego u zwierząt. Mój poziom biosfenolu A był tak niski, że niewykrywalny - rzadka chwila ulgi w mojej toksycznej odysei.
 

A co z delikatnym zapachem lawendy w moim szamponie? Należy go zapisać na poczet ftalanów, czyli cząsteczek, które rozpuszczają substancje zapachowe, zagęszczają płyny i dodają elastyczności PCW, winylowi oraz niektórym rurkom do dożylnego podawania leków w szpitalach. Deski rozdzielcze większości samochodów są ich pełne, podobnie jak część opakowań na żywność. Ciepło i zużycie mogą powodować wydzielanie cząsteczek ftalanów, a ludzie je połykają lub wchłaniają przez skórę. Ponieważ rozpuszczają się w ciągu kilku minut do kilku godzin w organizmie, ich poziom u większości ludzi waha się w ciągu dnia.
 

Podobnie jak bisfenol A, ftalany zakłócają rozwój rozrodczy u myszy. Podczas panelu ekspertów zwołanego w ramach Narodowego Programu Toksykologicznego stwierdzono, że pomimo braku dowodów na to, by ftalany stanowiły jakiekolwiek zagrożenie dla ludzi, budzą jednak „obawy”, zwłaszcza w kwestii potencjalnego wpływu na niemowlęta.
 

– Nie mamy danych dla ludzi, aby ocenić, czy obecne poziomy są bezpieczne – mówi Antonia Calafat, ekspert od ftalanów z Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom. Na siedem testowanych ftalanów, aż w pięciu przypadkach moje wyniki przekroczyły średnią. Stężenie jednego z nich, monometyloftalanu, wyniosło 34,8 części na miliard, co stawia mnie w 5 procent najwyższych wyników dla Amerykanów. Leo Trasande spekuluje, że niektóre z moich poziomów ftalanów były wysokie, bo próbkę moczu oddawałem rano, tuż po tym, jak wziąłem prysznic i umyłem włosy.
 

Moje własne zapasy chemii gospodarczej zawierają również kwasy perfluorowane (PFA) - trwałe związki chemicznie, które używane są przy produkcji nieprzylepnych patelni i odpornych na plamy powłok. Producent 3M wykorzystywał je również w swoich produktach do ochrony przed zabrudzeniami i plamami sprzedawanymi pod marką Scotchgard, dopóki nie okazało się, że pewne związki PFA w nich zawarte przedostawały się do środowiska, co spowodowało ich wycofanie. U zwierząt związki te uszkadzają wątrobę, wpływają na działanie hormonów tarczycy i powodują wady wrodzone oraz, być może, raka, ale niewiele wiadomo o ich toksycznym wpływie na ludzi.
 

Zanieczyszczenie „dalekiego zasięgu” również odcisnęło swoje piętno na moich wynikach: moja krew zawierała niskie, prawdopodobnie nieszkodliwe, stężenie dioksyn, które generowane są przez papiernie, niektóre zakłady chemiczne i spalarnie. W środowisku naturalnym dioksyny osiadają na ziemi i w wodzie, a następnie przenikają do łańcucha pokarmowego. Odkładają się w tłuszczu zwierzęcym, a większość ludzi spożywa je z mięsem i produktami mlecznymi.


 

Kolejna na liście jest rtęć, neurotoksyna, która może na stałe upośledzać pamięć, obszary mózgu odpowiedzialne za uczenie się i zachowanie. Elektrownie węglowe są głównym źródłem rtęci - wyrzucają ją do atmosfery, gdzie rozprasza się na wietrze, spada wraz z deszczem i, ostatecznie, spływa do jezior, strumieni lub oceanów. Tam bakterie przekształcają ją w związek zwany metylortęcią. W tej formie podróżuje w górę łańcucha pokarmowego przez plankton (który wchłania ją z wody), który jest z kolei zjadany przez małe ryby. Duże ryby drapieżne na szczycie morskiego łańcucha pokarmowego, jak tuńczyk i miecznik, gromadzą najwyższe stężenia metylortęci i przekazują ją miłośnikom owoców morza.
 

W przypadku mieszkańców północnej Kalifornii ekspozycja na rtęć jest również dziedzictwem gorączki złota sprzed 150 lat. Górnicy używali wtedy metalicznej rtęci, ciekłej, do oddzielenia złota od innych rud w kopalniach w górach Sierra Nevada. Przez dziesięciolecia strumienie i wody gruntowe wymywały pełne rtęci osady z pozostałości po kopalniach i przenosiły je do zatoki San Francisco.
 

Nie jem dużo ryb, więc stężenie rtęci w mojej krwi było nieznaczne. Zacząłem się jednak zastanawiać, co by było, gdybym zjadł porcję czy dwie dużych ryb. Pewnego popołudnia kupiłem więc halibuta i miecznika na targu rybnym w budynku starego terminala promowego przy zatoce San Francisco. Oba zostały złowione w morzu tuż za mostem Golden Gate, gdzie mogły zebrać trochę rtęci ze starych kopalni. Tamtej nocy zjadłem halibuta z bazylią i odrobiną sosu sojowego; miecznika pochłonąłem na śniadanie z jajkami (usmażonymi na mojej nieprzylepnej patelni).
 

Dwadzieścia cztery godziny później pobrano mi krew i ponownie przetestowano. Mój poziom rtęci wzrósł ponad dwukrotnie, z 5 mikrogramów na litr do wyższych niż zalecane 12. – Rtęć w ilości 70 lub 80 mikrogramów na litr jest niebezpieczna dla dorosłych – mówi Leo Trasande – ale znacznie niższe poziomy mogą już mieć wpływ na dzieci. Ich iloraz inteligencji spada już przy 5,8 mikrograma.
 

Jak łatwo się domyślić, radzi mi, aby unikać powtarzania eksperymentu z rybami.
 

O wiele trudniej jest unikać antypirenów, które są odpowiedzialne za najbardziej niepokojące z moich wyników badań. Mój - i twój - świat jest nimi stopniowo nasycany, odkąd pojawiły się około 30 lat temu.
 

Naukowcy stwierdzili, że związki te są już rozpowszechnione na całej planecie, występują u niedźwiedzi polarnych w Arktyce, kormoranów w Anglii i orek na Pacyfiku. W 1998 roku wspomniany wcześniej szwedzki chemik Åke Bergman i jego koledzy jako pierwsi zwrócili uwagę na potencjalne zagrożenia dla zdrowia, gdy odnotowali niepokojący wzrost stężenia PBDE w mleku kobiet. Związki te nie występowały w zachowanych próbkach mleka z 1972 roku, a w 1997 średnie stężenie wynosiło cztery części na miliard.
 

Związki te wydostają się z nasączonego plastiku i tkanin pod postacią cząsteczek pyłu lub jako gazy przyczepiające się do owych cząsteczek pyłu. Ludzie wdychają pył; dzieci chodzące na podłodze narażone są na szczególnie wysokie dawki. Bergman opisuje rodzinę z Oakland, w Kalifornii, którą zbadała gazeta Oakland Tribune. Dwójka małych dzieci miała stężenie we krwi nawet wyższe niż moje. Gdy on i jego koledzy podsumowali wyniki badań pod kątem sześciu różnych PBDE, stwierdzili całkowity poziom 390 części na miliard u pięcioletniej dziewczynki i 650 części na miliard - dwa razy tyle co u mnie - u 18-miesięcznego chłopca.
 

W 2001 roku naukowcy w Szwecji karmili młode myszy mieszaniną PBDH podobną do tej używanej w meblach i okazało się, że myszy bardzo słabo wypadły w testach na uczenie się, pamięć i behawioralnych. W ubiegłym roku naukowcy z berlińskiego Charité University Medical School poinformowali, że ciężarne samice szczurów z poziomem PBDE nie wyższym niż mój, rodziły samce z zaburzeniami układu reprodukcyjnego.
 

Linda Birnbaum, ekspert Agencji Ochrony Środowiska od antypirenów mówi, że naukowcy będą musieli zidentyfikować o wiele więcej osób narażonych na PBDE, jak rodzina z Oakland i ja, zanim będą w stanie wykryć jakikolwiek wpływ na człowieka. Bergman zauważa, że dla kobiety w ciąży moje poziomy byłyby niepokojące. – Każdy poziom powyżej stu części na miliard to ryzyko dla noworodków – stwierdza. Nikt jednak nie wie tego na pewno.
 

Wszelkie marginesy bezpieczeństwa mogą być zawężane. W pracy zbierającej dane z kilku badań, Ronald Hites z Uniwersytetu Indiana stwierdził wykładniczy wzrost ich stężenia u ludzi i zwierząt, z poziomami podwajającymi się co trzy do pięciu lat. Teraz Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom wprowadza w trybie przyśpieszonym kompleksowe badania poziomu PBDE w USA, a ich wyniki pojawią się pod koniec tego roku. Pirkle, który koordynuje to badanie, mówi, że moje pozornie skrajne poziomy mogą już wkrótce nie być niczym nadzwyczajnym. – Powiadomimy cię – obiecuje.
 

A może by tak po prostu zakazać tych substacji?
 

Biorąc pod uwagę stawkę w tej grze, dlaczego ryzykować korzystanie z tych substancji? Dlaczego nie zakazać ich od razu? Tak właśnie stało się w 2004 roku, gdy w Europie zakazano eterów penta- i oktabromodifenylowych (penta- i okta-BDE), które według testów na zwierzętach okazały się najbardziej toksycznymi z tych związków. Kalifornia również nakazała wycofanie ich do 2008, a w 2004 Chemtura, firma z Indiana, która była jedynym producentem penta- i okta-BDE w USA zgodziła się zaprzestać produkcji. Obecnie odbywają się konsultacje dotyczące wprowadzenia zakazu dla znacznie bardziej rozpowszechnionych deka-BDE. Podobno rozkładają się szybciej w środowisku oraz w ludziach, choć ich produkty rozpadu mogą zawierać te same, dobrze znane, penty- i okty-.
 

Nie jest też jasne, czy zakazywanie podejrzanej substancji chemicznej jest zawsze najlepszym rozwiązaniem. Łatwopalne łóżka i fotele samolotu nie są bynajmniej zachęcającą perspektywą. Naukowcy z Uniwersytetu w Surrey w Wielkiej Brytanii dokonali niedawno oceny ryzyka i korzyści wynikających ze stosowania substancji opóźniających palność w produktach konsumenckich. Podsumowanie raportu brzmiało następująco: „Korzyści wynikające z korzystania z wielu retardantów spalania w zmniejszaniu ryzyka pożaru przewyższają ryzyko dla zdrowia ludzkiego.”
 

Z wyjątkiem niektórych zanieczyszczeń, każda wykorzystywana przemysłowo substancja chemiczna została w końcu stworzona do konkretnego celu. Nawet DDT, zły charakter ze znanej książki Rachel Carson z 1962 roku zatytułowanej „Cicha Wiosna”, która rozpoczęła nowoczesny ruch ochrony środowiska, nosił kiedyś miano cudownej substancji, ponieważ zabijał komary przenoszące malarię, żółtą febrę i inne plagi. Uratował życie tysiącom ludzi zanim został wycofany w większości krajów świata ze względu na jego toksyczność dla zwierząt.


 

– Substancje chemiczne nie są zupełnie złe – mówi Scott Phillips, toksykolog z Denver. – Owszem, zachorowania na niektóre typy raka wzrastają – przyznaje – ale minione stulecie przyniosło także podwojenie długości życia ludzkiego.
 

– Kluczem jest zgłębienie wiedzy na temat tych substancji, abyśmy nie byli zaskoczeni przez nieoczekiwane zagrożenia – zauważa Deborah Ortiz, była senator stanu Kalifornia, przewodnicząca senackiej Komisji Zdrowia i autorka projektu ustawy o monitorowaniu narażenia na kontakt ze środkami chemicznymi. – Korzystamy z tych chemikaliów, ale są tego konsekwencje, a my musimy poznać te konsekwencje znacznie lepiej niż obecnie.
 

Sarah Brozena ze wspieranej przez przemysł Amerykańskiej Rady Chemicznej uważa, że zabezpieczenia na dziś są wystarczające, ale przyznaje: „To nie znaczy, że w przeszłości postępowaliśmy zawsze dobrze.”
 

Unia Europejska wdrożyła rejestr substancji chemicznych o nazwie REACH - rejestracji, oceny i autoryzacji substancji chemicznych, który wymaga, aby firmy udowodniły, że substancje wprowadzane przez nie na rynek są bezpieczne lub korzyści przewyższają ryzyko. Celem regulacji, która spotkała się ze sprzeciwem przemysłu chemicznego i rządu USA, jest też zachęcenie przedsiębiorstw do znalezienia bezpieczniejszych alternatyw dla podejrzanych substancji opóźniających palność, pestycydów, rozpuszczalników i innych chemikaliów. To dało by impuls dla tak zwanego ruchu zielonej chemii, czyli poszukiwania alternatyw, co już się dzieje już w laboratoriach po obu stronach Atlantyku.
 

Jakkolwiek niepokojąca była moja podróż po zakamarkach chemii, i tak zostało w niej pominiętych tysiące związków, wśród nich pestycydy, tworzywa sztuczne, rozpuszczalniki oraz składnik paliwa rakietowego (nadchlorany) zanieczyszczający wody podziemne w wielu regionach kraju. Nie byłem też testowany na koktajle chemiczne - mieszaniny związków chemicznych, które same w sobie są nieszkodliwe, ale w połączeniu mogą niszczyć komórki ludzkie. Zmieszane ze sobą pestycydy, PCB, ftalany i inne „mogą wzmacniać swoje działanie, mieć przeciwstawne skutki lub nie reagować” jak tłumaczy James Pirkle z Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom. – Po prostu tego nie wiemy – dodaje.
 

Wkrótce po otrzymaniu wyników, pokazuję je mojemu lekarzowi rodzinnemu, który przyznaje, że zbyt mało wie na temat tych substancji, poza ołowiem i rtęcią. Ale potwierdza, że jestem zdrowy, na tyle, na ile jest on w stanie to stwierdzić. Mówi mi, żebym się nie martwił. Więc dalej będę latać, robić jajecznicę na teflonowej patelni i używać pachnącego szamponu. Nigdy nie będę jednak patrzeć tak samo na niektóre z substancji, które czynią nasze życie lepszym na tak wiele sposobów.
 

Nie tylko ryk motocykli wypełnia powietrze w Ho Chi Minh w Wietnamie, gdzie rowerzyści są teraz mniejszością. Jest też gryzący dym, obfitujący w wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne (WWA), chemikalia z niekompletnie spalonego paliwa, które mogą powodować raka u zwierząt laboratoryjnych.
 

Autor: David Ewing Duncan