– Hujambo, mzee – pozdrawiam go z szacunkiem w języku suahili. Odpowiada mi głośnym beknięciem. Mówię, że jesteśmy dziennikarzami i chcielibyśmy zobaczyć kopalnię. Chichocze paskudnie, po czym pyta: – Skąd mam wiedzieć, że jesteście dziennikarzami? Może jesteście szpiegami. Słowo „szpiedzy” przelatuje przez rynek jak iskra, podrywając tłumek ludzi, który nagle zbiera się wokół nas. Jednooki młody człowiek piorunuje nas wzrokiem, kierując ku nam broń. Inny opryskliwym tonem oświadcza, że pracuje dla kongijskiego wywiadu i chce zobaczyć nasze dokumenty. Pora się wynosić, myślę. I to zaraz. Z całą swobodą, na jaką mnie w tej chwili stać, choć głos zaczyna mi się łamać, mówię: – Dobrze… eee… nie ma problemu. To my sobie… pójdziemy. Lecz minister kopalń kręci tłustą głową.

– Nie, nie pójdziecie. Jesteście aresztowani.
– Za co? – pytam, czując suchość w gardle.
– Za przebywanie w zone rouge?

Czyż większość wschodniego Konga nie stanowi „czerwonej strefy” kontrolowanej przez uzbrojone grupy? Chyba tak. Ale nie mówię nic, bo w po chwili prowadzą nas do samochodu, którym przez pięć godzin jedziemy do większego miasteczka, o nazwie Bunia, gdzie będziemy trzymani na muszce i przesłuchiwani w małym ciemnym budynku z tajemniczymi plamami na podłodze.

Rząd w kinszasie, stolicy kraju, jest słaby i skorumpowany, dlatego ten ogromny naród przegnił do szpiku kości. Na wschodzie zapanowała anarchia wywoływana przez rozliczne rebelianckie bandy. Oddziały rządowe są często równie chciwe i nikczemne. Niewielu ludzi w ostatnich czasach cierpiało tak długo i na tak przerażającą skalę jak Kongijczycy. W jakim innym miejscu mężczyźni, kobiety i dzieci są zabijani całymi setkami, rok po roku, czasami tak głęboko w puszczy, że muszą minąć tygodnie, nim prawda wyjdzie na jaw? W jakim innym miejscu gwałcone są setki tysięcy kobiet i prawie nikt nie ponosi za to kary?

Aby pojąć, jak Kongo popadło w to szaleństwo, trzeba się cofnąć o ponad 100 lat, do czasów, gdy Leopold II, król Belgii, zajął tę ogromną przestrzeń w środku Afryki jako swoją osobistą kolonię. Chodziło mu o kauczuk i kość słoniową, więc rozpoczął intensywny, bezwzględny rabunek zasobów Konga. Rabunek, który trwa do dziś. Kiedy w roku 1960 Belgowie raptownie uznali niepodległość kraju, natychmiast wybuchły powstania, które utorowały drogę do władzy młodemu, ambitnemu wojskowemu Mobutu Sese Seko. Ten rządził przez 32 lata, objadając się świeżymi tortami z Paryża przywożonymi drogą lotniczą do jego pałaców w puszczy, podczas gdy kongijskie dzieci przymierały głodem.