Czołowi intelektualiści kontynentu wypowiadają się w duchu niepewności. spacer ulicami Berlina to przegląd XIX- i XX-wiecznej historii. Topografia miasta doskonale obrazuje lekcje płynące z historii: ogromny i opuszczony terminal lotniska Tempelhof, podziurawione pociskami budynki na Wyspie Muzeów, fragmenty muru berlińskiego. Próba dominacji zaowocowała cierpieniem. Próba zniszczenia przyniosła zniszczenie. Próba zdobycia pozycji centrum świata zakończyła się podziałem i rozbiciem miasta. Wolfgang Thierse, były przewodniczący niemieckiego parlamentu i jedna z najbardziej zasłużonych postaci dla zjednoczenia miasta po 1989 r. podkreśla, że „Niemcy i ich kapitał są cały czas więźniami historii i wciąż nie są gotowi przyznać, że stanowią potęgę”.

– Berlin co rusz ma na siebie nowy pomysł – zdradza Richard Meng, rzecznik rządzącego miastem senatu. – Własną drogę znaleźliśmy dopiero 10 lat po 1989 r.

Zdaniem polityka mieszkańcy postawili na miasto otwarte, które zaprasza wspólnotę międzynarodową, pozwala młodym ludziom żyć po swojemu i realizować swoje pomysły. To przeciwieństwo poprzednich wcieleń Berlina, który miał służyć demonstrowaniu władzy. W Berlinie nie chodzi już o władzę, ale o możliwości.

Nie obeszło się bez problemów. Brak przemysłu i wielkiego biznesu oznaczał, że baza podatkowa Berlina była na starcie, i nadal pozostaje, niewystarczająca. Dług stolicy wynosi dziś 77 mld dolarów, a gdyby nie dotacje landów i federalne, deficyt kasy miejskiej wynosiłby 20,7 proc. Bez pomocy reszty kraju Berlin byłby bankrutem. Roczny deficyt co prawda maleje, a w mieście pojawiają się nowe przedsiębiorstwa, ale przynajmniej w samym Berlinie nie widać wcale potrzeby łatania tej dziury. Panuje atmosfera specyficznej beztroski co do przyszłości miasta. Miasta, które były burmistrz określił jako „biedne, ale seksowne”.

Ateny to przeciwwaga historii sukcesu Berlina. Gdy Grecja przystąpiła do UE w 1981 r., to – zdaniem Vassilisa Papadimitriou, sekretarza prasowego George’a Papandreou, który był premierem kraju w latach 2009–2011, w szczycie kryzysu ekonomicznego – kraj przypominał „statek wpływający do portu”. Właśnie wtedy Grecy, odcięci od Zachodu przez blok sowiecki na północy, ścigający się na zbrojenia z Turcją na wschodzie i ogólnie biedni – „po raz pierwszy poczuli się Europejczykami pełną gębą”.

Członkostwo w europejskim klubie oznaczało falę optymizmu, grantów i rozwoju dla miasta. Punktem kulminacyjnym była olimpiada w 2004 r. oraz budowa nowego budynku Muzeum Akropolu – świat miał się dowiedzieć, że Grecja stała się już państwem nowoczesnym.

– Gdy nadszedł kryzys w strefie euro, wszyscy mieliśmy poczucie winy i przeświadczenie, że byliśmy odpowiedzialni za złe rzeczy, które nasspotkały – mówi Ella Papakonstantinou, szefowa eksperymentalnego teatru w przemysłowej dzielnicy Elaionas. – Potwierdziły się najgorsze obawy Greków: że tak naprawdę odstają od Europy. Społeczne i indywidualne konsekwencje reżimu oszczędnościowego to nadal codzienność.

Ermina Kontaratos opiekuje się niepełnosprawną nastoletnią córką. Załamuje ręce na wzmiankę o codziennej walce, którą toczy, aby uzyskać cokolwiek z systemu opieki społecznej. Od czerwca 2013 r. nie otrzymała niczego. Przedtem dostawała 1300 dolarów co dwa miesiące. Następnie służba zdrowia zastrajkowała. Potem skierowali ją do niewłaściwych lekarzy, którzy odsyłali ją od gabinetu do gabinetu. Musiała walczyć z biurokracją i odwiedzać przychodnie na dalekich przedmieściach, do których trudno dojechać komunikacją publiczną (a ona nie ma samochodu). 

– Wszystko stanęło na głowie. Nikt już nie wie, o co chodzi.

Klasa średnia drastycznie zubożała. Dziadkowie wprowadzili się do rodzin. Młodzi opuszczają miasto i wracają na wieś. Wielu rodzinom nie starcza na prywatnych nauczycieli, którzy od zawsze byli częścią greckiego systemu edukacji. Śródmieście Aten się wyludnia. Spis z 2011 r. wykazał, że prawie jedna trzecia mieszkań to pustostany. Ceny nieruchomości w niektórych dzielnicach spadły o ponad 40 proc. Mimo krzykliwych reklam klubów i artystycznych przybytków w Kerameikos upadek jest wszechobecny. Ulice wokół anarchistycznie nastawionej politechniki, najbardziej zradykalizowanego kampusu w Atenach, pełne są graffiti: „Pożreć bogatych”, „Zabić przeszłość”, „Spalić komórki”. Co trzeci sklep w handlowej dzielnicy Kolonaki stoi pusty. Policjanci w gumowych ochraniaczach i kamizelkach ochronnych, uzbrojeni w metrowe pałki, nadal patrolują okolice kawiarni przy ulicy Alexandrosa Grigoropoulosa (przemianowanej nieformalnie dla uczczenia śmierci 15-letniego chłopca zastrzelonego przez funkcjonariusza 6 grudnia 2008 r.).

Napięcia społeczne i gospodarcze wyzwoliły ksenofobię w niektórych częściach miasta. Rozmawiałem z prezesem stowarzyszenia mieszkańców Agios Panteleimon, jednej z dzielnic, gdzie faszystowski Złoty Świt uzyskał najwyższe poparcie. Pokazał mi resztki spalonego w 2011 r. meczetu.

– Nie ma nic bardziej obrzydliwego niż 70 par butów na chodniku. Nic dziwnego, że spalili ten meczet – powiedział. Jego zdaniem w Atenach mogą powstać meczety, ale nigdy z minaretem. – Przypominają nam o czasach osmańskich. (Zanim kraj uzyskał niepodległość, Ateny były częścią tureckiego imperium).