– Człowieku, spójrz na to – rozpostarł szeroko ramiona, ogarniając nimi tundrę, strażników i papierowych Rosjan. – Co ktoś by tu robił? Jeździł czołgami? Sprowadzał żołnierzy? Samoloty? Co powiesz, Marv? – odwrócił się do Atqittuqa – Jesteś gotowy na to, by dołożyć Ruskim? – Atqittuq skrzywił się znad swojego notatnika.

– Za dużo zachodu.

– Z wojskowego punktu widzenia to nie ma sensu, co nie? – upewnił się Lushman. – Widziałeś, ile czasu mitrężyliśmy na podstawowe czynności. Jak często sprzęt się tu psuje, ile zabiegów trzeba, by przeżyć. Tu nie będzie żadnej arktycznej wojny.

Kanadyjscy strażnicy to formacja stworzona w czasach pierwszej zimnej wojny, gdy wojskowi stratedzy, obawiający się rakiet, patrzyli na Arktykę jak na tylne drzwi podatne na atak. Ale sami strażnicy nigdy nie mieli walczyć z wrogiem. Nawet teraz oczy i uszy północy prędzej będą miały za zadanie baczyć na przepływające statki: chińskie lodołamacze, transportowce i wycieczkowce, których będzie zapewne coraz więcej. Paul Ikuallaq, jeden ze strażników arktycznych ćwiczących strzelanie, jest w programie jako ochotnik już jakieś 30 lat. W czasach Związku Radzieckiego pomagał szkolić oddziały NATO.

– To była beznadziejna pokazówka – powiedział.

Ikuallaq, szeroki w klacie, szorstki w obyciu facet o zaraźliwym śmiechu, też nie wierzył, że wojna dojdzie do Arktyki. Biali żołnierze, których szkolił przez lata, wrócili do domów z odmrożonymi palcami dłoni i stóp – pamiątką po tym, jak groźna może być wojna na mrozie.

Choć nikt z oficjeli NATO, z którymi rozmawiałem, nie uważał, by Rosja chciała zacząć wojnę na północy, wielu sugerowało, że konflikt mógłby się zacząć gdzieś na południu, a potem w końcu rozszerzyć się także na Arktykę. Niektórzy przywoływali zbrojną aneksję Krymu i chińską agresję na Morzu Południowochińskim. Jednak wielu cywilów wierzy, że wciąż jest nadzieja na inną Arktykę – taką, która mniej przypomina zimnowojenną arenę, a znacznie bardziej Antarktykę lub kosmos. W tamtych obszarach, które też przecież są swoistymi granicami, międzynarodowe porozumienia – i odległość – tłumią efekty politycznej rywalizacji.

– Kraje, które gdzie indziej mają problemy, w miejscach zimnych, ciemnych, niebezpiecznych i kosztownych okazują się ze sobą współpracować – mówi Michael Byers, profesor na University of British Columbia.

Jak wygląda służba kanadyjskich strażników Arktyki? 

Ostatniego wieczora po zachodzie słońca do obozu wparowała grupka młodych Inuitów na skuterach śnieżnych. Strażnicy arktyczni przywitali się z nimi, zapalono papierosy.

Mężczyźni polowali na karibu gdzieś na zachód od nas, ale nie mieli szczęścia. Nagle jeden z nowo przybyłych wbił się w tłumek. Był zdenerwowany i opowiedział o chłopaku, który jechał na saniach za jego skuterem. Pasażer zniknął. Musiał spaść gdzieś w arktyczny śnieg. Marvin i jego ludzie wypytali go o szczegóły, ale młodzieniec tylko wzruszył ramionami i wskazał kkanadyjscy ierunek. To była misja poszukiwawczo-ratunkowa, jakie strażnicy na Arktyce trenowali, ale zanim Atqittuq zdołał ich zorganizować, para z nich ubrała się i pobiegła do skuterów.

Widzieliśmy światła reflektorów niknące powoli w ciemności. Potem większość z nas wróciła do namiotów, by czekać i nasłuchiwać dźwięku powracających maszyn. Zrobiliśmy herbatę. Marvin wydawał się niezbyt przejęty; zabłąkany Inuita był wychowany w Arktyce i wiedział, co trzeba zrobić, gdy się zgubi. Pomyślałem o niedźwiedziach widzianych parę dni temu i próbowałem sobie wyobrazić, co może robić młody człowiek w takiej sytuacji. Może śpiewał psalmy.