Sytuacja mieszkańców Arktyki 

W trakcie moich podróży wzdłuż nowej granicy analogie z arktyczną wojną wydawały się chybione. Łatwiej było dostrzec w Arktyce całkowity brak północnoamerykańskiej aktywności. Przez dziesięciolecia Kanada i USA nigdy nie uważały za stosowne inwestować w swoje arktyczne terytoria ani w mieszkających tam ludzi. Nawet mowa Pompeo, pełna frazesów o możliwościach i handlu, wydawała się bardziej ostrzeżeniem niż planem, czymś w rodzaju protestu gracza, który za późno zasiadł do zielonego stolika.

To podejście często obraża i boli rdzennych mieszkańców Arktyki, zwłaszcza że obietnice świetlanych perspektyw niemal zawsze ich wykluczają. Joe Savikataaq, premier kanadyjskiego terytorium Nunavut, przytakuje Marvinowi Atqittuqowi, gdy ten mówi, że Inuici zostali pominięci w planach nowej Arktyki.

– Jesteśmy szczęśliwi i dumni, że jesteśmy częścią Kanady – powiedział – ale czujemy się jak ubogi krewny, któremu daje się tylko ochłapy. 
Savikataaq wyliczył wiele dziedzin, w których arktyczna społeczność pozostaje w tyle za państwami z południa: służba zdrowia, zatrudnienie, technologie, edukacja. Potem wymienił te, w których północ przoduje: koszty życia, szybkość ocieplania klimatu, odsetek samobójstw. Cokolwiek ma nadejść teraz, dodał, nas pierwszych dotknie.

– Nie mogę zbyt wiele powiedzieć o tym, co zamierzają Rosja, Chiny czy Stany Zjednoczone. Jesteśmy tak mali, a nasze zasoby tak ograniczone, że jesteśmy tylko obserwatorami – powiedział. – Wszystko, co możemy zrobić, to przystosować się najlepiej, jak potrafimy.

Kanadyjska Arktyka: arktyczna baza wojskowa

Pewnego późnego listopadowego popołudnia Marvin Atqittuq, nowo wybrany szef patrolu arktycznej społeczności Gjoa Haven, stał na zamarzniętej tafli morza za miasteczkiem i zwoływał podwładnych na spotkanie. Wiatr nawiewał z południa śnieg, było minus 30 stopni, niezbyt zimno jak na Arktykę. Wokół Marvina zebrała się jakaś dwudziestka Inuitów, mężczyzn i kobiet, z karabinami przewieszonymi przez ramię, ubranych w ręcznie szyte kurtki ze skór karibu, portki z futra polarnego niedźwiedzia albo zwyczajne sklepowe ciuchy, zdecydowanie gorzej chroniące przed zimnem, ale namuktuk, dobre na teraz.

Atqittuq przedstawił plan dnia. Jego ludzie byli częścią Canadian Rangers, sił rezerwy armii arktycznej kanadyjskiej. Atqittuq miał ich poprowadzić jako dowódca na pierwszą misję: tygodniowy patrol na skuterach śnieżnych przez wybrzeże Wyspy Księcia Williama. Mieli przejść szkolenie GPS, ćwiczyć celność, scenariusze poszukiwań i ratowania ludzi. Przewidziano też mnóstwo polowania i łowienia ryb pod lodem. Stałem na brzegu kręgu, ścierając lód z rzęs. Obserwowałem ich twarze i próbowałem coś wyczytać z blizn po odmrożeniach, tych drobnych odznaczeń świadczących o życiu na arktycznych lądach. Grupa wkrótce rozeszła się na ostatniego papierosa przed długą drogą w ciemność. Atqittuq podszedł, by spytać, czy nie jest mi zimno. Wysoki i szeroki w barach, ciągle się śmiał. Przez wiele lat był strażnikiem. Przyjaźnie ostrzegł, bym nie zasypiał podczas podróży.

– Zdarzało się, że ludzie spadali ze skuterów i trzeba ich było szukać – opowiadał. Przypomniał mi też, że na Arktyce ani nigdzie indziej na całym terytorium Nunavut (ponad sześć razy większym od Polski) nie ma telefonicznego zasięgu.

– Gdyby coś się stało i zgubiłbyś się, po prostu siedź i czekaj, aż ktoś po ciebie wróci – powiedział. – I postaraj się nie wpaść na niedźwiedzia.