Jest takie miejsce, w którym bajka stała się prawdą. W ciągu - nocy córka służącej została właścicielką hut, kopalń i pałaców. Kiedy nieoczekiwanie spadła na nią fortuna, 6-latka bawiła się z kotkiem. Cały świat stawał przed nią otworem, a w połowie drogi czekał jeszcze najprawdziwszy książę. W ten sposób w XIX wieku powtórzyła się historia Kopciuszka. Pamiątką po niej jest pałac w Kopicach.

Kopice - Samotny bogacz umiera

Karol Godula nie należał podobno do sympatycznych osób. Nie miał przyjaciół, ludzie zazdrościli mu fortuny, robotnicy bali się go, ponieważ walczył z pijaństwem. Opowiadano,że zawarł pakt z diabłem, który sypał mu przez komin talary. Bogaty samotnik był właścicielem 19 kopalń galmanu, 40 kopalń węgla kamiennego, trzech hut cynku oraz 5 majątków ziemskich. W czasie kryzysu w latach 20. XIX w., kiedy inni przedsiębiorcy bankrutowali, on wciąż powiększał majątek. Nic dziwnego, że był obiektem zawiści. Kiedy umarł, do inwentaryzacji jego imperium zatrudniono aż 298 prawników! Uporządkowanie dokumentów zabrało im ponad dwa tygodnie.

Mimo że niezwykle bogaty, Godula żył bardzo skromnie. Gości przyjmował, co prawda, w pałacu w Szombierkach, sam wolał jednak mieszkać w Rudzie Śląskiej. W utrzymaniu domu pomagała mu jedna służąca – Emilia Lucas. Prawdopodobnie nie mógł mieć dzieci. Z przekazów wiadomo, że pracując w młodości jako leśnik hrabiego Ballestrema, został bestialsko okaleczony przez kłusowników. Mając w dodatku sztywną nogę, a może i rękę, szramę na twarzy, nigdy się nie ożenił. Bały się go wszystkie dzieci. Oprócz małej Joasi Grycik, która – mimo że zupełnie obca dla Goduli – miała odziedziczyć jego fortunę.

Fot. Wikimedia Commons - Marcin Szala

Joanna urodziła się w 1842 r. w Porębie koło Rudy. Jej ojciec był komornikiem i prawdopodobnie pracował w zakładach Goduli. Szybko umarł, wdowa zaś przestała się interesować trzyletnią Joasią. W 1847 r. sąd wyznaczył dziewczynce opiekuna, a ona sama zamieszkała w domu Goduli, gdzie zajęła się nią służąca przemysłowca.

Godula, niedostępny dla innych, musiał bardzo lubić dziewczynkę. Zatrudnił dla niej nauczyciela, a kiedy ciężko zachorował, zabrał Joasię ze sobą na leczenie do Wrocławia. Tam 6 lipca 1848 r. zmarł. Dzień przed śmiercią zdążył sporządzić testament, w którym niemal całą fortunę zapisał 6-letniej Joannie Grycik. W czasach gdy bardzo dobrze opłacana nauczycielka zarabiała 300 talarów rocznie, Godulę „szacowano” na 2 mln. Co prawda, krewnym dostało się 200 tys. talarów, ale była to zaledwie kropla w porównaniu z całym majątkiem przemysłowca. W ten sposób, znienawidzony za życia, również po śmierci sprowokował wściekłość rodziny.

Może biedny, ale drabia

Dlaczego umierający zdecydował się na taki krok? Jego najbliższa rodzina już nie żyła, siostrzeńcy uchodzili za utracjuszy. Plotki, sugerujące jakoby Joanna była nieślubną córką Goduli, nie znajdują raczej potwierdzenia. 6-letnia milionerka nie była w stanie w pełni zrozumieć, jak bardzo odmienił się jej los. I to pod każdym względem. Testament został bowiem tak niefortunnie sporządzony, że w razie bezpotomnej śmierci Joanny cały majątek przechodził na siostrzeńców Goduli. Krewni magnata zaczęli odgrażać się opiekunom Joanny, obawiano się zamachu na jej życie; bywało przecież, że mniejsze fortuny prowadziły do zbrodni. Joasia pilnowana była na każdym kroku, opiekunowie dość szybko zaczęli rozglądać się też za odpowiednim kandydatem do jej ręki. Trafiał się, co prawda, jakiś polski hrabia, ale pod presją rodziny zrezygnował z poślubienia panny – mimo że bogatej – jednak z nizin społecznych.

Kiedy Joanna miała 16 lat, na jej drodze stanął prawdziwy książę z bajki. 25-letni Hans Ulrich von Schaffgotsch, zubożały hrabia, był przedstawicielem jednego z najwspanialszych rodów Europy, co niestety stanowiło pewien problem przy pannie bez szlacheckiego pochodzenia. Pieniądze okazały się tu jednak bardzo pomocne. Dzięki protekcji król pruski nadał bogatej pannie tytuły. I tak Joasia Grycik stała się hrabiną Joanną Grycik von Schomberg-Godulla. Ślub odbył się w pałacu Goduli w Szombierkach, a państwo młodzi zamieszkali w Kopicach.

Pałac pod aniołem

Wkrótce Joanna została lady Dianą swoich czasów. Na przyjęciach pokazywała się w złotym diademie, złożonym z bukietów w kształcie kwiatów z brylantami, i we wspaniałych sukniach. Równocześnie budowała ochronki i szkoły, fundowała kościoły, słynęła z żarliwej religijności. Również jej małżeństwo okazało się udane. W wieku 39 lat cieszyła się już dwójką wnucząt. Najmocniej związana była ze swoim domem w Kopicach – tutaj czuła się najlepiej, mimo że wraz z mężem wiele podróżowała. Kopice jednak, ze swoją niemal bajkową atmosferą, potrafiły każdego uwieść i zatrzymać. Uchodziły za jedną z najwspanialszych rezydencji na Śląsku. Tutejszy pałac został zbudowany w latach 1783–1784. Joanna wraz z mężem przebudowała rezydencję, w 60-hektarowym parku, którego ozdobę stanowiły stuletnie dęby, Schaffgotschowie postawili „średniowieczną wieżę” i mauzoleum. Tył pałacu, pełen zdobień i wieżyczek, wychodził na jezioro, na którego środku znajdowała się romantyczna wyspa z żeliwną kolumną. Dookoła rozłożyły się zabudowania gospodarcze.

Joanna pomnażała majątek, trzymając wszystko żelazną ręką. Prawie nic nie należało do Hansa Ulricha. W 1905 r. dobra Schaffgotschów zostały przekształcone w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością Hrabiowskie Zakłady Schaffgotschów. Kapitał spółki wynosił 50 mln marek, z czego 49 980 tys. należało do Joanny, a zaledwie po 10 tys. do jej męża i dyrektora zakładów.

Joanna, córka służącej i żona hrabiego, zmarła w 1910 r. W testamencie uwzględniła nawet najdalszych krewnych. Dobra w Kopicach do roku 1945 należały do Schaffgotschów, w czasie II wojny światowej odpoczywali tu podobno niemieccy oficjele. W okolicy opowiadano o ukrytych, a potem wyszabrowanych skarbach. Z czasem pałac w Kopicach popadł w ruinę. Dziś nikt nie zna tajemnicy śląskiego Kopciuszka. Ciekawe, czy sama Joanna wiedziała, z jakiego powodu los nieoczekiwanie uczynił z niej księżniczkę?

Inne skarby Śląska

Małujowice - kto przyprawił rogi Mojżeszowi?

Rogi szczególnie na męskiej głowie kojarzą się jednoznacznie. A jeśli dodatkowo znajdują się na głowie biblijnego proroka, to już wygląda dość podejrzanie. W malutkim drewnianym kościółku w Małujowicach ze ścian spogląda właśnie taki „rogaty” Mojżesz. Ma wygląd dość surowy, srogi wyraz twarzy, palec zaś trzyma wysoko, w napominającym geście. Z gęstej czupryny wystają mu dwa
rogi, co wielu wiernym – ku zgrozie duchownych – kojarzyło się z diabłem. Podobny „diabeł” mieszka w bazylice pw. Świętych Piotra i Pawła w Strzegomiu. Tymczasem rogi przyprawił Mojżeszowi najprawdopodobniej nie kto inny jak święty Hieronim.

Fot. WIkimedia Commons - Sławomir Milejski

Z powodu jego pomyłki przez całe średniowiecze i renesans artyści przedstawiali proroka właśnie z takim dodatkiem na głowie. Tak wyrzeźbił Mojżesza również sam Michał Anioł, kiedy pracował nad
figurą zdobiącą dziś grobowiec papieża Juliusza II w kościele Świętego Piotra w Okowach w Rzymie. Początek rogatego nieporozumienia wziął się z ustępu Księgi Wyjścia, który mówi, że „gdy Mojżesz zstępował z góry Synaj (...), nie wiedział, że skóra na jego twarzy promieniała na skutek rozmowy z Panem”. Hebrajski tekst wyraźnie mówił, że oblicze Mojżesza, który niósł tablice z dziesięciorgiem przykazań, było promienne, zaś skóra twarzy tak jaśniała, że nie można było na nią nawet patrzeć.

Hebrajskie litery KRN poddają się dwojakiej interpretacji: jako karan, czyli róg, bądź kärän – blask. Święty Hieronim, tłumacząc Pismo Święte na język łaciński, uczynił twarz promienną – twarzą rogatą. Również w łacinie te dwa określenia są bardzo podobne: facies coronata i facies cornuta. W ten sposób prorokowi doprawiono rogi i przedstawiano go tak do XVII w., kiedy rogi zostały zastąpione przez snopy światła. Wizerunek Mojżesza z Małujowic jest częścią wspaniałego cyklu gotyckich polichromii (najstarsze datowane są na lata 1360–1370), które zostały odkryte dopiero w 1865 r. Pokryte jest nimi wnętrze całego kościółka, razem zaś tworzą tzw. Biblię dla ubogich. To obrazkowy cykl scen ze Starego i Nowego Testamentu, które mogli zrozumieć wszyscy wierni, nawet ci, którzy nie potrafili czytać. Dziś takie przedstawienia nazywa się często średniowiecznymi komiksami.

Bierdzany - śmierć pod zieloną farbą

Opowieści o Bierdzkiej Śmierci krążyły od pokoleń. W malutkich Bierdzanach to określenie wypowiadane było z nabożnym lękiem, choć nikt nie wiedział, jak dokładnie ta Bierdzka Śmierć wygląda. W latach 60. ubiegłego wieku nowy proboszcz, stojąc przed plebanią, usłyszał, jak starsza kobieta mówi do wnuczka: „Takiś chudy, jak bierdzka śmierć”. Zdziwiony zaczął rozpytywać, skąd wzięło się to
dziwne powiedzenie. Okazało się, że choć było powszechnie znane, nikt z mieszkańców wsi nie zastanawiał się nad jego znaczeniem. Kiedy parafię objął ksiądz Marian Żagań, postanowił odnowić drewniany kościółek w Bierdzanach. Świątynia z XVIII w. była w kiepskim stanie, ze ścian odpadała stara farba, w deskach żyły kolonie korników. Należało najpierw pozbyć się szkodników, cofnąć ołtarz i postawić podmurówkę. Sprowadzony z Bytomia rzeźbiarz miał postawić nową ambonę w miejsce starej, która groziła zawaleniem. Proboszcz poprosił artystę, aby przy okazji pokrył nowymi deskami ściany, zamalowane zgniłozieloną łuszczącą się farbą. Rzeźbiarz zaczął zdrapywać upiorną powłokę, aż ukazało się pod nią łypiące na odkrywcę oko. Potem pojawiła się twarz i włosy. Wkrótce Bierdzany stały się sławne. Okazało się, że wnętrze świątyni pokrywają stare freski. Przedstawiały sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Pozostała już tylko jedna, pokryta farbą ściana.

Fot. Wikimedia Commons - Gabriel Tendera

Pewnego dnia proboszcz wszedł do kościoła i zobaczył snop słonecznego światła. Padał przez małe okienko dokładnie na pokryte jeszcze farbą miejsce. Ksiądz uznał to za znak. Nie zastanawiając się, chwycił żyletkę i zaczął zeskrobywać powłokę. Po kilku godzinach mrówczej pracy spod brudnej skorupy wyłonił się kształt ludzkiej piszczeli, a następnie pozostałe fragmenty szkieletu. Na końcu czaszka. Proboszcz zobaczył śmierć. Stała w kościanym garniturze, otulał ją czerwony zwiewny szal. Tak właśnie odkryta została Bierdzka Śmierć. Teraz już wiadomo, jak wygląda delikwent, któremu ktoś wytyka: wyglądasz jak Bierdzka Śmierć.

Chudów - ofiara dla duchów

daty powstania warowni w Chudowie nie udało się dotąd ustalić, nie zachowały się żadne dokumenty dotyczące jej budowy. Badania archeologiczne wykazały jednak, że w XV w. w miejscu dzisiejszego zamku stała drewniana wieża otoczona fosą. W 1532 r. Jan Gierałtowski – właściciel pierwszych śląskich kopalń węgla kamiennego – nabył dobra rycerskie w Chudowie i postawił murowany zamek. Dziś wiadomo, że praktykowano tu niewyjaśnione obrzędy magiczne. Dowodem są odkryte w ruinach ślady ofiar zakładzinowych. Kiedy archeolodzy prowadzili badania pod fundamentami zamku, natrafili na dziwne artefakty. Była wśród nich czaszka psa z glinianą miseczką oraz przykryty kamieniami garnek. Do jego wnętrza włożono skorupki jajek i szkielet młodego kota. Były to pozostałości ofiar dla tajemniczych duchów, które miały zapewnić pomyślność prowadzonej budowy.

Fot.  Wikimedia Commons

Czyżby właściciel zamku nie do końca ufał boskiej opatrzności? Czy może kierował się starą zasadą: „Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek”? A może, po prostu w czasach, gdy budował zamek, na Śląsku wciąż jeszcze żywotne były dawne pogańskie wierzenia, zaś umieszczone w fundamencie ofiary pełniły rolę kamienia węgielnego we współczesnych budynkach? Ale to nie koniec tajemnic. Legenda mówi o władającym Chudowem rycerzu, który podczas wyprawy wojennej do Czech zakochał się w pięknej mniszce.

Uprowadził kobietę i wziął z nią ślub. Ich szczęście nie trwało długo, ponieważ żona zmarła rok później. Pogrążony w smutku rycerz pochował ukochaną na kościelnym cmentarzu w położonym nieopodal Orzeszu. Jednak zmarła nie pogodziła się ze śmiercią i co noc odwiedzała na zamku swego męża. By uchronić ducha od niebezpieczeństw, chudowski pan kazał wybudować podziemny korytarz, który łączył zamek z cmentarzem.

Rożnów - egipski grobowiec

„Człowiek boi się czasu, czas boi się piramid” – mawiano w kraju faraonów. To powiedzenie nie sprawdziło się w Polsce. Choć także i u nas na fali XIX-wiecznego romantyzmu stawiano grobowce piramidy, to nikt nie wie, ile ich jest, a te najbardziej znane są często w opłakanym stanie. Choć, jak wiele osób wierzy, pilnują ich egipskie duchy, to nie były w stanie uratować wielu zabytków nie tylko przed wandalami, ale i mijającym czasem.

Fot. Wikimedia Commons

Grobowce piramidy, niezwykłe dla Europy miejsca pochówku, powstawały na fali fascynacji badaniami ekspedycji, która towarzyszyła wyprawie Napoleona do Egiptu. W Rożnowie stoi jedna z takich pamiątek, a zaprojektował ją sam Carl Gotthard Langhans, autor projektu Bramy Brandenburskiej. Piramida ma 8 metrów wysokości. Wznieśli ją w drugiej połowie wieku XVIII członkowie znakomitego rodu von Ebenów. Nie było z nimi łatwo okolicznej ludności. Doszło do tego, że w 1679 r. chłopi rozpoczęli szturm ich zamku w Grodnie, bo dość mieli rządów barona Georga von Ebena. Zamku nie zdobyli, przepędzeni przez wojska sprowadzone ze Świdnicy. Przywódców buntu surowo ukarano. Ebenowie nie dali o sobie zapomnieć także po śmierci. Piramida w Rożnowie miała służyć im jako grobowiec. Wzorem faraonów arystokraci chcieli, aby ich ciała zachowały się w dobrym stanie. Jako pierwszy spoczął w piramidzie generał jazdy konnej Krystian von Mohring. Zmarł jeszcze przed wybudowaniem grobowca, został do niego przeniesiony przez żonę. Do 1932 r. pochowano tu aż 27 członków rodu. Jedno z dzieci leżało nawet we własnym białym wózeczku. W 1945 r. Rosjanie zbezcześcili niektóre zwłoki. Również przez kolejne lata bez trudu można się było dostać do piramidy. Podobno ktoś przechowywał w niej nawet płody rolne. Dopiero w 2005 r. dr Barbara Kwiatkowska z Uniwersytetu Wrocławskiego wraz z ekipą ekshumowała zwłoki, z których część udało się zidentyfikować.

Otmuchów - życie na podsłuchu

Jeśli ktoś myśli, że podsłuchy to współczesny wymysł, bardzo się myli. Prawdziwym szpiegowskim majstersztykiem w tej dziedzinie jest zamek biskupi w Otmuchowie. Jego początki sięgają XIII w. Z czasem stał się ulubioną siedzibą biskupów wrocławskich, którzy szczodrze korzystali ze swojego skarbca, żeby wprowadzić do zamku odrobinę luksusu. Jeden z nich, Filip von Sinzerdorf, jako że musiał być wnoszony do zamku w lektyce, kazał w tym celu zbudować specjalne schody. Nazywane są końskimi, ponieważ wiele osób do dzisiaj wyobraża sobie, że miały służyć tym panom, którzy chcieli wjeżdżać na pierwsze piętro konno. Zamek był od początku jedną wielką tajemnicą. W dawnych wiekach nie brakowało zagrożeń, biskupi zabezpieczali się, jak tylko potrafili. W sali rycerskiej zachował się kominek z ruchomą ścianą. Zbudowano za nią wnękę, w której mógł się zmieścić człowiek. Człowiek ten, na ogół zaufany właściciela, podsłuchiwał rozmowy i przekazywał ich treść gdzie trzeba. Co się działo z tymi, których rozmowy nie spodobały się panu zamku? Trafiali do zapadni, czyli pomieszczenia, w którym część podłogi była ruchoma. Kiedy nieszczęśnik słyszał „odejdź, jesteś wolny”, szedł w stronę drzwi i trafiał na zapadnię uruchamianą przez wykonujących wyrok, po czym spadał 20 metrów w dół na zaostrzone żerdzie. W Otmuchowie jest jeszcze jedna cela: głodowa – dokładnie nad zapadnią. Tutaj ofiary były torturowane albo czekały na wyrok.

Tworków - klątwa bez klątwy

Kiedy 350 lat od pochówku do krypty w Tworkowie po raz pierwszy zeszli archeolodzy, świat obiegła wiadomość, że miejsce jest obłożone klątwą. Prace w XVII-wiecznym kościele świętych Piotra i Pawła porównywano z eksploracją grobu Tutenchamona. Wszystkie zgony w okolicy przypisywano naruszeniu spokoju zmarłych. Chociaż prof. Bolesław Smyk znalazł w Tworkowie rakotwórczy grzyb Penicillium viridicatum Westling, a także kilka innych groźnych mikrobów, nie one przyniosły sławę tworkowskiej krypcie. Wewnątrz dokonano odkryć, które przyćmiły nawet klątwę.

Katolicka świątynia w Tworkowie z zewnątrz wygląda dość skromnie, stanowi zaś prawdziwą perłę baroku. W środku znajdują się aż trzy ołtarze. Wszystkie, wykonane z malowanego drewna, mają po 10 m wysokości. W lewej bocznej nawie została usytuowana krypta rodziny Reisewitzów, dawnych właścicieli okolicznych dóbr. Jej istnienie odkryto w 1993 roku, kiedy rozpoczęły się prace restauracyjne. Pod posadzką archeolodzy znaleźli 11 zdobionych – dwa duże i dziewięć małych – miedzianych sarkofagów, w których znajdowały się drewniane trumny. Wkrótce Tworków stał się znany jako największy zespół sarkofagów dziecięcych w Polsce. Mimo że Reisewitzowie byli protestantami, uzyskali pozwolenie, aby tu chować swoich zmarłych.

Fot. Wikimedia Commons

Odkryte sarkofagi są sensacją. Ich bogate zdobienia zupełnie nie pasują do scenerii podziemnej krypty. Artyści pokryli dziecięce sarkofagi malowanymi z natury kolorowymi kwiatami. Sarkofag 6-miesięcznej Johanny Henrietty ozdobiony jest parą tulipanów i parą róż. Pomiędzy kwiatami widać uśmiechnięte twarze aniołków. Choć, jak to zwykle bywa w protestanckich pochówkach, zmarli nie mieli na sobie kosztownej biżuterii, trumny były wyściełane atłasem, ciała dzieci spoczywały zaś na wypełnionych puchem poduszkach. Na swoją ostatnią drogę dzieci zostały ubrane w bogate suknie z jedwabiu i adamaszku. W jednej z trumien odnaleziono niewielką laleczkę, zapewne ulubioną zabawkę. Choć o klątwie już dawno zapomniano, dziecięce pochówki muszą zrobić wrażenie na każdym.

Sam Tworków ma zresztą jeszcze wiele sekretów. Podobno z tutejszego zamku biegł tunel, który – w różnych wersjach – prowadził albo do kościoła św.św. Piotra i Pawła, albo do kościółka św. Urbana, który stoi w szczerym polu. Tunelu nie udało się niestety znaleźć, a jego tajemnicę zabrali do grobu Reisewitzowie.

Nysa - twierdza twierdzy

To nawet nie jest budowla. To właściwie całe ufortyfikowane miasto. Twierdza nyska stoi na obrzeżach miasta i robi takie wrażenie, jakby nie pasowała do całości obrazka. Do upadku Nysy zwanej „śląskim Rzymem” przyczyniła się wojna trzydziestoletnia. Miasto nigdy nie zdołało się po niej podnieść. Niecałe sto lat później Nysa trafiła pod panowanie Prus i została przekształcona w twierdzę. Fortyfikacje stały się drugim, mrocznym i tajemniczym, obliczem Nysy. Broniąca miasta twierdza jest jedną z najlepiej zachowanych na Śląsku. I jedną z najbardziej zagadkowych. Powstała w latach 1742–1888, zaś jej budowę nadzorował osobiście Fryderyk Wielki, król Prus. Prace wizytował ponad czterdzieści razy. Twierdza okazała się majstersztykiem sztuki fortyfikacyjnej, uważana była za obiekt nie do zdobycia. Jądro cytadeli stanowiła budowla o kształcie pięcioramiennej gwiazdy z piętrowymi schronami. Otaczała ją szeroka fosa. Fort wyprzedził znacznie swoją epokę; jego plany były tak tajne, że ich autor został uwięziony w twierdzy Magdeburg, którą zresztą sam zbudował. Jak z każdym takim miejscem, również i z twierdzą w Nysie wiąże się wiele pytań, na które do dziś nie znaleziono odpowiedzi. Legendy mówią o nieznanych przejściach pod twierdzą i o czekających w nich skarbach. Wyobraźnię poszukiwaczy rozpala wizja bogactw ukrytych przez Austriaków, Prusaków, a może nawet hitlerowców.

W nieznanych dziś tunelach, które – jak chcą legendy – biegną spod nyskich fortów, miały zostać ukryte pod koniec II wojny światowej zbiory muzealne z Wrocławia. Istnieją podobno świadkowie, zdaniem których do Nysy wiedzie jeden ze śladów zaginionego tuż przed zakończeniem drugiej wojny światowej transportu złota. Zostało rzekomo zgromadzone we wrocławskiej siedzibie gestapo, wywiezione w Góry Sowie i tam ukryte. Jednakże nie w całości – w trakcje operacji plan uległ zmianie i część skrzyń trafiła podobno właśnie do Nysy. Gdy transport dotarł do celu, więźniowie rozładowali ciężarówki i ukryli skrzynie w podziemiach. W latach 90. XX w. na terenie twierdzy przeprowadzone zostały badania magnetometryczne i georadarowe. Geofizycy nie odnaleźli podziemi. Z drugiej strony uzyskane przez nich wyniki były tak niejednoznaczne, że istnienia dodatkowych tuneli nie dało się wykluczyć. Miłośnicy fortyfikacji co prawda w ukryte skarby nie wierzą, przyznają jednak, że twierdza w Nysie zazdrośnie strzeże swoich tajemnic. W końcu sama w sobie jest skarbem.