Wiatr pustyni dął chłodem w październikową noc, kierownictwo hotelu spuściło więc wodę morską z basenu – do następnego ranka.
Ten ośrodek nad Morzem Czerwonym stanowił miniaturowy model synajskiego snu – marzenia o Bliskim Wschodzie, gdzie starzy wrogowie zbywają ziemię za pokój, a terroryzm wymieniają za turystykę. Brytyjczycy prowadzili hotel, personel był egipski, a goście przyjechali z Europy Zachodniej, Rosji oraz Izraela. Na masztach powiewały obok siebie fagi Egiptu i Izraela. Tu goście mogli zapomnieć, że w ciągu minionego półwiecza Synaj kilkakrotnie na przemian przechodził z rąk do rąk dwóch wrogów. Podczas wojen toczonych m.in. w latach 1956, 1967 i 1973 armie Egiptu i Izraela szturmowały półwysep, w roku 1979 oba kraje podpisały układ pokojowy i Izrael raz jeszcze przekazał Synaj Egiptowi. Ta umowa obowiązuje do dziś.
Ciemność wieczoru gęstniała, a goście przenosili się z restauracji do kasyna, baru i dyskoteki. Wszyscy obchodzili w ten weekend święta związane z Synajem. Egipcjanie pamiętali wtargnięcie ich armii na kontrolowany podówczas przez Izrael półwysep podczas tzw. wojny Jom Kipur w 1973 r. (ostatecznie przegranej przez Egipt). Izraelczycy natomiast biegli myślami do biblijnego przejścia przodków przez pustynię. W ostatnich latach zaczęto nazywać tutejsze wybrzeże Riwierą Czerwonomorską. Ten zakątek, w odróżnieniu od reszty Egiptu, opowiedział się za dekadencją i uciechami.
Granica izraelska biegnie kilka metrów stąd. Za nią, w Elacie, strażak po służbie Szadżar Zajd wyszedł wraz z żoną z kina. I wtedy poniósł się przez miasto przytłumiony grzmot. Zajd pobiegł w stronę, skąd dochodził, ku granicy. Po drodze spotkał komendanta straży, też po służbie, który przebierał się w mundur w swoim samochodzie, oraz sześciu innych strażaków, nadjeżdżających trzema wozami bojowymi. Wszyscy przybyli na granicę, nie wiedząc właściwie, co jest po drugiej stronie. Egipscy żołnierze z automatami, też słabo zorientowani w sytuacji, blokowali przejście. Egipcjanie musieli zadecydować, czy strzec swej suwerenności w obliczu wroga. A izraelscy strażacy stanęli przed wyborem – dokonać wtargnięcia na ziemię arabską czy nie.



Przez tysiąclecia półwysep Synaj służył jako most. Jako lądowy łącznik dla ludu wędrującego z jednego kontynentu na drugi, ale i jako metafizyczny pomost między człowiekiem i Bogiem. Według przekazów założyciele wszystkich trzech wielkich religii monoteistycznych szukali schronienia na tym pustynnym trójkącie. Jak podaje Biblia, Mojżesz otrzymał zadanie na Synaju, gdy Bóg przemówił doń z płonącego krzewu. Potem wędrował ze swoim narodem przez 40 lat. Rodzina Jezusa uciekła na Synaj przed gniewem zawistnego króla Heroda. Wcześni chrześcijanie ukrywali się przed prześladowaniami w tamtejszych górach, zakładając pierwsze wspólnoty zakonne.
Najstarszy czynny nieprzerwanie klasztor świata, św. Katarzyny, usadowił się u stóp góry Synaj, gdzie Mojżesz otrzymał 10 przykazań. – Synaj jest jedynym miejscem, gdzie mamy ikony od VI w. aż po współczesne – powiedział mi ojciec Justin. Zakonnik ubrany był w długą, czarną szatę, srebrna broda kończyła mu się wpół drogi do wąskiej talii, a twarz jaśniała. Wszystko to przywodziło na myśl Mojżesza. Kompleks klasztorny tkwi w objęciach gór – różowych szczytów, jakby zarumienionych od znacznej wysokości. Obok bazyliki, biblioteki i innych obiektów Justin wskazał na mniej tu spodziewaną budowlę – zwieńczony półksiężycem meczet.
Zgodnie z klasztornymi przekazami Mahomet w VII w. też znalazł schronienie na Synaju i zatrzymał się u św. Katarzyny. Dziś mnisi żyją obok Beduinów, muzułmanów, którzy pracują w klasztorze. Jak powiedział Justin, stosunki między nimi – na pierwszy rzut oka układ wybuchowy – ilustrują specyfikę tego miejsca.
– Patrzy się na konflikty dzisiejszego świata – zauważył Justin – i tak wiele z nich koncentruje się na Bliskim Wschodzie i napięciach, które były tu przez tysiąclecia. A Synaj staje się bardzo ważnym symbolem, bo żyją na nim żarliwi chrześcijanie i bardzo żarliwi mahometanie. Dzielą nas język, religia, kultura, tyle rzeczy, które rodzą konfikty. Równocześnie jednak panuje tu zdumiewająca harmonia. Według niego wyjaśnienie jest proste: – Myślę, że to powszechne poszanowanie Synaju jako świętej góry.
Przed czternastoma stuleciami Mahomet był tego samego zdania. Po poznaniu tutejszych zakonników wydał przyrzeczenie opieki dla mnichów z góry Synaj i… chrześcijan w ogólności. Kopię tej deklaracji Justin trzyma w starej bibliotece. Mahomet oświadczył, że kiedykolwiek któremuś z mnichów podczas jego wędrówek zdarzy się osiąść na jakiejś, górze, wzgórku, w wiosce lub innym nadającym się do zamieszkania miejscu, nad morzem czy na pustyni albo w jakimś monasterze, kościele, domu modlitwy, ja będę przy nim. I dalej w tym duchu: Niech nikt nie podnosi przeciw nim oręża, przeciwnie, muzułmanie mają toczyć za nich wojnę.
 Młody radykał Chalid al-Masa’id (dentysta, o dziwo) w roku 2002 utworzył na  Synaju grupę terrorystyczną Tauhid wa-Dżihad (Jedność i Święta Wojna), by mścić się na USA i Izraelu za ich, jak to odczuwał, poniżanie świata arabskiego. Egipsko-izraelski układ pokojowy z roku 1979 uważał za zmowę z Zachodem. Układ doprowadził do powołania MFO - międzynarodowych sił pokojowych i obserwacyjnych, które zdławiły ruch na granicy egipsko-izraelskiej. Dla al-Masa’ida siły pokojowe były więcej niż zniewagą - odcięły go od ewentualnej pomocy palestyńskiej. Dentysta potrzebował zwolenników - sfrustrowanych młodych mężczyzn gotowych uderzyć we władze, turystów, Izrael i sam Egipt. Znalazł takich wśród rodzimej ludności Synaju.

Lądowy przesmyk Synaju otwierał drogę prorokom i pielgrzymom, sprzedawcom towarów i ludziom idei. Jak każdy most, ma też znaczenie strategiczne podczas wojny, dlatego armie maszerowały przez wydmy Synaju od zamierzchłych czasów. Byli tu faraonowie na swych rydwanach, Persowie, Grecy, Rzymianie. Muzułmańscy zdobywcy i ich śmiertelni wrogowie - krzyżowcy. Osmańscy Turcy i Brytyjczycy.
Ostatnia wojna Egiptu z Izraelem wpłynęła na topografię, bo bunkry i okopy wciąż biegną po horyzont, ale krajobraz społeczny uformowała w bardziej nieoczekiwany sposób. Choć obecny okres pokoju zaczął się już 30 lat temu, Egipcjanie z głównej części kraju wciąż uważają Beduinów, pasterzy z pustyni stanowiących przeszło połowę z 360 tys. mieszkańców Synaju, za kolaborantów. Nomadzi po prostu nie przejawiają lojalności wobec żadnego rządu, egipskiego czy jakiegokolwiek innego.
Gdy opuściłem górę Synaj, policjant zatrzymał mój wóz i usadowił się na tylnym siedzeniu. Powiedział, że jest „z Egiptu” (co na Synaju znaczy, że pochodzi z Kairu) i chciałby, żeby go przewieźć przez półwysep. Cóż – w Egipcie policja ma władzę o charakterze uniwersalnym. Coś bardziej zaskakującego zdarzyło się, gdy jechaliśmy obok wodociągu, który administracja egipska układa na Synaju, a miejscowi nazywają elementem „kairofikacji półwyspu”. – Takich nie wolno podwozić – policjant wskazał na beduińską rodzinę z kozami. – Zdradzieckie nasienie. To nie są ludzie.
W odróżnieniu od narodów wielu innych krajów arabskich szanujących Beduinów – czego świadectwem są Saudyjczycy z rodziny królewskiej kołyszący się w tradycyjnym beduińskim tańcu z szablami czy przywódca Libii rozbijający namiot podczas oficjalnej wizyty w Paryżu – Egipcjanie nigdy nie zaakceptowali ludów pustyni. Beduini migrowali ze wschodu, mieszkańcy doliny Nilu pochodzą z zachodu. Beduini w przeszłości wędrowali po wielkich obszarach, zaś kultura Nilu jest agrarna, ceni uprawę roli i spokój, podejrzliwie patrzy na włóczęgę nomadów.
W 1967 r. wybuchła wojna sześciodniowa – konflikt Izraela z sąsiednimi Egiptem, Syrią i Jordanią spowodowany zakazem żeglugi izraelskich statków po Zatoce Akaba. Armia Izraela rozbiła wówczas siły arabskie, zajmując jordań-ski Zachodni Brzeg, syryjskie Wzgórza Golan i egipski Synaj. Żydowska administracja, która też miała problem z synajskimi Beduinami, czyli ludźmi bez dokumentów, ignorującymi granice – zatrzymywała ich, dając pracę, m.in. przy prowadzeniu rozległych rezerwatów przyrody.
    W Izraelu poznałem Dana Harari, który pracował w zarządzie południowego Synaju za administracji izraelskiej. Na fotografii w domowym gabinecie siedzi za biurkiem ustawionym na pustyni i wypisuje czeki koczownikom, których kolejka wybiega za ramkę zdjęcia. – Nie mogliśmy mieć kontroli nad Beduinami, po prostu korzystaliśmy z ich znajomości terenu. To funkcjonowało – wspominał. Po wycofaniu się Izraela z Synaju w roku 1982 rząd egipski zamknął program współpracy z Beduinami i utworzył Zarząd Rozwoju Turystyki nastawiony na pozyskiwanie wartościowych terenów.

W pobliżu źródła słodkiej wody w górach Synaju rozmawiałem z drobną, starszą Beduinką Szajchą Salimą. Mogła mieć 70–80 lat. Spoglądała wstecz na wymieniających się zdobywców półwyspu mniej więcej tak jak na kolejne warstwy skalnego urwiska otaczającego jej namiot z koziej skóry – to tylko znaki nieubłaganego czasu. – Lepiej tu było za Izraelczyków – wymachiwała pięścią oplecioną sznurem paciorków nie jakiejś abstrakcyjnej władzy, lecz stojącemu obok policjantowi. – A ci zniszczyli nasze obyczaje!
– krzyczała z męstwem osoby nietykalnej ze względu na wiek. – Wypchnęli nas z naszej ziemi.
Jej studnia była niemal wyschnięta, a kozie bobki wyściełały podłogę w domu. W starych, koczowniczych czasach mogłaby się przenieść w inne miejsce. Teraz nie miała dokąd pójść.
Policjant wzdrygnął się, słuchając zagniewanej Beduinki. Wiedział aż za dobrze, jak wybuchowy może się okazać taki gniew.
Na wiosnę 2004 r. w głębi pustyni zebrała się grupa mężczyzn. Mieli telefony komórkowe, programatory od pralek automatycznych, butle z gazem i trotyl. Większość pochodziła z miasta Al-Arisz na północny Synaju. Przewodził im religijny ekstremista Ijad Salah – zwolennik dentysty Al-Masa’ida. Pośród wydm mężczyźni przeprowadzili próbę akcji, zagrzebując ładunki wybuchowe w piasku. Łup! Łup! ŁUP!
Para niemal nagich kobiet na scenie złapała rytm, gdy didżej podkręcił potencjometr, a na wielkim ekranie za nimi pokazały się dwie wiśnie drżące na ogonkach. Ponad tłumem dwie inne kobiety kręciły się i zwieszały na wertykalnych jedwabnych płachtach, co ledwie zauważało dwa tysiące młodych ludzi tańczących poniżej. Atmosfera oczekiwania zmieszanego z oparami alkoholu i zapachem dezodorantów wypełniła klub Pacha. Wszyscy patrzyli na wąż nad głowami, aż – tak, wreszcie – trysnął mydlanymi bańkami. Młodzi ludzie w kostiumach kąpielowych dali nura w tę pianę, a potem skakali do klubowego basenu.
– Skąd wziął pan tancerki? – spytałem właściciela klubu Adljego al-Mustakawiego.
– Z Rosji – roześmiał się Al-Mustakawi, poruszając się w rytm muzyki.
Po ostatnim przejęciu przez Egipt władzy nad Synajem biznesmeni z delty Nilu zagospodarowali wybrzeże półwyspu w imponującym tempie, importując tam kairską kulturę, robotników, materiały, rytmy. Synaj szczyci się wodami do nurkowania zaliczanymi do najlepszych na świecie, wabi młodych turystów z Europy i innych rejonów świata. Pastwiska Beduinów ustąpiły miejsca międzynarodowym hotelom, klubom, sklepom, barom. Tradycyjna kultura ugięła się przed blichtrem. Synaj pękł, wybrzeże oddzieliło się od reszty kraju, jakby doszło do jakiegoś przełamania skorupy ziemskiej.
Al-Mustakawi, rodem z Kairu, był pionierem rozbudowy Szarm el-Szejk koło południowego koniuszka półwyspu. W swoim biurze, z dala od łomotu sali tanecznej, rozwinął kolosalną fotografię miasteczka sprzed 20 lat – z tym że wtedy miasteczka nie było. Zdjęcie pokazuje tylko przysadzisty szary budynek, kilka namiotów i pustynię. – Tu jesteśmy – wskazał na szarą bryłę. Zaczęło się od hotelu, a potem przekształciło się w klub nocny. – Reszta to Beduini.
– Gdzie są teraz? – spytałem.
– Na wzgórzach – wskazał ręką na zachód.
Na zewnątrz klubu, na bulwarze, tysiące turystów w okularach przeciwsłonecznych, choć to środek nocy, gromadziło się pod elektrycznymi palmami, popijając koktajle z mango. Jedyni Egipcjanie w polu widzenia podawali drinki i wręczali ulotki. Należeli do szczęściarzy z pozwoleniami na pracę, których na punktach kontrolnych przepuszczano do miasta.
Następnego dnia plaża mogłaby uchodzić za Ibizę lub St.-Tropez, jeśli pominąć akcent przypominający, że jesteśmy jednak na Bliskim Wschodzie. Panie opalające się topless ignorowały samotną figurę od stóp do głów okrytą czarną szatą zwaną nikabem. Siedziała jak bryła onyksu, podczas gdy jej mąż pluskał się w falach.
Timi, asystent Al-Mustakawiego, zawiózł mnie terenówką szefa na miejsce jeszcze jednego biznesowego przedsięwzięcia. Gdy posuwaliśmy się wzdłuż brzegu morskiego, naszym oczom ukazał się ogromny zamek z piasku. – Największy na świecie – ogłosił Timi. Wyjaśnił, że po ukończeniu będzie służył jako ogród zabaw z akwarium, parkiem wodnym i restauracjami.

Wspięliśmy się na zamek, omijając robotników z Kairu wznoszących ściany, nie z piasku jednak, lecz z kawałków skamieniałego koralowca. Ze szczytu rozciągał się widok na Morze Czerwone z jego skarbami: tysiącem gatunków ryb, rafami koralowymi, mangrowcami. Dla tego pięknego, delikatnego, podwodnego ekosystemu zaczął się boom i obecnie, rzecz godna uwagi, Synaj wyprzedził Kair i główne egipskie terytorium. – To tu przyjeżdża najwięcej turystów. Populacja Szarm el-Szejk w ciągu 20 lat powiększyła się 10-krotnie, a liczba turystów wzrosła z 8 tys. rocznie do ponad 5 mln.
Po porozumieniu egipsko-izraelskim wynegocjowanym w 1978 r. w Camp David w zamian za uznanie państwa Izrael i swobodę żeglugi izraelskich statków przez Kanał Sueski Egipt przejął kontrolę nad Synajem. Pragnąc zaznaczyć swoje władztwo nad tym terenem, zrównał z ziemią obozy i domy Beduinów. Sto procent linii brzegowej Szarm el-Szejk należy obecnie do deweloperów. Członkowie plemion beduińskich wyznawali zasadę wada al-jad, co znaczy „przyłóż rękę”, zgodnie z którą człowiek jest właścicielem ziemi, gdy ją wzbogaca, np. przez irygację lub sadząc drzewa. Toteż niektórzy wylali betonowe fundamenty obok swoich domów, licząc że taki ukłon w stronę trwałej infrastruktury może uratować ich własność. Władze jednak i tam wysłały buldożery.
Jeden z beduińskich przywódców, szejk Iszajsz, odmówił porzucenia swego obozowiska w wiosce Nuwajba. – Przyjechali z bogaczem, który powiedział, że kupił moją ziemię – opowiadał. Szejk pokręcił głową: –Bogacz nie wykopał studni ani nie posadził drzew. – Powiedziałem im, że tutaj umrę.
Szejk Iszajsz nie dał się deweloperom, ale wielu jego współplemieńców po prostu zrezygnowało i przeniosło się w głąb półwyspu.
Niełatwo dotrzeć do Al-Arisz. Wszystkie szosy łączące południe Synaju z północą są „drogami bezpieczeństwa”, niedostępnymi dla przyjezdnych. Ominąłem je, jadąc zachodnim brzegiem półwyspu i podając
na policyjnych punktach kontrolnych Kair jako cel podróży. Wjechałem na pas dla pojazdów kierujących się na prom przez Kanał Sueski i dalej ku stolicy. Potem zawróciłem w stronę wybrzeża śródziemnomorskiego.
Odrębność północy czuje się nie tylko z powodów biurokratycznych. Nawet w krajobrazie nie ma żadnego podobieństwa do wysokich, różowych gór południa. Piaszczyste wydmy odpływają falami w dal, zagarniają drogi i wypełniają perspektywę na poziomie oczu. Na północy Synaju wszystko staje się bardzo dalekie. Kiedyś północne wybrzeże wydawało się władzom egipskim bardzo obiecujące. Jedno pokolenie wstecz Al-Arisz lśniło jak klejnot Morza Śródziemnego – z szerokimi plażami i rzędami palm rodzących daktyle. Miasto było w łaskach władz krajowych. Dobre szkoły wyrastały między ośrodkami wczasowymi i siedzibami biznesów. Dla rozwoju turystyki Al-Arisz jest lepsze niż południe – z płaskimi terenami, przechodzącymi w piaszczyste plaże i płytkie morze zamiast, jak tam, stromych gór, spadających urwiskami ku rafom koralowym.
Jednak 20 lat temu południe eksplodowało rozwojem i ściągnęło finansowe środki z północy. Niepokoje w Gazie, w odległości ledwie 50 km, wypłoszyły zagranicznych turystów.

Przyjazd do Al-Arisz ma w sobie coś z uczestnictwa w przyjęciu z duchami, gdzie zamiast gości są talerze z niedojedzonymi daniami i puste krzesła. Minąłem zamknięte biuro turystyczne i aleję opuszczonych ośrodków wczasowych. Wszystkie zwrócone ku Morzu Śródziemnemu. W centrum młodzi mężczyźni stoją na chodnikach i gapią się na ulice, jakby na coś czekali. 90 proc. ludzi w wieku 20–30 lat nie ma pracy w pełnym wymiarze ani nadziei na zdobycie pozwolenia na pracę w ośrodkach na południu.
Już krótki czas w Al-Arisz, po tygodniach spędzonych gdzie indziej w Egipcie, niesie wrażenie, że coś jest tu nie w porządku. Wydaje się, że nie ma tu kobiet. W innych częściach Synaju wszelkie podziały społeczne wiążą się z klasą i tradycją, nie z religią, a kobiety pojawiają się publicznie równie często jak mężczyźni. Al-Arisz zdryfowało jednak ku odmianie muzułmańskiego konserwatyzmu, która zamyka kobiety w domu i każe im się zawsze szczelnie zakrywać. To środowisko, w którym Ijad Salah zwerbował swoich beduińskich konspiratorów, w tym braci Falajfl, Muhammada i Sulajmana.
Znalazłem dom Falajfilów na obrzeżach Al-Arisz. Chłopiec pobiegł zawołać starego szejka Ahmada Falajfla, który mrugał oczami, wychodząc na zalane słońcem podwórko. Nie usiadł ani nie nalał herbaty, co było złamaniem beduińskiej etykiety. Długo patrzył, potem rzekł: – Jesteś tu, by pytać o moich zmarłych synów?
Po to tam byłem.
Szejk westchnął i popatrzył ku ciągnącym się bez końca wydmom. Ludzie w mieście opowiadali, jak jego synowie zapuścili brody i poszli odprawiać modły na pustyni, zamiast chodzić z sąsiadami do meczetu. Szejk wyrzekł się swych synów. W końcu powiedział: – Oni nie żyją.
I odszedł bez słowa więcej.
Tego październikowego wieczoru były dwie inne bomby. W Nuwajbie Asir al-Badrawi stał na balkonie swojego hotelu, patrząc na północ, wzdłuż wybrzeża, tam gdzie znajdował się obóz turystów wędrujących z plecakami. I wtedy zobaczył rozbłysk ponad kempingiem. Minęło parę chwil, zanim dotarł doń odgłos eksplozji. Goście hotelowi na plaży (niemal wszyscy byli Izraelczykami) odwrócili się, by obserwować małą chmurę w kształcie grzyba formującą się nad miejscem wybuchu. Bomba atomowa – pomyślał Al-Badrawi i uczynił coś irracjonalnego – schował się w łazience, czekając na falę uderzeniową. Nie nadeszła.
Z drogi obok kempingu mężczyzna próbował wjechać na teren obozowiska, ale w ostatniej chwili został zaskoczony przez ochroniarza. Pośpiesznie wycofał samochód i utknął w piaszczystej wydmie. Odszedł od auta i zdetonował je zdalnie. Na kempingu inny kierowca zaparkował samochód koło restauracji pod palmowym dachem, wysadził auto, niszcząc restaurację i kilka chat. Wybuch zabił dwóch Izraelczyków i Beduina. I tu kierowca zniknął niezauważony. Trzecim celem był Hilton, dalej na północ, przy granicy izraelskiej. Dwaj mężczyźni w samochodzie, który podjechał pod hotelowe
Beduiński chłopiec i jego osiołek schodzą z góry Synaj po dostarczeniu zaopatrzenia do sklepików prowadzonych przez plemię przy szlaku. izraelici przechodzili tędy podczas wędrówki do Ziemi obiecanej. dziś historyczne miejsca i piękno natury czynią z samego Synaju cel podróżowania.
lobby – dowodzący Salah i robotnik Sulaj-man Falajfl – mogli być kimkolwiek: przybyłymi właśnie gośćmi, pracownikami hotelu, dostawcami. Wewnątrz znajdowały się setki ludzi – tańczyli, jedli lub spali. Salah i Falajfl zaparkowali i odeszli. W samochodzie, przywiązany do paczki trotylu, tykał programator pralki automatycznej. Pojazd eksplodował z potworną siłą. Dziesięć pięter hotelu ze wszystkim, co na nich było, runęło na ziemię. Odrzucone na boki samochody na parkingu stanęły w płomieniach. Odłamki szkła i mebli fruwały we wszystkich kierunkach.
Bomba zabiła 31 osób i zraniła dużo więcej. Wśród ofiar byli Izraelczycy, Egipcjanie, Rosjanie. Zginęli też Salah i Falajfl, bo mechanizm zegarowy się pośpieszył i dopadł ich podmuch. Władze egipskie odpowiedziały na zamach zatrzymaniem tysięcy potencjalnie podejrzanych, w tym wielu Beduinów z rejonu Al-Arisz.
Dziesięć miesięcy po podłożeniu bomb drugi Falajfl, Muhammad, zginął w strzelaninie z policją. Trzej inni podejrzani Beduini – Junus Mohammad Mahmud, Usama an-Nachlawi i Muhammad Dża’iz Sabbah – zostali w końcu schwytani i skazani na śmierć.

W pobliżu Al-Arisz, w tej samej osadzie z suszonej cegły, gdzie ojciec Falajfilów wyrzekł się synów, poznałem rodziców Usamy an-Nachlawiego w ich małym, czystym domu. W skromnym pokoju podali herbatę. Siedzieli na podłodze. Mówili spokojnie, ale ściskali dłonie, czasem własne, czasem jedno drugiemu.
– Brali wszystkich, których podejrzewali – powiedziała matka An-Nachlawiego. Egipska policja twierdziła, że jej syn skonstruował bomby. Kobieta rozłożyła otrzymany od niego list, pisany ręcznie. Kartkę już tak wiotką od ciągłego obracania, że zwisała z ręki jak szmatka.
Nas, dzieci Synaju – pisał syn z celi śmierci – traktuje się po rasistowsku i dyskryminuje w porównaniu z dziećmi Doliny Nilu… Oskarżają nas o lojalność wobec Żydów, a równocześnie jesteśmy sądzeni za zabijanie Żydów.
Wielu w Al-Arisz twierdzi, że twarda ręka rządu w reakcji na zamachy pogłębiła podziały wśród ludności, co było celem sprawców. I rzeczywiście, w 2005 r. następni zamachowcy uderzyli w Szarm el-Szejk, zabijając dziesiątki ludzi w egipskie święto Dnia Rewolucji. Była to więc wyraźnie akcja przeciw egipskim raczej niż izraelskim władzom. Dentysta Al-Masa’id, założyciel grupy, zginął w strzelaninie z policją egipską, ale jego zwolennicy zaatakowali ponownie w roku 2006 w Dahab, gdzie zabili 23 osoby.
Dan Harari, urzędnik, który wypisywał Beduinom czeki i był głównym deweloperem na południu Synaju, gdy półwysep był w rękach Izraela, podpisywał też zezwolenie na budowę Hiltona w Tabie. Dobrze znał hotel. Po wycofaniu się Żydów w 1982 r. Harari znalazł nową pracę po drugiej stronie granicy - w Elacie. Został komendantem straży pożarnej. W nocy 7 października, gdy usłyszał wybuch, przebrał się w samochodzie w zmiętą koszulę od munduru. Gdy nadjechały trzy wozy strażackie Elatu i strażak Szadżar Zajd (po służbie), Harari wskoczył na pierwszy pojazd i włączył syrenę. - Wiedziałem, że tam są ludzie, których muszę ratować - powiedział.
Egipska straż graniczna stała na przejściu z bronią automatyczną, gotowa strzelać. Z ich perspektywy wydawało się, że świat stanął na głowie. Hotel obok leży w gruzach, masa jęczących ludzi pcha im się na posterunek, a teraz nadciąga kolumna olbrzymich wozów prowadzona przez wrogów. Po krótkim wahaniu egipscy strażnicy opuszczają broń i rozstępują się, wpuszczając wozy strażackie.
Każdy akt zaufania na Bliskim Wschodzie jest względny. Ale tak jak mnisi i Beduini na górze Synaj, ludzie w Tabie mieli wspólne sprawy - nawet jeśli był to tylko taniec w hotelowej dyskotece - i to czyniło ich mniej podatnymi na siłę terroryzmu, która wywołuje podziały.
To dlatego strażak Szadżar Zajd przekroczył jedną z najbardziej spornych granic i pracował ramię w ramię ze strażakiem egipskim. - Chcieliśmy dać do zrozumienia terrorystom: nie udało wam się - mówi. - Bo im się nie udało.