Jeszcze w latach 50. wszystkie imprezy na wyspach opierały się na odgrywaniu amerykańskich hitów rhythm’n’bluesowych. Gdy jednak za morzem królować zaczął rock, zdegustowana nowym brzmieniem jamajska publiczność wymusiła na swoich artystach coś własnego.

Tak narodziło się ska – dynamiczne, oparte na podkreśleniu wszystkich czterech nut w takcie. Gatunek w latach 60. podbił Jamajkę, by rozlać się na cały świat. Nie udałoby się to, gdyby nie miał legendarnych już reprezentantów. Tu palma pierwszeństwa należy się The Skatalites (na zdjęciu). To zespół instytucja. Skład się zmieniał, założycieli już dawno nie ma na tym świecie, ale ich następcy niosą dalej pochodnię, wciąż grając kultowe Guns of Navarone.

A jednak realia na wyspie się zmieniały. Skoczne, optymistyczne granie nie pasowało ani do przestępczych zachowań młodzieży, ani do rozczarowania, jakim okazała się wolność. Ludzie przestali tak chętnie podrygiwać, więc i tempo należało zwolnić. Tak narodziło się kołyszące rock-steady. Od tego był już tylko jeden krok do powszechnie znanego reggae – wystarczyło dodać ideologię.  

Kto jednak zastanawia się, czy można było zwolnić tempo jeszcze bardziej, powinien sprawdzić dub. Początkowo  bazował na elektronicznym przetwarzaniu istniejących już nagrań reggae. Z czasem zyskał autonomiczną pozycję. Co więcej, dzięki osobom takim jak Lee „Scratch” Perry stał się fundamentem gatunków elektronicznych – drum’n’bassu, trip-hopu, a ostatnio dubstepu.

Lata 80. przyniosły spadek zainteresowania korzenną jamajską muzyką. Wielu twórców wyemigrowało, a wyspę zasypywać zaczęły coraz łatwiej dostępne syntezatory. Wówczas, wraz z przebojowym Sleng Teng Wayne’a Smitha i Kinga Jammy’ego, popularność zyskał dancehall. Miał bujać na parkietach, spełniając czysto użytkowe zadanie. I buja nieprzerwanie do dzisiaj, a jego echa słychać w nagraniach twórców latynoskich, raperów, ale i fascynatów egzotycznych brzmień.