Kukuczka marzył o zdobyciu wszystkich czternastu ośmiotysięczników. To marzenie się spełniło. Więc gdzie jeszcze tak gnał? Przyzwyczajenie, radość ze zdobytego szczytu, spokój i ukojenie, jakie daje obcowanie z górami, przyrodą, a może coś więcej, coś jeszcze, czego nie pojmiemy. Tę wiedzę miał tylko on. Mają ją wszyscy, którzy zdobywają „swoją górę” - fragm. książki "Lhotse’89. Ostatnia wyprawa Jerzego Kukuczki"

 

Południowa ściana Lhotse to jedna z najtrudniejszych ścian w Himalajach – trzy tysiące metrów wymagającego terenu z trudnościami rosnącymi wraz z wysokością. Jej przejście uznano za największe wyzwanie dla himalaistów ostatnich stuleci. Mierzyli się z nim najlepsi na świecie wspinacze.

W połowie lat 80. Jerzy Kukuczka zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Nadal jednak nie miał dość. Na wyprawę na Lhotse zaprosił dziennikarkę z Telewizji Katowice, swojego rodzinnego miasta. Elżbieta Piętak miała pojęcie o wspinaniu i pasję filmowania. 

Elżbieta robi notatki codziennie, opisując ludzi, ich emocje, swoje wrażenia i codzienność – posiłki, problemy ze sprzętem. Ona nie idzie w góry, pomaga pakować sprzęt tym, którzy idą, czeka w bazie na ich powrót.

Tak naprawdę potrzebne jest szczęście. Jurek zawsze mówił, że oprócz umiejętności, rozsądku i wiary trzeba mieć właśnie szczęście. Przypomniały mi się różne publikacje, które ukazywały się na temat jego wspinania, wywiady z nim. Wielokrotnie przewijało się słowo „szczęście”.

24 października Kukuczka nie odezwał się do bazy o umówionej godzinie. Kilka dni później świat obiegła tragiczna wiadomość: Jerzy Kukuczka zginął na południowej ścianie Lhotse.

Przez wiele lat zastanawiałam się, co by było gdyby? Gdyby wszystko zakończyło się sukcesem, a Jurek pokonałby tę cholerną ścianę. Byłaby wielka radość. […] Ale czy ma sens zastanawiać się, co by było gdyby? Ciągle myśleć i wracać do wspomnień? Ma. Bo nie da się zapomnieć tego, co przeżyliśmy. Nie da się też zapomnieć o Kukuczce.

Prezentujemy fragment jej nowej książki "Lhotse’89. Ostatnia wyprawa Jerzego Kukuczki"

4 października

Fulviogrynacje

Rano wyszli Kukuś, Ryszard i Michał. Zostaliśmy w bazie w czwórkę: Yves, Witek, Leszek i ja.

Postanowiłam przeżyć kolejny raz męską przygodę i umyłam głowę w lodowatej wodzie. Była tak zimna, że krzyczałam, a moi serdeczni koledzy tylko się śmiali. Ha ha, bardzo śmieszne.

Wrócili Fulvio, Florek i Lucia. Fulvio znowu był niezadowolony. Nie za bardzo lubiłam z nim rozmawiać. Powiedział według mnie coś dziwnego – że Kukuś ma trzy telewizje na wyprawie (pewnie myślał, że Ballu to też telewizja), a nie zapłacił sześciuset dolarów za zezwolenie na filmowanie. Zrobiłam wielkie oczy. Odpowiedziałam, że nic o tym nie wiem i że pierwsze słyszę. „No to może za was zapłacił” – oznajmił. Na koniec rzucił, że ma już dość tej ekspedycji. Aż mnie zamurowało. Wszyscy traktowali ich jak święte krowy, a tu coś takiego.

Postanowiliśmy oczywiście powiedzieć o wszystkim Jurkowi, gdy tylko wróci. Teraz nie chcieliśmy go denerwować. Niech się w spokoju wspina.

Obiad był dobry, dyżur miał Yves i bardzo się starał.

Po obiedzie ja, Leszek i Witek graliśmy trochę w karty. Potem mała drzemka. Gdy wstałam, usiedliśmy z Witkiem w naszej mesie i pisaliśmy plan dalszych zdjęć. Co kręcimy jeszcze tutaj, oczywiście wypowiedzi po zejściu wszystkich ze ściany, i co po drodze. Ponieważ wiedzieliśmy już, że będziemy mieć trochę czasu w Katmandu, postanowiliśmy wybrać się do starej stolicy i zrobić trochę obrazków.

Podzieliłam się też z Witkiem pomysłem, że dobrze by było nakręcić film o Szerpach. Wprawdzie widziałam ich kilka, oczywiście filmów, ale jakoś wydawało mi się, że mało mówiły o prawdziwych zasługach wspinaczkowych Szerpów. Pomysł mu się spodobał. Powiedział nawet, że fajnie, bo może będziemy musieli tu wrócić.

W nocy miałam okropne sny. Najpierw źle mi się śniło o chłopakach, którzy wyszli, a potem o bazie.

Wieczorem na kolację Lucia zrobiła risotto. Wyszło fatalne, bo nie dogotowała ryżu i był zupełnie twardy. Pewnie zapomniała, że tu, na takiej wysokości, woda wrze w niższej temperaturze i trzeba gotować trochę dłużej.

Po kolacji Leszek nauczył mnie grać w wista. Najpierw grałam z Leszkiem i przegrałam, a potem z Witkiem i wygrałam.

Kukuś, Michał i Ryszard spali w obozie drugim, a Przemo, Tomek i Maciek w trzecim.

5 października

Stoi czwórka – 7100 m n.p.m.

Postanowiłam napisać dzisiaj kolejny artykuł. Jak przyjdzie Jurek, to go ewentualnie opracujemy jeszcze razem merytorycznie i wyślę go, kolejny już, do Polski.

Wczorajsza rozmowa z Witkiem tak mnie nastroiła pomysłami, że zaczęłam się zastanawiać nad następnym scenariuszem. Wymyśliłam, że trzeba również trochę poprawić ten pierwotny. Głównie chodziło mi o zamieszczenie więcej informacji o samej górze, Lhotse, bo ta była niesamowita i cholernie trudna. Jak nie ma pogody i warunków do wspinania, to w bazie można ześwirować, a góra się śmieje. I jak tu nie myśleć, że rzeczywiście uczy nas pokory.

Dzisiaj rano wyszli Fulvio i Florek.

W nocy było bardzo zimno. Spałam jak zwykle prawie we wszystkich ciepłych ciuchach. Jak to dobrze, że Daruś przed wyprawą kazał mi uszyć puchowe butki – czerwone. Nie dość, że wszystkim się podobały, to jeszcze chłopaki mi zazdrościli. Były bardzo przydatne, a przede wszystkim cieplutkie. Gdyby nie te butki, stopy na pewno by mi zamarzły.

Oglądałam chłopaków przez lornetkę. Są już wysoko, wrażenie niesamowite. Małe czarne punkciki bardzo wolno przesuwające się po ścianie. Trzeba przecież iść w największym skupieniu, a na takiej wysokości mózg się lasuje. I jeszcze muszą uważać na lawiny, ale czy się da na nie uważać? Na dodatek słońce grzeje niesamowicie.

Tak naprawdę potrzebne jest szczęście. Jurek zawsze mówi, że oprócz umiejętności, rozsądku i wiary trzeba mieć właśnie szczęście. Przypomniały mi się różne publikacje, które ukazywały się na temat jego wspinania, wywiady z nim. Wielokrotnie przewijało się słowo „szczęście”.

Patrzyłam pewnie przez godzinę albo i dłużej. Czasami było ich widać wyraźniej, po chwili zaś znikali w chmurach. Ważne, że parli cały czas do góry.

Żeby marzenia się spełniły, to trzeba marzyć. Marzyć o najwyższych górach, a potem walić do przodu. „Oni właśnie spełniają swoje marzenia” – pomyślałam.

Kukuczka marzył o zdobyciu wszystkich czternastu ośmiotysięczników. To marzenie się spełniło. Gdzie więc jeszcze tak gnał? Przyzwyczajenie, radość ze zdobytego szczytu, spokój i ukojenie, jakie daje obcowanie z górami, przyrodą, a może coś więcej, coś jeszcze, czego nie pojmiemy. Tę wiedzę miał tylko on. Mają ją wszyscy, którzy zdobywają „swoją górę”.

Do bazy wrócił Ryszard Warecki. Bardzo, ale to bardzo się ucieszyłam. Z nim jest jakoś inaczej, fajniej oczywiście. Uczciliśmy jego powrót maleńką flaszeczką, którą przyniósł ze sobą.

Wieczorem połączyli się z bazą Przemek, Maciek i Tomek. Przekazali informację, że założyli obóz czwarty na wysokości 7100 m n.p.m.

Super.

8 października

Obóz piąty, 7400 m n.p.m.

Wczoraj wieczorem ustaliliśmy, że wychodzimy na Island Peak (6189 m n.p.m.). Samotna wyspa, tak też o nim mówią. W 1983 roku zmieniono nazwę tego szczytu na Imja Tse, ale i tak wszyscy, z którymi rozmawiałam, używali starej nazwy Island Peak. Wyprawy, które przyjeżdżają wspinać się na Lhotse czy Everest, wchodzą na ten szczyt w celu aklimatyzacji.

Chłopcy powiedzieli, że na niego wejdę. No to idę.

Niestety w nocy padało i odłożyliśmy wyjście na jutro. W związku z tym nie trzeba było się rano spieszyć, więc spałam do 9.30.

O jedenastej łączy się Dyrektor. U nich wszystko w porządku, a ta lawina, którą widzieliśmy, przeszła bokiem. Przynajmniej nic się nie stało.

Ponoć on i Rysiek Pawłowski poszli w górę, a doktor schodzi sam. To kiepsko, bo on się nie czuł dobrze. Widzieliśmy przez lornetkę, jak schodził do trójki. Bardzo powoli. Myśleliśmy, że tam zostanie, a on schodzi do dwójki. Mamy nadzieję, że nic mu się nie stanie, a przede wszystkim, że zdąży zejść przed nocą do tej dwójki.

Ponieważ Maciek i Przemo bardzo się o niego niepokoili, postanowili – dość późno – wyjść po niego do dwójki. Koszmar.

Wieczorem łączność z Kukuczką i Ryśkiem Pawłowskim. Założyli obóz piąty na wysokości 7400 metrów. Zuchy.

14 października

Może na szczyt

I znów ładna pogoda, przynajmniej w bazie.

Yves i doktor wyszli na parapenty. Ja i Ryszard Warecki graliśmy trochę w karty.

Jest piętnasta i dalej świeci słońce, niesamowite. Wieje jednak zimny wiatr.

Dyrektor chyba jutro wychodzi.

Wieczorem łączył się Przemek, powiedział, że jeśli będzie ładnie, to chcą iść do szczytu.

Postanowiliśmy z Witkiem, że obojętnie, o której Jurek będzie wychodził – o czwartej rano czy później – wstaniemy. Chcę mieć to wyjście, bo to na pewno będzie wyjście szczytowe.

Łączność z obozami.

Dyrektor w bazie.

Piszę kolejny artykuł. Pokazałam Dyrektorowi wcześniejsze notatki, powiedział, że super. „Pisz i wysyłaj, niech mają informacje na bieżąco”. Tak też zrobiłam.

Kukuś wyszedł dziś rano. Może do szczytu.

Yves postanowił polecieć na paralotni z Chukhung Peaku. Poszli więc rano z Wareckim, ale wrócili przed obiadem. Nic z tego, zrezygnowali. Ponoć było za stromo i trzeba było się wspinać, a oni poszli „na lekko”, czyli bez sprzętu wspinaczkowego, choć z paralotnią niesioną na plecach.

Z tego powodu ja musiałam przygotować obiad, mimo że nie był to mój dzień dyżuru (ale w związku z tym skorzystałam z gotowych dań).

Niestety dziś wcześniej zrobiło się zimno, około piętnastej. No cóż, tu też już jesień.

Przemek, Maciek i Tomek jednak wracają do bazy.

Wieczorem ja, Lucia i Witek rozmawialiśmy do pierwszej w nocy. Fajnie się gadało, bo interesował nas system pracy tak zwanych wolnych strzelców. Jeżeli osoby o specjalnych, ciekawych zainteresowaniach mają pomysł na film czy program i na dodatek własną kamerę, to mogą go zgłosić do telewizji. W tym przypadku szwajcarskiej. I im często takie pomysły akceptowano. Przywozili piękne zdjęcia z miejsc, do których dostęp ze względu na trudności jest ograniczony, i sprzedawali je telewizji. Mimo że nie byli związani z telewizją żadnym etatem, nieźle na tym wychodzili. Istniał jeszcze jeden plus takiej współpracy – byli wolni.

16 października

Słuchamy bez przerwy

Piękna pogoda.

Z bazą łączy się Dyrektor. Na górze strasznie wieje.

Umówiliśmy się z Dyrektorem na konkretne godziny łączności. Teraz w bazie już wszyscy są czujni. Postanowiliśmy zrobić dyżury przy radiotelefonie i bez przerwy słuchać. Mogą przecież połączyć się z jakiegoś powodu w każdej chwili. Kukuś powiedział, że on i Rysiek Pawłowski czują się dobrze.

Yves i Przemek poszli na paralotnie. Dobrze, że mamy tu ten sprzęt. Po pierwsze chłopaki mają co robić, po drugie nie siedzą i się nie nudzą, tylko są cały czas aktywni. Pogoda i tak daje możliwość odpoczynku i regeneracji organizmu, bo jak jest zła, to nie wychodzą. Zresztą trzeba przyznać, że Kukuczka bardzo dba o cykle odpoczynku. Aż się zdziwiłam. Jego wieloletnie doświadczenie z innych wypraw świetnie przekłada się na naszą ekspedycję. Chłopcy też o tym mówili, śmiejąc się nawet, że „świetnie mu idzie jako lekarzowi wyprawowemu”.

Myślę, że Dyrektor i tak wszystko konsultuje z doktorem.

Mieliśmy łączność z Polską. Puścili w telewizji wyrywanie zęba. Fajnie. Wysłałam kolejny artykuł wraz z kasetą. Mają już dużo materiału filmowego, jest z czego wybierać.

Zebrałam też wszystkie opisy razem. Postanowiłam przygotować się do napisania jednego, spójnego sprawozdania z wyprawy – pomyślałam, że Jurkowi się przyda, jak wrócimy. Gdzieś to wykorzysta.

Tak dobrze mi szło, że opisałam dokładnie wszystkie filmy, które do tej pory nakręciliśmy. Pomyślałam, że choć może jeszcze za wcześnie się nad tym zastanawiać, pewnie trzeba będzie trochę zmienić scenariusz. Z opowiadającego na bardziej opisujący sylwetki wspinaczy.

Zajęło mi to wszystko parę godzin, ale byłam zadowolona.

Przy następnej łączności powiem Kukuczce, jakie fajne zdjęcie (ujęcia) znalazłam na naszym filmie. Któregoś razu zastaliśmy go przed namiotem bez koszulki i gdy się zorientował, że go filmujemy – uciekł. Jak go znam, ucieszy się.

24 października

Nie ma łączności

Jutro Darunia ma imieniny. Podczas łączności z Polską poprosiłam o wysłanie jej telegramu. Mam nadzieję, że go dostanie, na pewno się ucieszy. Bardzo już tęsknię za moją małą sześcioletnią dziewczynką.

Rano w bazie piękna pogoda. Słońce oświetla ścianę. Mamy dwie bardzo dobre lornetki. Każdy chętnie ogląda ścianę. Mamy nadzieję coś zobaczyć, mimo że z tej odległości nie jest łatwo. Patrzymy z niepokojem, licząc na jakiś obrazek inny niż tylko skała, lód i śnieg.

Kukuś rano się nie zgłosił. Nerwy straszne. Przy takim czekaniu człowiek nie wie co robić. Głupie myśli kołaczą się w głowie.

Najgorsza jest ta niepewność. Najgorsza jest ta niewiedza.

Żeby mniej się denerwować, zaczęłam trochę pakować swoje rzeczy.

Jak zejdą, to nie ma co tu już siedzieć, schodzimy. Zapytałam Ryszarda, czy może trochę popakować też jakieś graty z namiotu Jurka. Powiedział: „Zostaw, sam sobie spakuje, jakby coś, to mu pomożesz”.

Obiad jemy po jedenastej. Jakoś nikt nie jest głodny. Właściwie to dobrze, że nie tylko ja się martwię. Najgorzej, że się nie łączą. Cholera, daliby jakiś sygnał. A tu nic.

Jest godzina piętnasta. Bez łączności. Zmieniamy się przy tych lornetkach, nic nie widać.

Wrócił do naszej bazy Kurczab z przyjaciółmi. Wcześniej chodzili po okolicy. Też czekają na wiadomości od Jurka.

O siedemnastej – bez łączności.

A tam w górze przecież są też Maciek Pawlikowski i Tomek Kopyś.

Przynajmniej oni się łączą. Przekazali nam informację, że idą do piątki.

Też się niepokoją tym brakiem łączności z Kukuczką i Pawłowskim. Warecki rozmawiał z nimi dość długo. Pytał, czy może oni coś widzą. Nic.

Nerwy coraz większe, różne domysły. Może „łoki-toki” im zamarzło, może baterie padły?

Najgorsze, że nie można nic zrobić, tylko czekać. Warecki też się martwi, udaje, że nie, ale ja wiem, że to nieprawda. No cóż, trzeba czekać. Nie ma innego wyjścia.

Z tych nerwów poszłam wcześniej spać. Ryszard mówi, że on jeszcze trochę posiedzi, cały czas na nasłuchu. A nuż się połączą.

Wypadek

Wydaje się, że samo miejsce i szczegółowe okoliczności wypadku na południowej ścianie Lhotse nie doczekały się jak dotąd wystarczającego opracowania. Zbyt wiele jest niewiadomych i detali technicznych wynikających choćby z samego know-how wspinania, by można było jednoznacznie wskazać na przyczynę i przebieg wypadku. W relacjach autoryzowanych najczęściej pojawia się informacja o dwóch hakach przelotowych i linie długości około 70–80 metrów łączącej wspinaczy. To wydaje się pewne. Pewne wydaje się również i to, że wspinacz tej klasy co Ryszard Pawłowski miał założone dolne stanowisko i był w nie wpięty. Czy Jerzy Kukuczka wbił owe dwa haki przelotowe, czy może wykorzystał czynnie lub nie – zastane w ścianie po poprzednim zespole?

Tego już nie wiemy na pewno.

[…] Istnieje wiele wersji opisu wypadku, które różnią się detalami. Najbliższe oddaniu specyfiki samego wspinania na owym odcinku są chyba te najbardziej lakoniczne, nawet bowiem relacje z pierwszej ręki uczestnika tych wydarzeń Ryszarda Pawłowskiego również różnią się w szczegółach, co w obliczu zaskakującego i nieprzewidywalnego momentu odpadnięcia Kukuczki wydaje się być uzasadnione. Sam moment krytyczny i jego uświadomienie sobie to ułamki sekund. Trzeba nie lada odwagi i wyobraźni, by z punktu widzenia salonowego fotela (tak było w przypadku wielu relacji dziennikarskich) pokusić się o analizę owego mgnienia oka.

Fragment oraz wszystkie wyróżnione cytaty pochodzą z książki ​"Lhotse’89. Ostatnia wyprawa Jerzego Kukuczki" Elżbiety Piętak i Dariusza Piętaka