Dwa wydarzenia wzbudziły we mnie sceptycyzm wobec dość powszechnego przekonania, że Polska jest najwspanialszym miejscem na świecie. A przynajmniej spowodowały, że nie traktowałem naszej ojczyzny jako murowanego celu każdych następnych wakacji.

Cofnijmy się do roku 1987. Smutne, zgrzebne czasy komunizmu. Mojej mamie udało się załatwić wczasy w ośrodku w Borowskim Lesie. Piękna okolica, jeziora, przyroda, rodzinny wyjazd. Wydawało się, że będzie cudownie. Ale wtedy wkroczyło do akcji polskie lato. Temperatura spadła do 15 stopni, a deszcz lał bez przerwy dwa tygodnie. W głuszy nie było do robienia nic poza zbieraniem grzybów, a to nie było akurat moje ulubione zajęcie. Maślaki jakoś mnie nie kręcą.

Znudzony wuj zaordynował wyprawę po wędzone węgorze. W końcu byliśmy na Mazurach. Ale byliśmy też w sercu socjalizmu, czyli gospodarki niedoboru. Całodzienne poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem. Zrozpaczony wujek zdecydował się zużyć prawie cały przydział kartkowej benzyny, aby dojechać do najbliższego Peweksu i tam nabyć – za dolary – dwie butelki Wyborowej. Coś w końcu na tym urlopie trzeba było robić.

Przenieśmy się teraz w rok 1999. Jestem młodym ojcem, który wyjeżdża z małą córką nad Bałtyk. Córka miała wdychać jod, żeby już nie chorować na płuca. Siedzimy w Helu, gdzie – oczywiście – leje nieustannie, i obserwujemy z nadzieją kolejne prognozy pogody oraz – bez nadziei – foki w fokarium. Wreszcie, po zjedzeniu przydziału gofrów na następne 20 lat, jedziemy w pelerynach na wycieczkę po półwyspie.

W Juracie trafiamy na pordzewiały plac zabaw, na którym moja córka chce się pobawić. Idzie zatem brodzić w błocie, a obok mnie staje mama innego dziecka. Zaczynamy gawędzić i w pewnym momencie ona mówi tak: „Przyjeżdżamy do Juraty od 20 lat. Nie wyobrażam sobie wakacji gdzie indziej”.

Kiedy to usłyszałem, zabrałem córkę i rzuciłem się do ucieczki. Uciekałem przez następną dekadę, jeżdżąc jak szalony po Europie i świecie. Na wakacje w Polsce wołami by mnie wtedy nie zaciągnęli. Po prostu bałem się, że skończę jak ta pani: będę do końca życia przyjeżdżał do Juraty, taplał się w błocie i nie był w stanie wyobrazić sobie, że gdzie indziej może być fajniej.

Ale ostatnio przeprosiliśmy się z Polską. Głupio to zabrzmi, ale chyba do niej dorosłem, a może po prostu się postarzałem. Kilka lat temu zatęskniłem za polskim latem. To znaczy nie za ulewami i porywistym wiatrem, ale za tym latem, które pamiętam z głębokiego dzieciństwa. Z malowniczymi chmurami sunącymi po niebie, łąką bzyczącą tysiącami owadów, nagłą ciszą zwiastującą nadchodzącą burzę. I teraz szlajamy się po Polsce na potęgę.

Albo po prostu jeździmy na działkę, którą mamy pod Warszawą. Latem to najcudowniejsze miejsce na świecie. Cisza, spokój, ogniska podlewane alkoholem, grill, kominek, pobliski Świder, w którym można się popluskać. I mazowieckie pola pokryte łanami zbóż, które wprowadzają mnie w nastrój jak z Mickiewiczowskiej Inwokacji (choć nie ma tam gryki jak śnieg białej). Szczerze: spokojnie wyobrażam sobie, że mogę tam jeździć do końca życia.

Napisałem te słowa i aż się wzdrygnąłem. A Jurata? A pani z placu zabaw? Czyżbym miał skończyć jak ona? Czyżbym już bezpowrotnie i ostatecznie skapcaniał? Jedyna nadzieja w pogodzie. Kilka przymrozków w czerwcu i znowu zatęsknię za światem.


Igor Zalewski