Ciężkie życie na barkach tragarza

- Magda, czy Ty widziałaś choć jednego nieszczęśliwego tragarza? - Zapytał mnie na sam koniec wyprawy Dambar.

Ale jak to? To nie każdy jest smutny? Żeby tylko smutny. Załamany i złamany w pół pod kilogramami, które dźwiga dla zachodnich turystów? Widać to przecież w ich przekrwionych oczach, pomarszczonych twarzach i spracowanych rękach.

Trzy tygodnie trekkingu w najwyższych górach świata, godziny rozmów z porterami i przewodnikami, odwiedzanie ich w domach, poznawanie rodzin, i czy aż tak mogłam się pomylić? Chyba zwyciężyło niedowierzanie, że człowiek może aż tyle, że może znieść aż tyle fizycznie i że znieść może tyle psychicznie. I to zgubne zachodnie podejście do życia, że my wiemy najlepiej i mamy najlepiej. Wcale nie mamy.

Ale pomimo tego, jak strasznie wygląda życie porterów, oni też wcale nie mają najgorzej.

A jak właściwie wygląda życie portera w regionie Everestu? Pracuje najciężej i żyje najgorzej. Porter widzi tylko ziemię. Zgięty w pół patrzy głównie pod nogi. Nie widzi, co dzieje się dookoła. Dlatego porter ma zawsze pierwszeństwo. Porterowi, a zwłaszcza takiemu, co do Base Campu pod Everestem niesie łóżko czy dziesięć krzeseł, trzeba schodzić z drogi. Bo może popchnąć, zepchnąć, może uderzyć krawędzią ładunku. Niechcący, nie widząc.

W regionie Everestu w większości miejsc porter nie ma prawa spać w tych samych hotelach, co turyści. Nie może, bo brudny, bo brzydko pachnie, bo nie pasuje. Zostawia bagaże, wychodzi. Idzie do znacznie skromniejszej chaty, gdzie jedno pomieszczenie to kuchnia, drugie to sypialnia. W sypialni na pryczach śpi po kilkanaście osób. Śpią jeden przy drugim, w kilku pod jedną kołdrą. Nie ma się gdzie wykąpać, nie ma gdzie zmyć z siebie zmęczenia, pyłu z wielokilometrowej drogi.

O świcie porter wchodzi tylko do holu hotelu, gdzie już grzecznie czekają na niego bagaże. Zakłada przepaskę na głowę, znów zgina się w pół i idzie dalej, dalej patrząc pod nogi.

Porter nie ma bielizny termo-aktywnej, nie ma wysokich trekkingowych butów, dobrych rękawiczek, termosu z gorącą herbatą. A przynajmniej nie swojego. Każdy mijany porter jest dla mnie wyrzutem sumienia.

Czegoś jednak nie zauważam. Nie zauważam, że ma pracę. Że ma rodzinę, która cieszy się, że pracuje. Że pracując 3 miesiące wiosną i 3 miesiące jesienią jest w stanie utrzymać tę rodzinę, wybudować skromny domek na wsi, kupić bawoła. (O ile nie pije.) Że wieczorami z innymi porterami gra w karty, rozmawia o bliskich, o górach. A jak dobrze pójdzie, nauczy się angielskiego i zostanie przewodnikiem, wtedy będzie lepiej. Starsi wiedzą, że na angielski za późno, więc i na awans za późno. Ale to jakby nic nie zmienia. Jest dobrze, trzeba żyć i być szczęśliwym. Bo to jest kolejna fraza, której się tutaj uczę. „You have to be happy.” Nie ma innego wyjścia.