Królewskie kokosy

Równie sławnym symbolem Sri Lanki jak słonie, a może jeszcze bardziej, jest herbata. Skarłowaciałe drzewka rosną na wyżynach, widoki są bardzo malownicze. Droga wije się w górę i w dół serpentynami, zbocza pokryte są zielonymi plantacjami, a na nich kolorowo ubrane kobiety zrywają listki i wrzucają je do worka zawieszonego na głowie. Zbierają zwykle z jednego drzewka młode listki i pączek. Następnie trafiają one do fabryki – listki są suszone, miażdżone i fermentowane – z nich powstaje czarna herbata. Srebrna jest robiona z nierozwiniętych pączków, które po zerwaniu się suszy, zielona – listki są tylko suszone, złota produkowana jest z pączków świeżych. Na Sri Lance pije się oczywiście herbatę – z mlekiem, na angielską modłę, albo z cynamonem i imbirem. Przy zbliżeniu obrazek herbacianych pól nie jest już jednak taki piękny. Praca na plantacjach jest bardzo ciężka. Kobiety z pól, głównie Tamilki, dostają za nią grosze, mieszkają, delikatnie mówiąc, w trudnych warunkach. Niektóre nie mają dokumentów, ich dzieci nie chodzą do szkół.

Wpisany w krajobraz wyspy jest też thambili, czyli królewski kokos. Rośnie przy niemal każdym domu, kiście z pomarańczowymi orzechami są oferowane na sprzedaż przy drogach. Przez mieszkańców owoc traktowany jest jak apteka.

Woda kokosowa orzeźwia, odświeża i oczyszcza organizm, jest wykorzystywana w medycynie ajurwedyjskiej. Król kokosowy jest źródłem węglowodanów, witamin, mikroelementów, pomaga niemowlętom na potówki, płyn z niego jest powszechnie stosowany u dzieci, które mają biegunki. Podczas wojny lekarze wykorzystywali wodę z kokosa zamiast soli fizjologicznej. Pomaga niemal na wszystko; z zastrzeżeniem. Nie powinny jej pić osoby ukąszone przez kobrę lub inne żmije – w ich organizmie może bowiem niebezpiecznie wzrosnąć poziom potasu.
Jak smakuje? Woda z thambili jest trochę mdła w smaku, lekko kwaśna jak sok z nadpsutego owocu. I bardzo orzeźwiająca. Spróbowałem jej w domu prze­uroczej Somy – z czarnymi włosami do pasa, bosonogiej. Soma mieszka z rodziną: mężem, synem Sampathwem (na Sri Lance w domu zostaje najmłodszy chłopak) i synową Himali w małej wiosce Ethungama w północno-centralnej części wyspy. Są typowymi Syngalezami – drobni, proporcjonalnie zbudowani, mają gęste czarne włosy, piękne zęby i europejskie rysy. Soma i jej rodzina są jak większość Syngalezów buddystami. M.in. wiara odróżnia ich od wyznających w większości hinduizm Tamilów. To z nimi skonfliktowani byli przez wieki, co zakończyło się nie tak dawno bratobójczą krwawą wojną. Dziś konflikt został zażegnany, w każdym razie nie jest on widoczny i uciążliwy dla turystów.

Dom Somy nie wyróżnia się w okolicy. Parterowy, pomalowany od strony ulicy na pistacjowo, ceglane dachówki, zacieniona weranda z kolumienkami. Wokół niego rosną drzewa papai, mango i palmy thambili, między którymi rozwiesza się pranie. Są też dwa kamienne zbiorniki na deszczówkę. Z jednego woda służy do mycia, a z drugiego do prania. Dom urządzony jest skromnie: łóżko, ogrodowe fotele z plastiku, kilka szafek, na których równo poukładane są garnki, mała witrynka. Z niej gospodyni wyjęła specjalnie dla mnie malowaną szklankę i tacę. Wcześniej wspólnie z małżonkiem strącili z drzewa długim kijem z przyczepionym ostrzem dwa kokosy. Soma w błękitnej sukni i na boso kilka razy chodziła wokół drzew, zanim zdecydowała, które owoce należy zerwać. Wybrała dla mnie najlepszy, prawdziwie królewski, i podała wodę z niego.

Czułem, że Soma była przeszczęśliwa, że może mnie ugościć. Powtarzała w dodatku słowo, które niechcący powiedziałem po polsku: mama. Soma ze Sri Lanki, która nie zna innego języka poza syngaleskim, zrozumiała, co ono znaczy.

Najpiękniejsze moje wspomnienie z Sri Lanki? Właśnie Wam je opowiedziałem.

 

Michał Cessanis